Z cyklu Tajwan prezentuje: dzikie góry tajwańskie (Alishan) i była stolica (Tainan)

Nie wiem jak u Was, ale u mnie przyjazd do nowego kraju zawsze wiąże się z pewną nutką niepewności. Czy nam się spodoba? Czy będzie tam co jeść (nie zawsze odnajduję się w dziwnych kuchniach, co ja na to poradzę)? I bardzo proszę bez opowieści, jak to trzeba wszystkiego spróbować. Ktoś nie lubi brukselki to dobrze, a jak ja nie lubię próbować robali to już jestem cienias nie? Oj, ta hipokryzja w naszym życiu :) Czy się dogadamy? Czy przejazdy będą miłe czy problematyczne? Na szczęście Tajwan - przynajmniej na razie - wypada bardzo pozytywnie we wszystkich wymiarach.




Weźmy podróżowanie. Nasz plan zakładał od początku, że w tym pięknym kraju będziemy się sporo przemieszczać. Naszym pierwszym przystankiem po Tajpej było miasteczko Jiayi. W zasadzie nie zależało nam na samym mieście, stanowi ono jednak świetną bazę wypadową do Alishan National Forest Recreation Area. Można oczywiście nocować w samym Alishan, jednak wszelkie systemy rezerwacyjne pokazywały ceny noclegów min. 5-krotnie wyższe, zdecydowaliśmy się zatem osadzić w Jiayi.

Jak napisałam - samo Jiayi niczym szczególnym się nie wyróżnia - ot, zwykłe nieduże miasteczko, trochę sklepów (choć wiele markowych, co dość ciekawie wygląda), sporo zakładów fryzjerskich (cały Tajwan jest nimi pokryty), jeden McDonalds, kilka hoteli, kino. Nic specjalnego. Ale jako baza wypadowa - daje radę. Dostać się do niego z Tajpej jest bardzo prosto. Wystarczy pojechać na dworzec autobusowy i kupić bilet na pierwszy odchodzący autobus. My załapaliśmy się na ten o 11 (jeżdżą bardzo często), zapłaciliśmy 350 tajwańskich dolarów od osoby i po 3 godzinach byliśmy na miejscu. Podróż przebiegła w komfortowych warunkach - w każdym rzędzie po 3 fotele, do każdego fotela przypisany telewizorek z rozrywką (Łukasz mógł wreszcie obejrzeć San Andreas - kiedyś w jakimś autobusie w Malezji puścili nam ten film, ale dotarliśmy na miejsce przeznaczenia nim dowiedzieliśmy się czy główny bohater uratuje swoją córkę), a całość wygląda i pachnie świeżością. Tak to ja mogę podróżować ;) Limuzyny nie ma, ale prawie ;)




Nauczeni doświadczeniem z internetu (choć blogów na temat Tajwanu jak na lekarstwo) postanowiliśmy kupić bilety do Alishan na następny dzień zaraz po przybyciu do Jiayi. Można je kupić koło dworca, po prawej stronie od głównej hali znajduje się buda z poczekalnią z napisem Alishan. I tutaj spotkała nas ogromna niespodzianka. Okazało się, że Tajwańczycy również świętują Dzień Kobiet - co więcej świętują go w bardzo przyjemny sposób: kobiety w Dniu Kobiet nie płacą za przejazdy (bilet kosztuje normalnie 230 dolarów tajwańskich). Przynajmniej do i z Alishan. Wspaniały prezent, od razu poczułam się dowartościowana jako kobietka. Co prawda goździki i rajtuzki też by się przygarnęło. Szczególnie rajtuzki, bo zimno się niestety zrobiło. Ach, ogarnęła mnie swoista nostalgia za czasami dzieciństwa, kiedy człowiek pod spodnie wciągał ciepłe rajtuzki i hasał po śniegu. No chyba, że mu siostra rajtuzki wciągnęła tył na przód, to wtedy siedział smutny i patrzył na bawiące się dzieci. Stare dobre czasy...

