W drodze na wodospad Can-Umantad

W momencie, kiedy nudzą już utarte ścieżki pełne turystów i miejscowych krzyczących: "Mango, Sir?", "Massage, Sir?, "Whalesharks tomorrow?", należy zebrać siły i poszukać jakiejś odskoczni. Korzystając z okazji, jaka nadarzyła się podczas pobytu w Andzie, wypożyczyliśmy motocykl i pojechaliśmy szukać wytchnienia w dżungli, w rzadko odwiedzanym przez turystów miejscu nad malowniczym wodospadem Can-Umantad.


Instrukcje były w sumie proste: miniecie Candijay, dojedziecie do następnej wioski, tuż przed rynkiem skręcicie w lewo, a dalej prosto, później w prawo i już. Dojazd główną drogą zajmie wam 45 minut, a potem drugie tyle, bo droga jest trochę gorsza. Brzmiało nieźle.

A jak wyszło?




Początek był obiecujący, bo rzeczywiście główną drogą, wcale nie zatłoczoną, udało nam się przejechać te 20 km w trochę ponad pół godziny. Nawet znalezienie właściwego skrętu nie było problemem (chociaż upewniliśmy się pytając miejscowych). Pod pierwszą stromą górkę (betonową drogą) też udało się wciągnąć.

A potem się zaczęło: wąska droga gruntowa, usiana kamieniami i fragmentami skał o sporej wielkości, z licznymi stromymi podjazdami, gdzie nie zawsze silnik 125cc wystarczał. Wystarczyłby, gdyby droga była betonowa, ale konieczność manewrowania pomiędzy kamieniami ze dwa razy wymusiła na jednym europejskim tyłku (i to nie był mój) wspinaczkę na własnych nogach :) Co prawda chętnie sam bym się przeszedł dla rozprostowania kości, ale ktoś przecież musiał się poświęcić i wjechać na górę motocyklem ;) Utrzymanie kierownicy na wyboistej drodze z kamieniami, których nie dało się ominąć, wymagało dość dużo siły i koncentracji. Po drodze mijaliśmy sporo wiosek i rozjazdów ("A może powinniśmy byli tam skręcić?"), więc co jakiś czas pytaliśmy miejscowych, czy dobrze jedziemy. Nie mieliśmy wątpliwości, że tą drogą porusza się mało turystów, bo nasze europejskie buźki stanowiły większą atrakcję niż zwykle. Przynajmniej nie zabłądziliśmy :) Ale z ulgą przyjęliśmy dotarcie na najwyższy szczyt w pobliżu miejscowości Cadapdapan.

Są dwie możliwości dotarcia stamtąd nad wodospad: podjechanie dróżką przez pole ryżowe i dalej ścieżka/schody w dół do wodospadu przez tarasy ryżowe i dżunglę, albo zjechanie ze wzgórza i marsz ok. 1,5 km. My wybraliśmy pierwszą opcję.



Dla nas widok tarasów ryżowych był niesamowity i z przykrością stwierdzamy, że zdjęcia nie oddają w pełni piękna krajobrazu.

Zejście w dół przez gęstą dżunglę, z jej wszystkimi widokami i odgłosami, również dostarczył fantastycznych wrażeń.




Po kilkunastominutowym marszu dotarliśmy wreszcie do tytułowego wodospadu.



Nazwę Can-Umantad tłumaczy się jako sześćdziesiąt stóp (czy tylko ja mam skojarzenie z forfiterem? "at least 60 feet; patrz szwagier jaka franca"), co mniej więcej oddaje wysokość wodospadu. Trzeba zaznaczyć, że zjawiliśmy się tam pod koniec pory suchej. Podczas pory wilgotnej masy wody opadające z hukiem na półkę skalną i dalej w dół są nieporównywalnie większe.

Tuż obok wodospadu jest przestrzeń na zorganizowanie pikniku, co sprawia, że jest to popularne miejsce spędzania całego dnia przez Filipińczyków. W czystej i chłodnej wodzie można też zażyć orzeźwiającej kąpieli. Albo chociaż pomoczyć nogi dla ochłody :)


Nie mieliśmy zbyt dużo czasu (wiem, bluźnię biorąc pod uwagę, że siedzimy tu już ponad miesiąc), więc tylko ta druga opcja wchodziła w grę. Nadszedł czas powrotu i tu dopiero zaczęły się schody (dosłownie i w przenośni), bo o ile zejście w dół było łatwe, lekkie i przyjemne, to wspinaczka w spiekocie najsilniejszego słońca już taka lekka nie była. Ewidentnie Ola uznała, że czystość niektórych schodów pozostawia wiele do życzenia, bo przysiadała na kilka minut średnio na co piętnastym żeby przetrzeć go swoimi spodniami :) Dość powiedzieć, że droga w górę zajęła nam prawie trzy razy tyle czasu co zejście, a po dotarciu na szczyt rzuciliśmy się na zimną wodę jak stonka na młode ziemniaki :) I leżeliśmy przez kilka minut w cieniu żeby złapać oddech.

Został już tylko przejazd naszą ulubioną drogą :) W tę stronę było łatwiej, bo wiedziałem, czego się spodziewać (ale moja pasażerka chyba nie, bo podskakiwanie na każdym kamieniu odbywało się w akompaniamencie jej jęków). No i jazda była raczej w dół, co nie powodowało obciążenia dla silnika. Niestety zjazd w dół to konieczność częstego używania hamulca, więc trochę nam się te hamulce przegrzały i tak jakby słabiej zaczęły działać...

Ale udało się. Dotarliśmy szczęśliwie, zadowoleni, z głowami pełnymi wrażeń. Tylko znowu "siedzenia" były trochę obolałe... ;)

Komentarze

Łączna liczba wyświetleń