Koh Lanta, ach spokojna Koh Lanta...

Połowa listopada. Siedzimy w "wypasionym" hotelu na Phuket. Czas zastanowić się, co dalej. Do głowy przychodzi nam Krabi, ale po krótkim rozeznaniu się pośród dziesiątek internetowych poradników dochodzimy do wniosku, że jest zbyt "turystyczne". Nie, żebyśmy byli uprzedzeni, ale po dłuższym pobycie na bardzo turystycznym Phuket mamy ochotę na coś innego. Wodząc palcem po mapie w jedynie słusznym kierunku - na południe, bo finalnie musimy dostać się do Malezji wraz z wygaśnięciem dwumiesięcznego prawa pobytu w Tajlandii - docieramy do nieznanej nam wcześniej wyspy Koh Lanta. Mało o niej słyszeliśmy, w sumie niewiele jest o niej powiedziane, ale próbujemy. Z jakim efektem? To strzał w dziesiątkę! Lepsze zakończenie naszego pobytu w Tajlandii trudno byłoby nam sobie wyobrazić.



Podczas naszej podróży sporo już było "przypadków", ale żaden nie zaskoczył nas tak pozytywnie jak Koh Lanta. Teoretycznie na niewielkiej wyspie można umrzeć z nudów, ale atmosfera tego miejsca jest naprawdę wyjątkowa. Niewielkie rozmiary wyspy, niezbyt gęsta zabudowa, spokojny ruch drogowy, który nie przyprawia o zbędny stres, piękne krajobrazy, zachwycające plaże, urokliwe stare miasto i dobry poziom zaopatrzenia w sklepach - to naprawdę dobra mieszanka, by pomyśleć o tym miejscu jako doskonałej propozycji urlopowej, a nawet na osadzenie się tu na dużo dłużej. Tak, my też spotkaliśmy człowieka, który przyjechał na Lantę na trzy tygodnie nurkowania i nie może się z niej trwale wydostać już od dwóch lat...




Nazwa Koh Lanta obejmuje tak naprawdę dwie wyspy oddzielone od siebie niewielkim przesmykiem wody: to północna Koh Lanta Noi i południowa Koh Lanta Yai. W tym momencie prawdziwe życie toczy się w południowej części, ale niewykluczone, że podział ten wkrótce straci na znaczeniu, ponieważ na ukończeniu jest most łączący obie wyspy. Na szczęście (ponieważ zapewni to odrobinę odseparowany, wyspiarski charakter miejsca) od stałego lądu obie Lanty ciągle dzielić będzie  krótka przeprawa promowa.

Wyspa ma wymiary zaledwie 30 na 6 kilometrów. Niewiele, co powoduje, że o ile turysta będzie zmotoryzowany, nie ma większego znaczenia, w jakim miejscu się zatrzyma. Dojazd w każde miejsce wyspy to zaledwie krótka przejażdżka motocyklem lub samochodem. Ze względu jednak na bliskość zarówno rajskich plaż jak i odrobiny cywilizacji (miasteczko Saladan), osobiście rekomendowalibyśmy zatrzymanie się po środku zachodniego wybrzeża wyspy, np. w okolicach Klong Khong, co gwarantuje przejazd w maksymalnie niż 30 minut do każdego punktu na wyspie. Jeśli ktoś chciałby mieć piękne plaże (bez ostrych kamieni przy wejściu do wody) w zasięgu spaceru, powinien skoncentrować się na południowo-zachodniej części wyspy.

Na Koh Lanta da się wyodrębnić kilka bardzo charakterystycznych obszarów. Północny zachód, w okolicach przeprawy promowej łączej Yai z Noi i portu, gdzie przybijają promy z innych wysp, zajmuje miasteczko Saladan, przez miejscowych i ekspatów zwane dumnie "city". Saladan jest małe i spokojne, ale ku naszemu zaskoczeniu oferuje całkiem sporą baze hotelową, liczne sklepy i knajpki (w tym z kuchnią europejską, np. niemiecką albo szwedzką) oraz bardzo dobrze zaopatrzony supermarket. Może polskiej wódki w nim nie było (a rosyjska tak...), ale cała półka produktów polskiego producenta Sante i tak spowodowała, że wzrosło w nas poczucie dumy narodowej. Saladan jest miejscem, które każdy odwiedzający wyspę z pewnością będzie na swojej drodze mijał, a jeśli zdecyduje się zostać na wyspie dłużej to pewnie także często odwiedzał, ale nie jest to najlepsze miejsce, żeby spędzić tam urlop. Są po prostu miejsca jeszcze lepsze :)




