Melbourne i Great Ocean Road, czyli Australian Open, piwna niespodzianka od Żywca i bajecznie kolorowe klify

I tak oto dotarliśmy do końca opowieści. Ale myli się ten, kto pomyśli, że zakończenia muszą być nudne. Ostatnie dni w Australii obfitowały w nietypowe wydarzenia: długie poszukiwania noclegów, Oprah Winfrey Show (tudzież Rozmowy w toku Ewy Drzyzgi) na żywo na kempingu, kangurzą wartę przy namiocie czy też koalę, który żerował na drzewie tak głośno, że obudził nas w środku nocy. Oczywiście wszystko po to, żebyśmy długo nie zapomnieli, dlaczego tak bardzo spodobała nam się Australia :)



Bywamy wybredni. Dotyczy to także noclegów. Czasami to nasze wybrzydzanie skutkowało tym, że musieliśmy robić dodatkowe kilometry, bo coś nam nie pasowało. Tak też było w drodze do Melbourne, kiedy po drodze odwiedziliśmy kilka kempingów (ten zbyt wietrzny, przy tamtym "odpłynęła" woda z zatoki, kolejny jest zbyt blisko autostrady, a jeszcze inny położony w środku buszu i kompletnie bez infrastruktury). W końcu (3 godziny później...) zjechaliśmy na świetnie utrzymany bezpłatny kemping w miasteczku Rosedale. Lokalnej społeczności zależy na turystach. Rano przywitała nas pani z "Community Centre", która poinformowała nas dokładnie co można znaleźć w okolicy, pokazała na mapie gdzie można skorzystać z prysznica (też bezpłatnego, w dodatku czyste ręczniki w gratisie) i – co ciekawe – usprawiedliwiała lokalnych handlowców, którzy tego dnia (wtorek) w większości mają zamknięte biznesy. Kiedyś muszą odpocząć :) Bardzo miło ze strony władz miasteczka; naprawdę polecamy, jeśli ktoś będzie w okolicy. 

Kolejny nocleg był pod znakiem Oprah Winfrey Show. Generalnie było to dla nas sporym zaskoczeniem w Australii, ale (podobnie jak w USA) jest tam spora grupa osób mieszkająca na stałe na osiedlu przyczep. I właśnie w jednej z takich przyczep rozgrywał się mały rodzinny dramat: dzikie wrzaski kobiety, która wpadła w histerię, roznosiły się po kempingu przez dwie godziny, aż w końcu nasza "histeryczka" odjechała zabrana przez policję, którą sama zresztą wezwała. Cóż, przynajmniej pozostali rezydenci mieli temat do rozmów na kolejne dni. Podobne show ma charakter cykliczny, o czym my również dowiedzieliśmy się następnego dnia z plotek. Niestety nie dane nam się było wyspać po tym, jak ucichły krzyki, bo wtedy właśnie swoją eukaliptusową ucztę rozpoczął koala siedzący na drzewie. Kultury za grosz, chrumkał, chrząkał, a zdecydowanie przegiął, kiedy (chyba) spadł z drzewa i narobił dużo więcej hałasu :) 

I tak o to znaleźliśmy się pod Melbourne, gdzie na bardzo komfortowym kempingu (położonym jakieś 40 km. czyli niecałą godzinę drogi od centrum) spotkała nas miła niespodzianka od producenta piwa Żywiec. Po naszym facebookowym poście na temat radości z delektowania się polskim smakiem 15,5 tys. km od domu skontaktowali się z nami przedstawiciele producenta z pytaniem o nasze plany, po to, by zaskoczyć nas piwną przesyłką w okolicach Melbourne właśnie. Jeszcze raz bardzo dziękujemy! Grillowane steki już dawno nie smakowały tak wyśmienicie, a hasło reklamowe "Żywiec. Najlepsze przed Tobą" okazało się prorocze wobec tego, co mieliśmy zobaczyć już wkrótce :)


Po drodze do Melbourne została nam już tylko do załatwienia wymiana materaca (po raz drugi, kolejny zaczął "przepuszczać"). Jest to natomiast dobra okazja, by pokazać, jakie standardy obsługi klienta obowiązują w Australii. Bez szemrania, z uśmiechem na ustach i życzeniami udanej dalszej podróży obsługa sklepu wymieniała materac na nowy. Bez paragonu (bo ten oczywiście zgubiliśmy), w innym mieście, wystarczyło potwierdzenie na wyciągu, że płaciliśmy kartą w danej sieci sklepów. Sieć sklepów Aldi zrobiła na nas bardzo pozytywne wrażenie. 

Melbourne przywitało nas słoneczną pogodą i turniejową "odświętnością". Tak, trafiliśmy tam podczas turnieju Australian Open (czego nawet jakoś wcześniej nie skojarzyliśmy; wstyd, co nie?). W mieście przygotowane były strefy kibica, turniejowe miasteczko z atrakcjami dla dużych i małych. Niestety trafiliśmy tam w dniu, kiedy nasza Isia miała "wolne", w przeciwnym wypadku skusilibyśmy się na obejrzenie jej w akcji na żywo (było to na wczesnym etapie turnieju, więc wejściówki na "poboczne" korty nie doprowadzały jeszcze do bankructwa).


