Snowy Mountains, Tadeusz K. i miasteczko rodem z XIX wieku

I oto nastał ten dzień, kiedy triumfalnie wjechaliśmy do Canberry. Stolica. No, z tym triumfalnym wjazdem to trochę przesadziłam ;) Po prostu wjechaliśmy do Canberry z zamiarem obejrzenia budynku parlamentu. Niestety, okazało się, że akurat ulice wokół tego cudnego przybytku są pozamykane - chyba przyjechał jakiś Oficjel przez wielkie O i okazało się, że nie tylko u nas pół miasta się w takim przypadku zamyka. Nie ukrywam, zniechęciło nas to całkiem do zwiedzania miasta, dokonaliśmy zatem szybkich poprawek w naszym GPS i pomknęliśmy w kierunku wybrzeża. Zdziwieni? Przecież miałam pisać o Śnieżnych Górach :) Nauczeni bolesnym doświadczeniem uznaliśmy, że nocleg w Śnieżnych Górach nie jest najlepszym pomysłem (dla naszych gardeł, nerek i innych wrażliwych części ciała), zdecydowaliśmy się zatem odbić na wybrzeże, tam spędzić kolejną noc i wcześnie rano ruszyć w Góry, zdobyć najwyższy szczyt i znowu uciec na nocleg jak najdalej od gór. Plan był bardzo dobry, z realizacją trochę słabiej, ale idźmy po kolei.




Po opuszczeniu stolicy (i zobaczeniu w niej dosłownie niczego) ruszyliśmy w kierunku oceanu. Sama droga była bardzo malownicza i co najciekawsze - prawie całkiem pusta. Przemknęliśmy przez Deua National Park, przez miejscowości o swojskich nazwach Moruya czy Narooma, finalnie lądując  w Candelo (niedaleko Bega), gdzie na przyjemnym bezpłatnym kempingu spędziliśmy noc. Co prawda kemping był bezpłatny, ale za to miał wielu mieszkańców - i to dość głośnych i pierzastych. Cóż, papugi były tu pierwsze :) Samo miasteczko też mnie zachwyciło - wyglądało trochę jak przeniesione z innych czasów. Stara poczta, stał nawet (jako rekwizyt i słup ogłoszeniowy) stary samochód. Jak widać, nic się tutaj marnować nie może.



Rano szybko się zgarnęliśmy i ruszyliśmy w kierunku Gór Śnieżnych (tak, wiem, że powtarzam ciągle tę nazwę, ale muszę przyznać, że mnie zafascynowała. No bo jakże to tak - śnieg w Australii???). Przez miasteczko o cudnej nazwie Jindabyne :) dotarliśmy w końcu do Thredbo, czyli australijskiego Zakopanego. Naprawdę. Jest to najlepsze miejsce na zimowe wakacje (w lipcu, a jak), bowiem można tu wówczas ponoć pojeździć na nartach. Na własne brązowe oczęta widziałam napisy SKI School i kilka wyciągów. Do tego sklepy z ciepłą odzieżą i nawet ze sprzętem. Oczywiście latem (w styczniu) całość funkcjonuje jako miejsce wypadowe na przechadzki w góry.

Samo Thredbo mieści się na terenie Parku Narodowego Kościuszki, do którego wjazd jest płatny (jedna doba to koszt 18 dolarów za samochód). Opłaty dokonuje się na drodze z Jindabyne do Thredbo - przygotowane są do tego bramki, nikt się zatem nie prześliźnie. Na terenie parku należy uważać na różne zwierzęta, w tym strusie, nam jednak nie udało się żadnego tutaj zobaczyć. Niestety  ;( Baza noclegowa w okolicy jest dość spora, mnóstwo hoteli i hotelików, dostępne są również dwa darmowe kempingi (Diggins Campground i Ngarigo). Nie byliśmy na żadnych z nich, ale oba miały dość dobre opinie w internecie, jest to więc ciekawa alternatywa dla drogich pokoi w hotelach. 

Największą atrakcją w samym Thredbo jest oczywiście Góra Kościuszki - najwyższa góra Australii o "imponującej" wysokości 2.228 m.n.p.m. Góra została ochrzczona na cześć naszego bohatera narodowego przez polskiego podróżnika i odkrywcę Pawła Strzeleckiego, który jako pierwszy (przynajmniej według historycznych kronik) zdobył ten szczyt, a jego rzeźba skojarzyła mu się z krakowską górą o tej samej nazwie. Swoją drogą, rozmawiając z miejscowymi i próbując wymówić "Kosciuszko Mountain" na angielską modłę trzeba się liczyć z tym, że tego nie zrozumieją :) Australijska wymowa brzmi jak "Koz(y)joskou", albo wręcz w skrócie "Koz".



