Sylwester w Sydney (update: 29.01.2016)

Dziś będzie krótko. Bo nie o gadanie tu chodzi, a o wrażenia wzrokowo-słuchowe. Sylwester w Sydney to jedna z takich rzeczy, o których od kilku lat mówiliśmy: "chcielibyśmy to przeżyć". I stało się. Po 8 godzinach lotu z Kuala Lumpur, z ledwie trzygodzinną różnicą czasu (jakiż to komfort w porównaniu do bezpośredniego przelotu z Europy), wylądowaliśmy 31 grudnia przed południem w Australii. Po szybkim ogarnięciu się (przejazd na przedmieścia, hotel, prysznic, przebranie się, powrót do centrum) mogliśmy wreszcie spełnić jedno z naszych marzeń. To, że pokazy fajerwerków są imponujące, wszyscy wiedzą z telewizji. A jak wygląda powitanie Nowego Roku w Sydney tak naprawdę, poza zmontowanymi najlepszymi fragmentami prezentowanymi w serwisach informacyjnych na świecie?




Sylwester w Sydney to przeżycie wyjątkowe. Ale i sposób świętowania nadejścia Nowego Roku przez Australijczyków jest dość osobliwy. Przyzwyczailiśmy się, że i w Polsce, i w Europie popularne są duże imprezy plenerowe. Zawsze z centralną sceną, koncertami największych gwiazd i relacjonowaniem na bieżąco przez największe stacje telewizyjne.


W Sydney jest inaczej. Przede wszystkim nie ma centralnego punktu. Ludzie (a mówi się, że zbiera się ich nawet milion) gromadzą się w kilkunastu punktach miasta (zwanych "vantage points") położonych dookoła portu, centralnej części miasta. Najlepsze miejscówki zapełniają się już na długie godziny przed wielkim finałem. My też chcieliśmy zająć miejscówkę, z której widać byłoby zarówno operę, jak i Harbour Bridge w pełnej krasie, ale o godzinie 18 mogliśmy tylko o tym pomarzyć...

.
Na szczęście miasto jest doskonale przygotowane do tej wielkiej imprezy plenerowej. Na każdym kroku są elektroniczne tablice informacyjne, które pokazują, które strefy są nadal otwarte dla gości. Na ulicach są również informatorzy, którzy wszystko wyjaśnią, poinformują i pokierują. Nawet ci, którzy dotrą na miejsce tuż przed północą, nie stracą szansy na obejrzenie na własne oczy największego show w tej części świata, o ile nie na całym globie. A dotrzeć (i wrócić) jest bardzo łatwo, ponieważ miasto uruchamia mnóstwo dodatkowych autobusów i pociągów. Dość powiedzieć, że wracając z imprezy sylwestrowej do podsydneyskiego miasteczka Bankstown (20 km od centrum) mieliśmy pociągi co 10 minut.

Wyjątkowe w świętowaniu sylwestra w Sydney jest to, że praktycznie jedynym punktem imprezy jest gigantyczny pokaz fajerwerków. Nie ma koncertów, centralnej sceny. Ludzie zbierają się w oczekiwaniu na wielki finał. Z kocykami, koszami piknikowymi, w parach, grupach, z kartami do gry lub grami planszowymi dla zabicia czasu. Oczywiście pojawiają się dodatkowe atrakcje: rodzinny pokaz fajerwerków o 21 dla tych, którzy idą wcześniej spać, czy też parada statków. Ale to tylko wstęp do clue programu. Nawet oferta gastronomiczna jest dosyć uboga: punktów jest zaledwie kilka a ustawiają się do nich kilkudziesięciometrowe kolejki.

Prawdziwe emocje to zbliżająca się północ. Wielkie odliczanie, rosnąca ekscytacja publiczności i 12-minutowy niesamowity pokaz fajerwerków warty niemal 5 milionów euro, który zadowoli nawet najbardziej wymagającego widza, niezależnie od miejsca, z którego ten pokaz obserwuje. To taki rodzaj show, który trzeba zobaczyć i teraz mam stuprocentową pewność, że atmosfery nie oddadzą nawet najlepsze ujęcia z dziesięciu kamer umieszczonych w różnych punktach miasta.


