Pierwsze spotkanie z australijską naturą (Sydney do Brisbane przez góry)

I oto ruszyliśmy. Z piskiem opon (no, może bez, żeby uniknąć mandatów, poza tym konia z rzędem temu, który potrafi tak widowiskowo ruszyć automatem), naszym wspaniałym DeLoreanem (zwanym KIA Rio) zapakowanym po brzegi sprzętem kempingowym i naszymi rzeczami, ku kolejnej przygodzie. Pełni nadziei, że oto już zaraz spotkamy kangura, że na pewno gdzieś po drodze trafi się koala, a słońce będzie przygrzewać nam w rytm radosnych melodii puszczanych z radia. Well, marzenia marzeniami, a rzeczywistość postanowiła dość szybko popukać nas w głowę i pokazać, gdzie nasze miejsce.




Przystanek nr 1: Newcastle

Newcastle to miasto położone około 160 km od Sydney, nieduże, ale jak mówiły internety malownicze i warto się w nim na chwilę zatrzymać, obejrzeć Fort Scratchley, Quinn Warf’s Tower czy też odwiedzić łaźnie. Brzmi dobrze? Oczywiście, że tak :) Nasze zwiedzanie Newcastle też rozpoczęło się całkiem dobrze. Dotarliśmy do fortu, zaparkowaliśmy (nie wiedzieliśmy niestety, że pod samym fortem parking jest bezpłatny i zostawiliśmy samochód na płatnym 500 metrów dalej) i ruszyliśmy na zwiedzanie. Minęliśmy park pełen rozbawionych rodzin (część biegała, grała w piłkę, część spacerowała spokojnie) i stanęliśmy nad brzegiem oceanu. Na pięknej plaży również mnóstwo było ludzi, olbrzymie fale zachęcały jednak jedynie surferów do zanurzenia się w morskiej (czy też oceanicznej) toni. Twardziele, którzy mimo dość mocnego wiatru i braku słońca postanowili delektować się kąpielą, wydawali się dość zziębnięci. Najwspanialszy był jednak widok fortu. Z delikatnej mgiełki tworzonej przez uderzające o brzeg fale wyłaniała się nieduża wieża na odległym o jakieś 200 m wzgórzu. Całość wyglądała jak z filmu. Zachwycona zastygłam na drodze i wtedy zaczęło padać. Oczywiście. No bo i po co poczekać pół godziny, żebyśmy obejrzeli fort i wrócili do auta. Zrobiliśmy kilka zdjęć i biegiem ruszyliśmy na parking. A deszcz padał coraz mocniej. I taka oto pogoda miała nam towarzyszyć przez kilka następnych dni aż do Sunshine Coast, które zgodnie ze swoją nazwą pokazało nam słońce. Choć może nie od razu...




Przystanek nr 2: Armidale

Zniechęceni lekko niesprzyjającą aurą ruszyliśmy w dalszą drogę. Plan wiódł nas w kierunku Armidale przez góry, chcieliśmy bowiem zobaczyć najbardziej rozległy obszar subtropikalnych lasów deszczowych na świecie - Gondwana Rainforests of Australia . Niestety tutaj popełniliśmy pierwszy błąd. Planując trasę nie zwróciłam uwagi na to, na jakiej wysokości mieści się Armidale, a mieści się na wysokości ponad 1000 m. n.p.m. , co nie sprzyja ciepłym nocom. Jadąc jednak trasą w kierunku miejscowości nie mieliśmy jeszcze o tym pojęcia. Mimo deszczu z fascynacją rozglądaliśmy się wokół. Ok, każdy wie (tej wersji będę się trzymać), że ta część Australii jest dość zielona. Ale to co widzieliśmy przed sobą przekraczało stwierdzenie "dość zielona". Najpierw wokół ciągnęły się wzgórza z polami, na których majestatycznie pasły się czarne i brązowe krowy (tak, dobry, wysmażony stek zaczął chodzić nam po głowie) oraz owce. Następnie pojawiły się zielone, gęste lasy oraz dość wysokie góry z wąskimi drogami. W końcu dotarliśmy do Armidale, które okazało się maleńkim miasteczkiem. Nasza cudna aplikacja Wikicamps skierowała nas na kemping (będący wielkim torem wyścigów konnych z zapleczem sanitarnym - swoją drogą takie są najlepsze). Temperatura była dość niska (11 stopni) i ciągle padało, obawialiśmy się więc rozbicia namiotu w grząskim gruncie. Na szczęście właścicielka kempingu pozwoliła nam rozbić się pod wiatą, gdzie było sucho (pozdrawiamy miłą panią, która ocaliła nas od przeziębienia i innego wilka :) Nie obyło się też bez żartobliwych dyskusji z właścicielką, która stwierdziła, że gdyby to był 24 grudnia to pozwoliłaby nam nocować w stajni. Na moje zapewnienie, że nie jestem w ciąży usłyszałam, że Maryja też nic o tym nie wiedziała. No cóż... ja dalej nic o tym nie wiem. Ale od dzisiaj zacznę zwracać uwagę na gwiazdę i trzech króli ;)



