Tu są też inne plaże!

Odkrywcze, prawda? Choć w sumie można było się tego spodziewać :)

Uzbrojeni w tę wiedzę postanowiliśmy ruszyć na Dumaluan Beach - oddaloną od nas o 6 km. Nie, nie piechotą, aż tak twardzi nie jesteśmy :) Pozostało zapolować na "motobike" (brak "r" odzwierciedla wymowę Filipinos: "Motobike, Sir?")





Jak na złe ok. 11 wszyscy "motobike" drivers musieli pochować się w domu. A czekanie przy drodze w skwarze jest trochę męczące. Zjawił się w końcu jeden chętny, rzucił turystyczną cenę, my z uśmiechem odpowiedzieliśmy, że jesteśmy już zbyt opaleni żeby się na nią złapać, w końcu się dogadaliśmy i koleś odjechał po drugi skuter. Po kolejnych 5 minutach uznaliśmy, że chyba sobie wszystko przekalkulował i jazda po ustalonej cenie mu się nie opłaci, bo już nie wrócił.

Pojechaliśmy z następnym, a że trafił nam się "motocycle" a nie "motobike", zaryzykowaliśmy posadzenie naszych dwóch europejskich tyłków (kierowca trzeci) na jednym siedzeniu. Dało się, chociaż do rekordów filipińskich nam daleko. Na razie widzieliśmy 5 osób na skuterze, ale będziemy mieć oczy szeroko otwarte :)

Ruch uliczny nie przeraża, nie jest to niekończące się morze skuterków jak w Wietnamie czy Kambodży. Chociaż klakson używany jest średnio raz na minutę (a może na 10 sekund... trochę tu człowiek traci poczucie czasu).

Już sam parking wygląda obiecująco...



... ale umówmy się, to nie przewodnik dla kierowców ciężarówek, żebym się o parkingach rozpisywał. Idziemy zatem dalej. Opłacamy "bilet wstępu" (wejście na plażę przez teren prywatny kosztuje 30 peso; żeby podejść od innej strony trzeba by było nadrobić sporo metrów) 

No, kawałek z parkingu trzeba się przejść... Ale jest po co:







Nie ukrywam, trochę byliśmy zdziwieni. Na forach turystycznych toczą się niekończące się dyskusje, która plaża jest lepsza: Alona czy Dumaluan. Każda ma swoich zwolenników. Ale dziś my byliśmy jedynymi wyglądającymi na turystów osobnikami na Dumaluan. Generalnie ludzi było dużo (niedziela, dużo rodzin z dziećmi), ale mimowolnie staliśmy się atrakcją dnia.

Wiecie, to jest tak, że miło jest, jak miejscowi do ciebie machają, mówią "hello", uśmiechają się, pytają o imię, skąd jesteśmy. Nawet bardzo miło, ale tylko do 50-tego razu w ciągu dnia. W końcu masz ochotę zaszyć nos w kindle'u i dokończyć książkę. Albo popływać. Albo po prostu posiedzieć w wodzie.

Uśmiechamy się więc dalej, machamy, reagujemy na przywołanie "Hey, Joe!" (dla Filipinos każdy białas to Amerykanin, a Amerykanin to po prostu Joe). Ale jednocześnie budzi się w nas współczucie dla zwierząt w warszawskim zoo.

Sama Dumaluan Beach jest szeroka, ładna, zadbana, mniej "bud" handlowych niż na Alona Beach, więcej za to handlu obnośnego.

Jeszcze kilka słów o rafie. Po raz pierwszy tutaj wybrałem się z maską i fajką do snorkelingu. Pomimo, że popłynąłem z brzegu i to na część rafy dość zniszczoną (płytko, podpływające blisko łodzie) i tak zachwyciło mnie bogactwo życia podwodnego. Ogromne rozgwiazdy (także w nietypowych kolorach jak czerwony lub niebieski - Ola podpowiada "turkusowy", ale w moim słowniku taki kolor nie istnieje więc ewentualna odpowiedzialność za nieścisłość spadnie na nią), fosforyzujące wręcz ogromne "stworzenia z igłami", mnóstwo małych jeżowców (będę odtąd NAPRAWDĘ uważał brodząc w trawie morskiej), ukwiały, koralowce i cała gama podwodnych stworzeń. Wyobrażam już sobie, jak to musi wyglądać tam, gdzie cała rafa "żyje". Kto wie, może w końcu nauczę się nurkować z butlą?

Spędziliśmy miło dzień, chociaż uciekliśmy trochę wcześniej niż to było planowane, gdyż ktoś "spuścił" wodę z zatoczki. Na odpływ nic się nie poradzi, a nasze kąpielisko zaczęło wyglądać tak:









Komentarze

Łączna liczba wyświetleń