Po zakończeniu pokazu fajerwerków w tłumie następuje podział. Jedni wracają do domu po odstaniu swojego czasu w kolejce do autobusu lub pociągu, a inni zaczynają drugą część wieczoru w klubach/pubach/restauracjach i bawią się do samego rana albo jeszcze dłużej.

I tylko powiem szczerze (chociaż część z Was uzna to za bluźnierstwo spoglądając na wskazania termometru za oknem w Polsce), że trochę zmarzliśmy przy okazji tej sylwestrowej imprezy. Temperatura w nocy spadła do 22 stopni i trochę wiało. A po przyjeździe z Azji Południowo-Wschodniej to jednak o 10 stopni mniej niż temperatura, do której zdążyliśmy się już przyzwyczaić...



Update 29.01.2015

Na temat sylwestra było krótko, ale Sydney to nie tylko wielka impreza na powitanie Nowego Roku. To duże miasto (cała aglomeracja liczy niemal 5 mln mieszkańców, czyli aż 1/5 ludności całej Australii), główny ośrodek gospodarczy kraju i - chociaż formalnie stolicą jest Canberra - druga oficjalna siedziba gubernatora generalnego (reprezentującego monarchę brytyjskiego), rządu i premiera. Cała aglomeracja jest świetnie zorganizowana, z doskonałym transportem publicznym (nie ma znaczenia, że ktoś zatrzymuje się w małym miasteczku 20-30 km od ścisłego centrum, bez problemu czystym, bezpiecznym i punktualnym pociągiem można szybko dotrzeć do celu), uporządkowanym układem urbanistycznym. Oprócz strzelistych wieżowców charakterystycznych dla wielkich, nowoczesnych miast znajdzie się również kilka starszych perełek architektury, mimo że cała "europejska" historia regionu to ledwie ponad 200 lat.





Miasto położone jest nad oceanem, a dodatkowo poprzecinane szerokimi (i bardzo rozbudowanymi) ujściami rzek. To sprawia, że terenów rekreacyjnych nie brakuje, a będące częścią systemu transportu publicznego promy odgrywają istotną rolę w transporcie lokalnym. Warto przepłynąć się takim promem, by od strony wody popatrzeć na imponującą zabudowę miasta. Ci, którzy chcieliby poznać się bliżej z oceanem, mogą wybrać się na jedną z licznych plaż położonych w granicach obszaru metropolitarnego, w tym słynną Bondi Beach.





Sydney tonie w zieleni, a parki są nie tylko miejscem spacerów, ale czasem także miejscem spotkań rodzin i przyjaciół.


Nie poświęciliśmy dużo czasu na bieganie po mieście. Bardzo ciągnęło nas do natury i kangurów. W szczególności pominęliśmy większość atrakcji kulturalnych, edukacyjnych, rozrywkowych, których - co mówił przewodnik - jest całe mnóstwo. W Sydney byliśmy zaledwie 3 dni (z czego jeden poświęcony prawie w całości na kompletowanie wyposażenia kempingowego na dalszą podróż), ale nawet po tak krótkim pobycie oboje odnieśliśmy wrażenie, że to miejsce bardzo przyjazne do życia. Począwszy od ładnego wyglądu, uporządkowania przestrzeni, sprawnej (i przejrzystej) komunikacji publicznej, aż po przyjazne nastawienienie mieszkańców. Chociaż może nasz zachwyt wynikał z tego, że po ośmiu miesiącach pobytu w Azji trafiliśmy do miejsca z kręgu kultury zachodniej? Takiego, które dobrze znamy, najlepiej rozumiemy i czujemy się swojsko, a przez to całkowicie bezpiecznie? Możliwe :)

Komentarze

  1. Bardzo mi się podoba:) Jesteście Wielcy...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hmmm, a wydawało mi się że schudłem ostatnio... ;)
      A tak serio: bardzo dziekujemy!

      Usuń
  2. Boże Narodzenie w Kuala Lumpur, Sylwestra w Sydney.. ho-ho, niedługo nikogo ze znajomych nie będziecie poznawać, tak będziecie zadzierać nosa:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bez obaw. Do parteru sprowadziło nas Trzech Króli w stajence ;) Dzień wcześniej tak lało, że tylko cudem udało nam się znaleźć zadaszoną miejscówkę na rozbicie obozowiska na terenie dawnej stadniny ;)

      Usuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Łączna liczba wyświetleń