Przystanek nr 3: Waterfall Way

Następnego dnia ruszyliśmy trasą B78 zwaną Waterfall Way, która  wiedzie od Armidale do Coffs Harbour. Jest wpisana na listę dziedzictwa UNESCO i oficjalnie podpisuję się pod opinią, że warta jest obejrzenia. Wiedzie przez góry i doliny wchodzące w skład Gondwana Rainforests i już sama przejażdżka nią pozwala zobaczyć wspaniałe widoki. Dodatkowo zatrzymywaliśmy się przy wodospadach  Ebor i Wollomombi oraz w parku Dorrigo, gdzie  można przejść się platformą widokową, skąd rozpościera się wspaniały widok aż do wybrzeża oceanu. Sam park Dorrigo też na pewno zasługuje na chwilę uwagi, a nawet dłuższy spacer, my jednak ze względu na niesprzyjającą aurę musieliśmy sobie to odpuścić. Bardzo żałuję, bo las tropikalny, który rozpościerał nam się pod stopami, kiedy staliśmy na platformie zachęcał i kusił zielenią. Niestety trzeba było zmienić plan i rozejrzeć się tylko w okolicach punktu widokowego. Australijczycy bardzo poważnie podchodzą do swoich parków narodowych i do propagowania ruchu na świeżym powietrzu - szczególnie całymi rodzinami. Tuz przy centrum informacyjnym Parku Narodowego rozpościera się spora polana, na której można urządzić sobie rodzinny piknik. Wspaniałe miejsce :)






Cała trasa Waterfall Way jest świetnie oznaczona, wszystkie punkty na niej również, warto więc poświęcić trochę czasu, żeby ją zobaczyć (jej długość to mniej więcej 180 km). Po przejechaniu Waterfall Way znaleźliśmy się na trasie nad oceanem, którą mieliśmy wracać, postanowiliśmy więc odbić znowu na zachód, przejechać przez góry i dotrzeć do Brisbane od innej strony, żeby zobaczyć jak najwięcej. Była to bardzo dobra decyzja jak się okazało, bowiem gdzieś w okolicach Glenn Innes natknęliśmy się na pierwsze żywe kangury :) Tak oto pierwsze wielkie marzenie australijskie zostało spełnione ;) Kangury jak to kangury (taaa, taka ze mnie teraz znawczyni kangurów ;) skakały sobie radośnie koło drogi w buszu, co chwila robiąc skłon, żeby dobrać się do pysznej trawy. Po przemyśleniu doszliśmy do wniosku, że jest spora szansa, że minęliśmy już sporo kangurów, ba, nawet na nie patrzyliśmy, ale wzięliśmy je za ciemniejsze owce, kamienie albo pieńki. No cóż, taki zgięty kangur jest trudny do zauważenia. Co innego jak łaskawie wstanie. I zamacha uszami ;) Albo łapką.

Przenocowaliśmy pod Warwick i w radosnych nastrojach ruszyliśmy na podbój Sunshine Coast. Ale to już zupełnie inna historia.... :)



Komentarze

  1. Bardzo fajnie opisana podróż po Australii:-) czekam na następną część. Pozdrawiam z zimnej Polski

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Łączna liczba wyświetleń