Na przeciwległym krańcu wyspy (południowy wschód) znajduje się "Old Town". Osada jeszcze mniejsza, ale stara, nadbrzeżna zabudowa (domy na palach zanurzonych w morzu) przyciąga uwagę. Warto przespacerować się tutejszą główną ulicą, napić się taniego owocowego shake'a i przejść się wzdłuż molo, by obejrzeć historyczną zabudowę Lanty od strony wody.



My mieliśmy szczęście, że podczas naszego pobytu trafiliśmy na coroczne święto Loykrathong Festival. Zarówno różne lokalne instytucje, jak i zwykli ludzie przygotowują pływające stroiki, które wypuszczone na morze mają przynieść pomyślność i szczęście. Trochę przypomina to odrobinę zapomniany w Polsce zwyczaj sobótkowych wianków. Głównemu celowi święta towarzyszą też występy sceniczne i spory jarmark, gdzie można skosztować lokalnych specjałów i obkupić się w ubrania. I dopiero tu, gdzie święto ma charakter wybitnie lokalny, a turystów - chociaż są widoczni - jest jak na lekarstwo - zorientowaliśmy się, ile tak naprawdę w Tajlandii płaci się za t-shirta :)



Wzdłuż niemal całego zachodniego wybrzeża wyspy ciągnie się pas zabudowy z licznymi hotelami, guesthouse'ami, homestayami, barami i restauracjami oraz agencjami turystycznymi. Ale dotyczy to stosunkowo wąskiego pasa przy samym brzegu. Środek wyspy porasta dżunglą i rządzą tam małpy. Oczywiście stałym krajobrazem są sklepy sieci 7-Eleven, ale te w Tajlandii są bardzo dobrze zaopatrzone i na dobrą sprawę oferują w niezłych cenach wszystko, co na co dzień do życia jest niezbędne (to, co potrzebne jest "od święta" znajdziecie w Saladan).



Wreszcie południowy zachód i prawdziwy raj dla plażowiczów. Długie, szerokie i piaszczyste plaże, zatoki, gdzie nawet podczas odpływu można bez problemu wejść do wody, a jeśli trochę wieje to także powalczyć z załamującymi się falami. Bambusowe knajpy, gdzie można poczuć lokalny klimat. Ale także złośliwe małpy, które potrafią świsnąć wartościowe błyskotki pozostawione na ręczniku oraz niewidoczne, parzące meduzy, które po dotknięciu skóry parzydełkiem na kilka minut wywołują uczucie dyskomfortu. Kto powiedział, że w raju są wyłącznie pozytywy :) Trzeba tylko dodać, że droga na południu ma liczne, strome wzniesienia i momentami ma się poczucie, że skuterek wciąga ostatkiem sił, ale jeśli Honda Spacy o pojemności 125 cc dała sobie radę z dwoma europejskimi tyłkami, to w ostatecznym rozrachunku nie jest źle :)





Przy okazji wycieczki na południe warto wybrać się na niezbyt wymagający trekking do jaskini i wodospadu (wjazd szutrową drogą naprzeciwko Anda Lanta Resort). Sam wodospad i jaskinia nie są jakoś bardzo rzucające na kolana (chociaż pokusiłbym się o określenie "urokliwy" jeśli chodzi o wodospad), jednak najlepszą częścią wycieczki jest przedzieranie się ścieżką przez dżunglę, z ogromnymi jaszczurami i stadem małp oglądanymi po drodze oraz tym dreszczykiem emocji: czy idziemy dobrą drogą? Podpowiemy: nawet jeśli ścieżki nie są oznaczone i po drodze napotyka się wiele rozwidleń, trzeba po prostu trzymać się strumyka i w ten sposób po 20-30 minutach od parkingu (płatny 20 bahtów za motocykl) dociera się na miejsce. Naprawdę warto.




