Na południe od Coffs Harbour czyli szkockie widoki, kangury, nawałnice, wielbłądy i niemiecki hip hop w środku nocy

Ach, piękne słoneczne wybrzeże. Dwa dni leniuchowania pozwoliły nam trochę zregenerować siły i napełniły optymizmem. Deszcz był już tylko marnym wspomnieniem, ze śpiewem na ustach (i niestety nadal była to piosenka sławnego Justina B.) ruszyliśmy zatem w dalszą drogę. Dość szybko dotarliśmy do następnego punktu naszego programu (tak, opracowaliśmy sobie program wycieczki - jak na prawdziwych wakacjach ;) - okolic Coffs Harbour, które już raz mijaliśmy jadąc w kierunku Brisbane.



Przyznaję się bez bicia, że nie zwiedziliśmy miasta - szczerze mówiąc szkoda nam było na to czasu - nie samo miasto bowiem przyciąga turystów, ale przyroda. Po pierwsze z Coffs Harbour można wybrać się na wycieczkę trasą Waterfall Way, którą już opisywałam. Ponoć ci, którzy docierają do miejscowości innym środkiem transportu niż własne auto (samolot, greyhound czy inny autobus), wypożyczają specjalnie samochody, żeby się tą trasą przejechać. Po drugie w samym centrum miasta bierze swój początek  wspaniały szlak zwany Coffs Creek Habitat Walk (9km), który wiedzie przez busz i lasy namorzynowe. My zdecydowaliśmy się jednak zwiedzić okolicę punktowo i tak wylądowaliśmy na Emerald Beach. Sama plaża - jak to australijska plaża - jest bardzo ładna, ale niczym specjalnym się nie wyróżnia. Na jej południowym krańcu jednakże jest pagórek, od którego zaczyna się wspaniała, niedługa (ok. 2 godziny) trasa spacerowa nad brzegiem oceanu. Warto zatem wziąć coś do picia (czego my oczywiście nie zrobiliśmy), czapkę na głowę (czego oczywiście nie zrobiliśmy), posmarować się kremem przeciwsłonecznym (i tu również niestety jak wyżej) i ruszyć na spotkanie naturze. I to bardzo ciekawe spotkanie. Oto bowiem po przejściu pierwszego wzgórza pojawiają się widoki rodem ze Szkocji czy Walii i tylko jedno nie gra w tym obrazie: skaczące dookoła kangury. Kilkadziesiąt kangurów kica sobie (czy też jak mawiał mój idol Król Julian - kanguruje) po zielonej trawce i radośnie ją gryzie. Na widok ludzi najczęściej unoszą w górę głowy, strzygą uszami, robią śmieszne miny w stylu: "a wy tu po co?" i wracają spokojnie do swoich zajęć. Droga wiedzie przez kilka wzniesień oraz uroczych zatoczek, w których mieliśmy okazję zobaczyć licznych surferów mierzących się z wysokimi falami. Muszę przyznać, że była to jedna z najpiękniejszych tras jakie widziałam w Australii. Będąc w okolicy - nie przegapcie :) Można w końcu zaliczyć bliskie spotkanie trzeciego stopnia (a może czwartego?) z dzikim kangurem, do którego można podejść całkiem blisko (pamiętajcie tylko, żeby się pochylić albo kucnąć - jeśli będziecie podchodzili w pełni wyprostowani, kangur poczuje się zagrożony i ucieknie) - choć oczywiście na rozsądną odległość, skądś przecież pochodzą historie o boksujących biednych ludzi kangurach ;)






Po spacerze podjechaliśmy (wąską, krętą i stromą drogą) do punktu widokowego Sealy View, skąd można obejrzeć panoramę całego miasta i okolic. Szczególnie te drugie wyglądają zachęcająco - nawet z oddali widać bowiem wysokie klify i wcinające się w głąb lądu zatoczki.


Szukając odpowiedniego miejsca na nocleg - słynne już Wikicamps było w tej kwestii znowu bardzo pomocne - natknęliśmy się na jeden ze sklepów monopolowych (Przypadek? Nie sądzę...). I ku naszemu zachwytowi znaleźliśmy tam polskie piwo Żywiec.


Przyznam się bez bicia - łezka mi się w oku zakręciła, bo po 8 miesiącach poza krajem zobaczenie tej polskiej dobrotki naprawdę może zagrać na różnych strunach w duszy (nawet jeśli duszę ma się wredną i  czarną jak smoła w piekle ;) Jak się skończyła ta historia, możecie sobie wyobrazić. Szlag trafił nasze wzajemne ustalenia, że budżet trzeba trzymać w ryzach, i w naszej przenośnej lodówce (wyciętej z kanistra na wodę) zagościł sześciopak :) Swoją drogą o patentach w kontekście sprzętu turystycznego jeszcze napiszemy - jak tanio, ale wygodnie zwiedzić Australię. Ale to później - na razie wróćmy do samego zwiedzania.