Wracając do wyprawy do Alishan: kupiliśmy sobie bilety na dzień następny na 6:40 rano (nieludzka pora) i trzeba przyznać, że była to dobra decyzja, bo gdy dotarliśmy przed świtem na dworzec okazało się, że stoi na nim długaśna kolejka. Niepewnie podeszliśmy do okienka podpytać panią od biletów jak ci wszyscy ludzie mają zmieścić się do autobusu. Coś pomarudziła po chińsku, obejrzała nasze bilety i ustawiła nas z boku za jakaś koreańską parą. Kiedy przyjechał autobus, chwyciła nas (prawie) za fraki, pogdakała coś do kierowcy i wrzuciła nas do prawie już pełnego autobusu (skąd przyjechał, że już był pełen - nie mam pojęcia). Co z resztą kolejki - też nie wiem, bo zmieściliśmy się my i koreańska para. Morał z tej historii taki: chcesz rano jechać do Alishan? Kup bilet dzień wcześniej.

Po prawie 2,5 godzinach jazdy (jeżeli ktoś ma chorobę lokomocyjną sugeruję zabrać aviomarin, bo jedzie się przez góry i zakręty) dotarliśmy przed bramę. Kierowca coś pomamrotał po chińsku i wyrzucił wszystkich z autobusu. Przechodząc przez bramę kupiliśmy jeszcze bilety (150 dolarów tajwańskich od osoby) i oto byliśmy już w Alishan. Przede wszystkim należało zatroszczyć się o powrót. W tym celu biegiem (żeby zdążyć przed grupą, która jechała z nami w autobusie) rzuciliśmy się w kierunku Visitors Centre. Naprzeciwko tego budynku mieści się bowiem sklep 7-Eleven, w którym kupuje się bilety na autobus powrotny. Autobusy jeżdżą co pół godziny, większość osób chce jednak wracać jak najpóźniej. My wybraliśmy godzinę 16:40 (ostatni był o 17:10). Zaopatrzeni w bilety powrotne, odwiedziliśmy Visitors Centre i zgarnęliśmy mapkę Parku Narodowego czy też raczej Alishan National Forest Recreation Area (długa i skomplikowana nazwa, nawet nie chcę wiedzieć jak to brzmi po chińsku, dla ułatwienia będę ten teren dalej nazywać po prostu Parkiem), a następnie ruszyliśmy na szlak.

No dobrze, doprowadziłam Was do Alishan, a w zasadzie nie napisałam jeszcze co to jest i po jakiego grzyba wstawaliśmy o 5 rano, żeby tu dotrzeć. Otóż samo Alishan to wioska położona w górach Alishan. Góry, jak to góry - są urzekająco piękne. Dodatkowo jakiś czas temu (kilkadziesiąt lat), ktoś dostrzegł, że oprócz gór jest tu sporo pięknych lasów, mnóstwo ciekawych zwierząt i roślin. No i można dociągnąć do tego miejsca kolejkę, której trasa (z Jiayi do Alishan) jest tak malownicza, że każdy z chęcią poświęci 3,5 godziny, żeby to zobaczyć. Niestety tajfun w 2015 dokonał sporych zniszczeń i chwilowo kolejka do Alishan nie dojeżdża (stąd konieczność jazdy wesołym autobusem po wielu zakrętach), czego bardzo żałuję, bo czytałam, że to jedna z najpiękniejszych tras na Tajwanie.




Sam Park składa się z kilku tras o różnych stopniach trudności. Trudność nie wynika z ciężkiej nawierzchni (większość tras zabudowana jest drewnianymi chodnikami), a raczej z różnicy wysokości (czyli po prostu ilości schodów do pokonania). Nie będę ich jakoś specjalnie opisywać, napomknę tylko, że po drodze można obejrzeć ogromne, stare drzewa  (czerwone, tajwańskie cyprysy) - niektóre liczące po kilka tysięcy lat, ładne świątynie, jeziorka, mostki. Mnie urzekł ogród magnolii (choć jeszcze nie wszystkie drzewa kwitły) oraz Zhaoping Park pełen kolorowych kwiatów i drzew. Przeszliśmy praktycznie wszystkie trasy, ruszyliśmy nawet w kierunku Tashan (ponoć najdłuższy szlak, prowadzi do platformy widokowej wartej grzechu), tu jednak musieliśmy się poddać, bo droga wiodła przez zniszczony szlak, a żadne oznaczenia nie wskazywały na to, ile czasu będziemy jeszcze musieli się przedzierać. Mapa, którą dostaliśmy w Visitors  Centre, nie jest najlepsza - brakuje jej proporcji. Trasy są ślicznie wyrysowane, ale ich długości nie mają się nijak do tego, co pokazuje mapa. O ilości schodów, które czasem trzeba było przejść, nie wspomnę. Ujmę to tak: wspinając się na kolejny z pewnie 10 000 schodów powtarzałam sobie jak mantrę: zgrabna pupa, zgrabna pupa. To najlepsza motywacja, kiedy człowiek ma ochotę usiąść i zawyć. Jaką motywację miał Łukasz niestety nie wiem, ale jego zacięta mina wskazywała, że coś równie mocnego. Może głodny był.... ;)