Oprócz parku narodowego na południowym krańcu do większych atrakcji można zaliczyć jeszcze las namorzynowy (na wschodzie), gdzie można przepłynąć się łódeczką kanałami i podziwiać tę roślinną formację (chociaż prawdę mówiąc zamiast wydawać równowartość 100 zł za godzinne pływanie lepiej zobaczyć to samo wędrując pomiędzy namorzynami betonowym pomostem za 2 zł). Naprzeciwko drogi prowadzącej do lasu namorzynowego znajduje się "Monkey School". Nie będę jednak poświęcał zbyt dużo czasu tej atrakcji (przytulanie tych sympatycznych zwierzątek itp.), ponieważ jest to dość bolesny temat dla Wydry. Chcieliśmy ją zapisać do tej szkoły, ale powiedziano nam, że bez ogona nie przyjmują i trauma siedzi w dziewczynie do dzisiaj...




Z pozoru Koh Lanta to miejsce, gdzie rządzi natura i przyziemnych rozrywek się nie uświadczy. To, że jest spokojnie nie oznacza, że jest to lokalizacja wyłącznie dla emerytów i rodzin z dziećmi, a reszta podróżników oprócz widoków nie dozna innych wrażeń. Dla chcącego nic trudnego: znajdzie się i dicho z DJ-em (to ja! :) oraz muzyka na żywo. Tyle że na zupełnie innym poziomie, niż w krzykliwym i momentami przytłaczającym Patong na Phuket. Zdecydowanie inaczej, a czy lepiej, to już zależy od indywidualnych preferencji i ilości siwych włosów na głowie ;)

Na koniec kilka słów o miejscu, w którym się zatrzymaliśmy. Tak jak wspomniałem wcześniej, była to miejscowość Klong Khong. Długo zastanawialiśmy się, gdzie byłoby najlepiej się zatrzymać, ale po wszystkim okazało się, że w przypadku Lanty nie ma co się za bardzo doktoryzować, a centralno-zachodnia lokalizacja była rzeczywiście bardzo dobra. Zatrzymaliśmy się w w nowo otwartym Thai Smile Bungalows, który zaledwie w październiku przyjął pierwszych gości. Rzadko polecamy konkretne miejsca, ale to naprawdę godne jest polecenia. Pięć pokoi w bungalowach na skraju dżungli gdzie grasują małpy, 100 metrów wgłąb wyspy od głównej drogi (niezmącona cisza..), położonych wokół zadbanego ogrodów wynajmuje tajsko-angielska para, Lek i Dave. Jest to miejsce, gdzie można liczyć na inspirujące i wartościowe pogawędki oraz integrację z Davem oraz innymi gośćmi. Udogodnienia są na poziomie takim, jaki zadowoliłby nawet najbardziej grymaśnego Euopejczyka na wakacjach. A kuchnia Lek: absolutnie obłędna! Każde danie, którego próbowaliśmy, wprawiało w zachwyt. A cena to zaledwie ok. 11 zł. za obiadowy posiłek z ryżem. Gorąco polecamy! Co prawda nam, pewnie z racji upolowania oferty specjalnej na otwarcie i przed szczytem sezonu, udało się zapłacić za hotel stosunkowo niedużo, a teraz ceny "wysokosezonowe" są dużo wyższe, ale jeśli jedziecie na krótkie wakacje i cena noclegu nie jest najistotniejsza, to nie wahajcie się. Nie będziecie żałować.



Po blisko dwumiesięcznej tułaczce przez całą Tajlandię z północy na południe Koh Lanta okazała się tym miejscem, gdzie poczuliśmy się w pełni zrelaksowani, wypoczęci i w pewien sposób "jak w domu". Ponieważ w najbliższym czasie przed nami dość intensywny okres przemieszczania się przez Malezję (grudzień) i Australię (styczeń) i mamy świadomość, że po takim maratonie będziemy potrzebowali dłuższego przystanku w spokojnym miejscu, żeby zregenerować siły, Koh Lanta wyrosła do roli poważnego kandydata na osadzenie się dłużej. Czy tak będzie? Zobaczymy, doświadczenia ostatnich miesięcy pokazują, że w naszym życiu żadna opcja nie jest pewna. Ale w jakimś sensie pobyt tutaj przypomniał nam spokojną, rajską i relaksującą atmosferę filipińskiej wyspy Siquijor, tyle że tu i szynkę, i ser, i europejski chleb bez problemu można dostać. Raj? Już prawie...




Komentarze

Łączna liczba wyświetleń