Na Górę Kościuszki można się dostać dwojako: przejść szlakiem z Doliny Charlotte (10 km w jedną stronę, do lat 70-tych można było nawet tędy dojechać prawie na sam szczyt samochodem), albo wjechać wyciągiem na pobliską górę w Thredbo i zrobić sobie 13 km spacer (łącznie 13 km, w jedną stronę 6,5 km). Koszt wjazdu na górę to 35 dolarów od osoby za przejazd w dwie strony. Można oczywiście wjechać na górę i potem zejść na dół, ale różnica jest niewielka (29 dolarów od osoby), a sama trasa w dół wynosi mniej więcej 4 km. Kolejka działa do godz. 17, trzeba się zatem spieszyć, żeby zdążyć na ostatni zjazd. Trasa "na górze", czyli 13 km, jest przewidziana na 4-6 godzin; nam udało się ją zrobić w 3,5 h, dzięki czemu zdążyliśmy zjechać kolejką również na dól. Oczywiście osobiście wolałabym jeszcze trochę posiedzieć na górze, pochodzić, pokontemplować przyrodę, ale niestety - ze względu na zapowiadaną na noc temperaturę w górach (5 stopni) musieliśmy oddalić się jak najbardziej od strzelistych szczytów, żeby nie zamarznąć w naszym małym namiocie.



Sama trasa jest przepiękna - przypomina trochę chodzenie po Bieszczadach, połączone z widokami z Norwegii. Nie jest trudna, ma tylko kilka troszkę ostrzejszych podejść, ale każdy jest spokojnie w stanie wdrapać się na szczyt Góry Kościuszki. Widzieliśmy małżeństwo z wózkiem (to odradzam, miejscami są schody), widzieliśmy również młodą parę z na oko rocznymi bliźniakami w nosidełkach.



Do przejścia trasą zachęcają widoki: łąki pokryte różnobarwnymi kwiatami, małe strumyki szemrzące od wieków te same opowieści, strzeliste wzgórza na odległym horyzoncie czy ukryte jeziorka, które z zaskoczenia wyłaniają się za zakrętem. Warto. Naprawdę - warto. Ponoć trasa z Doliny Charlotte jest jeszcze bardziej malownicza - następnym razem postaramy się nią przejść, teraz zabrakło niestety czasu.



Ach, poezja mi w duszy zagrała, kiedy tak kroczyłam sobie radośnie w górach przypominając sobie czasy licealne, kiedy to człowiek zwinny jak kozica (wszystkich znajomych, którzy wówczas ze mną chodzili po górach uprasza się o nie weryfikowanie tej wizji tekstami w stylu "raczej wlokłaś się za nami jak stara chabeta") biegał po Kopie, Jaworzynie Krynickiej czy Szrenicy. Ech.

Uduchowieni kontaktem z boskimi górami (pradawni bogowie Australii musieli mieć dobry humor w dniu, kiedy tworzyli te widoki) ruszyliśmy w kierunku wybrzeża. Naszym celem było Melbourne, po drodze zaś chcieliśmy zajrzeć jeszcze nad ocean. Melbourne. Miasto, w którym właśnie rozpoczynało się Australian Open. O tak, byłam gotowa na to spotkanie. Ale nim tam dotarliśmy, spotkała nas ciekawa noc. To już jednak zupełnie inna historia...

Komentarze

  1. Świetny tekst... Bardzo ładnie wszystko opisujecie... Zdjęcia piękne... służy Wam ta podróż:-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Budujemy bazę wspomnień :) Kiedyś usiądziemy przy kominku i będziemy wspominać: a pamiętasz koalę i kangury?

      Usuń
  2. Czytając wasze felietony z Australii, przypomniała mi się lektura z lat dziecięcych" Tomek w krainie kangurów" :)Fotka wspólna super, dalej macie mordki opalone:)A my to blade twarze niestety.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. O, dokładnie, ja też miałam dużo skojarzeń z Tomkiem :) Chyba sobie to jeszcze raz przeczytam. Ku przypomnieniu. A nasze wspomnienia ubrane w teksty powoli dobiegają końca - jeszcze tylko jedna historia. Oczywiście w głowach dużo więcej przemyśleń o samej Australii, ale to jak czas pozwoli - dorzucimy :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Łączna liczba wyświetleń