 



Cały dłuuugi spacer zajął nam kilka godzin - około 6. Sam Park jest naprawdę bardzo ładny, ale szczerze mówiąc mam wrażenie, że troszkę przereklamowany. Pewnie inaczej bym podchodziła do tematu, gdyby nie kilka negatywnych czynników:

1. pociąg (jedna z większych ponoć atrakcji) do Alishan - jak już wspomniałam niestety nie jeździł ze względu na zniszczenia po tajfunie
2. pogoda: było dość chłodno, trochę zmarzliśmy (no dobra, pupy nam prawie przemroziło, o nosach nie wspomnę, nie mam pojęcia jak my wrócimy do zimnej Polski, trzeba będzie chyba przybyć latem, żeby się powoli przyzwyczajać)
3. nie wszystkie drzewa były już w pełnym rozkwicie, a myślę, że w gdyby były, ogrody powalałby swoją urodą
4. mieliśmy trochę inne oczekiwania: wydawało nam się, że z samego Parku widać więcej gór, a prawda jest taka, że chodzi się głównie po lesie i las się głównie widzi. Nic w tym złego, po prostu inaczej to sobie wyobrażaliśmy.

W drodze powrotnej długo dyskutowaliśmy czy warto czy nie warto wybrać się do Alishan i w zasadzie nie mamy jednej odpowiedzi. Jeśli lubisz pochodzić po pagórkach porośniętych wiekowym lasem, popatrzeć na pięknie kwitnące wiśnie i magnolie - to jak najbardziej Alishan jest idealne. Jeśli wolisz góry, skarpy, widoki dolin - to nie do końca będziesz szczęśliwy. Choć sama trasa autobusem czy pociągiem jest bardzo malownicza. No chyba, że masz chorobę lokomocyjną jak ja. Wtedy zasypiasz po aviomarinie albo modlisz się do wszystkich bogów jakich znasz (patrząc na pogodę stwierdzam, że ci chińscy pradawni nas nie słuchają, więc akurat do nich nie warto), błagając o łaskę szybkiego dotarcia na miejsce.... Albo chociaż o jakiś woreczek :)

Pozostawiliśmy za sobą urocze Alishan oraz Jiayi i pociągiem udaliśmy się w kierunku Tainan. Tainan jest byłą stolicą Tajwanu, tutaj stacjonowali głównie Holendrzy w okresie, kiedy panowali nad wyspą (zainteresowanych odsyłam do krótkiej historii Tajwanu: http://www.pod-palmami.pl/p/tajwan_7.html). Przejęcie władzy przez Chińczyków w XVII wieku nic nie zmieniło, dopiero bowiem w latach 80-tych XIX wieku stolicę kraju przeniesiono do Tajpej.

Dzisiejszy Tainan to ogromne miasto, w którym mieszka prawie 2 miliony ludzi (jak w Warszawie) i muszę przyznać, że jest bardzo rozwinięte. Wokół głównego dworca kolejowego mieszczą się ulice handlowe z wieloma sklepami różnych marek, głównie w obrębie trzech ulic: Mincyuan Road - Beimen Road - Cingnian Road. Można tam również znaleźć wiele knajpek z jedzeniem lokalnym jak i niewielkich kafejek, gdzie można uraczyć się całkiem dobrą kawą albo herbatą z mlekiem. Dodatkowo na ulicy Jhongshan Road mieści się ryneczek z jedzeniem, ot kilka budek z pysznymi pierożkami na parze, grillowanymi kaczkami i innymi rzeczami, których nazw nie znam i raczej nie chcę się domyślać. Przez cały dzień kręcą się po ryneczku głodni mieszkańcy i turyści, wieczorem zaś wszystkie stoliki obsiadają młodzi ludzie (na oko uczniowie i studenci) i machając śmiesznie pałeczkami opowiadają sobie jakieś dowcipy. Albo po prostu śmieją się z Europejczyków próbujących zjeść kawałek mięcha pałeczkami ;)




Tainan słynie z kilku miejsc wartych zwiedzenia:

1. Liczne świątynie - nie będę ich tutaj wymieniać (wystarczy zgarnąć gdziekolwiek mapę Tainan i od razu będzie można wyznaczyć sobie trasę do zwiedzania), napomknę jedynie, że są duże, czerwono - złote, a ich wejścia najczęściej pilnuje smokolew :) Albo Lwosmok.