Następnego dnia pierwszym punktem na naszej mapie podróży był Port Macquarie. Jadąc w jego kierunku, zboczyliśmy  trochę z drogi i podążając za brązowymi znakami (zwykle tak oznaczane są turystyczne miejsca) przejechaliśmy trasą koło różnych rzek, gdzieś w okolicach Jerseyville.  Nie jestem w stanie odtworzyć tej trasy, wiem tylko, że zaplątaliśmy się trochę między różne rzeki, kanały i jeziora, ale widoki były tego warte. Senne malutkie miasteczka, piękne małe mariny. No cóż, czasem warto spontanicznie skręcić z raz wybranej drogi (filozofka się ze mnie robi, to chyba po tych Żywcach ;)

Port Macquire zachęca w przewodnikach do odwiedzenia miasta i  eksplorowania jego licznych plaż (w tym plaży nudystów, jeśli ktoś byłby zainteresowany), my jednak zgodnie z tradycją ominęliśmy samą "aglomerację" i ruszyliśmy w kierunku wodospadu Ellenborough (jeden z najwyższych w Australii) koło miejscowości Elands.










Sam przejazd do wodospadu jest dość ciekawy, bowiem 19 km jedzie się po drodze szutrowej w górach. Wodospad okazał się warty grzechu (a przynajmniej jazdy niezbyt dobrą trasą), nie zachwyciła nas za to burza, która rozpętała się kiedy podziwialiśmy ten cud natury. Na szczęście postanowiliśmy przeczekać ją na górze przy wodospadzie, zamiast ruszać dalej. Okazało się bowiem, że burza nie była taką sobie zwykła burzą, tylko małą nawałnicą i niejedno drzewo i konar leżało na naszej drodze po jej przejściu. Osobiście cieszę się, że nie zapoznałam się z żadnym konarem inaczej jak poprzez usuwanie ich z drogi, żebyśmy mogli przejechać. A ponoć to węże i pająki są takie niebezpieczne w Australii...


W każdym razie dzień zakończyliśmy na darmowym kempingu śląc dziękczynne modły pradawnym bogom australijskim (o nich mówił na pewno Król Julian) oraz prosząc ich, by tej nocy burza nie wróciła na nasz kemping (środek lasu to słabe miejsce na nawałnicę z latającymi konarami). Tę prośbę uprzejmie spełnili, podarowali nam za to sąsiadów z Niemiec, którzy z radością podzielili się swoją muzyką z całym kempingiem w środku nocy. Ku zachwycie wszystkich przyszło nam zasypiać z uroczą kołysanką w tle - hip hopem po niemiecku. Jednak wolałabym chyba tę burzę...



Następny uroczy poranek przywitał nas tak dla odmiany deszczem, zatem pełni nadziei na lepsze jutro zmieniliśmy swój plan (plażowanie na Diamond Heads - ponoć piękne i polecane ) i ruszyliśmy w kierunku Port Stephens. Port Stephens słynie przede wszystkim z największych wydm w całej Australii. Okazało się jednakże, iż choć są największe, nie jest prosto je znaleźć ;) a przynajmniej znaleźć miejsce, skąd będzie dobry widok. W końcu po wielu próbach i błędach namierzyliśmy idealne miejsce: w miejscowości Anna Bay należy znaleźć plażę Birubin. Jest to również miejsce, skąd można wyruszyć na wycieczkę po wydmach samochodem z napędem na 4 koła, quadem, koniem oraz wielbłądem. Tak, ja też lekko zdębiałam jak zobaczyłam wielbłąda. A potem zdębiałam po raz drugi, kiedy dokładniej przy pomocy zoomu w aparacie obejrzałam sobie osoby jeżdżące na wielbłądach w kaskach rowerowych (czy też czymś podobnym). No cóż, pamiętając jak jeździłam po Saharze z głową owiniętą chustą (a'la arabskie księżniczki czy też inni Nomadzi) mogę tylko stwierdzić, że jaki kraj, takie podejście do bezpieczeństwa. Choć szczerze mówiąc dalej wolę jeździć w tej chuście. Jakoś tak bardziej klimatycznie.... no i to wrażenie bycia księżniczką jakoś w kasku ciężko osiągnąć jak sądzę....



Ruszyliśmy w dalszą drogę, mijając Newcastle i zbliżając się coraz bardziej do Sydney. Powoli poprawiała się pogoda (jeśli 40 stopni na zewnątrz to "tylko" poprawa), a oczkami wyobraźni widzieliśmy już Góry Błękitne. I kto przewidział, że to tam będziemy mogli sobie powiedzieć: Winter is coming.... Eh, ale to już zupełnie inna historia ;)

Komentarze

  1. Ale ładnie opisujecie swoją podróż... Czekamy na dalszy ciąg

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękujemy za komplement i nie dajemy się długo prosić ;)

      Usuń

Prześlij komentarz

Łączna liczba wyświetleń