2. Forty - tak jak wspominałam wyżej Tainan przez lata był siedzibą Holendrów, którzy zbudowali w mieście 3 forty (Anping Fort, Eternal Golden Castle, ChihKan Tower). Po przejęciu władzy przez Japończyków (jeszcze napiszę kilka słów o historii i NAPRAWDĘ ktoś przeczyta moje wypociny na temat historii Tajwanu w sekcji Odwiedzone kraje ;) nowi panowie przebudowali trochę "forty" i to możemy oglądać dzisiaj. W zasadzie w każdym z nich po Holendrach pozostało tylko wspomnienie i kilka ścian. Ale są. Wejście do każdego z nich jest płatne (po 50 tajwańskich dolarów), czy jednak warto po nich chodzić jest już dyskusyjne. Cóż, ChihKan Tower jeszcze można, no Anping - też ujdzie, ale Eternal Golden Castle to już naprawdę radzę sobie podarować: zwykły zielony trawnik otoczony czymś, co było kiedyś murem. I tyle. Tylko dla wybitnych pasjonatów historii. Podkreślam: wybitnych ;)





3. Sunset Platform - powiedziałabym, że promenada ciągnąca się nad piękną, złotą plażą. Ale byłoby to kłamstwo ;) Choć faktycznie jest kawałek chodnika nad plażą, ale nie jest ona złota, a czarna, a samego chodnika jest naprawdę kawałek. Plaża nie ma może urzekających kolorów, ale jest szeroka i długa i co więcej - widzieliśmy na niej surferów. Było zimno i padał deszcz, ale jak widać zapaleńcom to nie przeszkadza. Mam dla nich ogromny szacunek - było NAPRAWDĘ zimno i lało. Moja kurtka przeciwdeszczowa zaprotestowała i przeciekła, kiedy tak stałam jak wmurowana patrząc na trzech panów mknących po falach. I obudził mnie dopiero krzyk Łukasz: no rób to cholerne zdjęcie póki ślizgają się na fali. Brrr.




4. Liczne parki - niestety pogoda nas pokonała i nie widzieliśmy, ale ponoć są ładne i wszystkie zaznaczone na mapie

5. Flower Night Market i jedzeniowy Night Market - to również sobie odpuściliśmy ze względu na pogodę. Tak wiem, słabiaki z nas, ale jakby wasze jedyne zakryte buty były całe mokre, wasze jedyne długie spodnie były całkiem mokre i nawet wasza przeciwdeszczowa kurtka była całkiem mokra, a na zewnątrz nadal by lało - jakoś nie sądzę, że wówczas rzucilibyście się w wir biegania i oglądania kwiatków ;)

Spędziliśmy w Tainan 2 dni i były one bardzo udane - poza pogodą. W miarę możliwości zwiedziliśmy miasto, poruszając się głównie na lekko już obolałych stopach oraz autobusami (Google Maps znowu dał radę, a Easy Cards, które mieliśmy z Tajpej, działały również i tutaj). Przypadkiem wpadliśmy również na przedstawienie uliczne - nie mam pojęcia o czym było, ale zafascynowało nas na dobre 10 minut. My za to zafascynowaliśmy wszystkich oglądających ;) Aktorów chyba też, bo w pewnym momencie zamarli na scenie. A może to była część przedstawienia? Nie mam pojęcia, ni w ząb nie rozumiem po chińsku. A szkoda....



Komentarze

  1. Czy na fotkach to są te kwitnące wiśnie z Dnia Kobiet, zamiast polskiego "goździka" Właściwie to pytanie do Łukasza.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zgadza się. Strasznie musiałem się namęczyć w drodze na te 2.200 metrów ;) Czego się nie robi żeby Panie były szczęśliwe... ;)

      Usuń

Prześlij komentarz

Łączna liczba wyświetleń