Melbourne, podobnie jak inne duże miasta Australii, urzeka niesamowitym ładem przestrzennym i zielenią. Będziemy się pewnie powtarzać, ale tamtejsze miasta naprawdę sprawiają wrażenie przyjaznych do życia. Dla turystów również, ponieważ w ścisłym centrum wyznaczona jest strefa bezpłatnych przejazdów tramwajami. Wystarczy zostawić auto np. na parkingu przy centrum handlowym Harbour Town (Docklands West) za 10 AUD na cały dzień i poruszać się komunikacją publiczną. 




Ciekawostka z Melbourne na temat ruchu drogowego: ze względu na rozbudowaną sieć tramwajową na niektórych skrzyżowaniach problematyczne są prawoskręty (tak, przy ruchu lewostronnym to te są "trudniejsze"). Melbournczycy wymyślili patent na skręcanie w prawo od lewej strony! Brzmi absurdalnie, ale działa. Mając zielone światło podjeżdża się lewym pasem do środka skrzyżowania, a następnie jak już samochody, które ruszyły razem z nami na wprost, dostaną czerwone światło, a zanim samochody z ulicy prostopadłej dostaną zielone, zjeżdża się ze skrzyżowania. Brzmi trochę skomplikowanie, ale w rzeczywistości takie nie jest i, co najważniejsze, działa. 

W Melbourne mieliśmy też okazję wybrać się do porządnego stekhouse'u. Jak we wszystkich knajpach tanio nie jest (szczególnie jeśli do Australii przyjechało się z taniej Azji), ale kulinarne doznania warte są tego grzechu. Gorąco polecamy restaurację Rare Steakhouse (ma trzy lokalizacje w centrum miasta). 



Po pożegnaniu z największym miastem stanu Victoria ruszyliśmy na jedną z najpiękniejszych – według przewodników, ale także nas – tras na południu Australii, o ile nie w całym kraju: Great Ocean Road. Już sama historia powstania tej trasy jest ciekawa. Została wybudowana ze środków pochodzących z publicznej zbiórki, żeby dać pracę żołnierzom powracającym do kraju z frontu I wojny światowej. A przy okazji połączono wygodną drogą miejscowości rozsiane wzdłuż wybrzeża.


Trasa ta rozciąga się na zachód od Melbourne pomiędzy miejscowościami Anglesea i Warrnambool na odcinku ok. 230 km. Obfituje w różnorodne widoki, począwszy od ostrych i wysokich klifów, urokliwych zatok, poprzez rozległy busz (niestety częściowo także spalony), po przecudne kolorowe formacje skalne w zachodniej części.




Koniecznie trzeba też jechać na Cape Otway. I nie chodzi wcale o latarnię morską (chociaż jest ładna), ale o zatrzęsienie koali mieszkających w eukaliptusowym lesie. Czasami ciężko wypatrzeć taką szarą kulkę na drzewie ale nie martwcie się, tam gdzie są koale będą już japońscy turyści wyposażenie w aparaty z teleobiektywem więc przegapić spotkanie ze zwierzątkiem będzie trudno. Drugim punktem w pobliżu, gdzie naprawdę warto zajrzeć, jest ścieżka edukacyjna prowadząca przez las deszczowy Maits Rest Rainforest Walk. Nawet w upalny dzień można zaznać ochłody w głębokim cieniu rzucanym przez rozrośniętą, bujną zieleń. No i te wyjątkowe paprocie ze zdrewniałym pniem (jeśli to nie są paprocie to niech ktoś z zacięciem botanicznym mnie poprawi z łaski swojej).




Great Ocean Road to jeden z punktów, których na pewno nie można przegapić będąc w okolicach Melbourne. Niestety jest to też jedno z najdroższych miejsc w Australii. Za przywilej postawienia namiotu na kempingu płaci się od 50 AUD w górę, a i tak często miejsce trzeba rezerwować z wyprzedzeniem. My polecamy kemping w miejscowości Apollo Bay; jest tam dużo przestrzeni i miejsca nie powinno zabraknąć. Ale na drzewie też mieszka koala, więc trzeba przygotować się na pochrząkiwanie dobiegające w nocy z góry :) 

Wspomniany kemping to też dobra baza wypadowa na drugą, tę bardziej "kolorową" część trasy. W jeden dzień całej drogi przebyć się raczej nie da, tym bardziej że warto zatrzymać się choć na chwilę w kolejnych punktach widokowych (wszystkie takie miejsca są dobrze oznaczone).




Ostatnią noc spędziliśmy na kempingu w środku lasu (ale tu była już pełna infratruktura) około 30 kilometrów od lotniska i muszę przyznać, że trudno mi było wyobrazić sobie lepsze zakończenie naszej prawie miesięcznej, dość intensywnej podróży przez Australię. Od momentu przyjazdu towarzyszyła nam duża grupa kangurów, która z zaciekawieniem przyglądała się, kto postawił seledynowe "coś" obok ich żerowiska. Nie bały się nas wcale, a na pewno nie bardziej niż my ich. W pewnym momencie objęły wartę honorową obok naszego namiotu, a kiedy po spakowaniu naszych rzeczy usiedliśmy na naszych zydelkach z piwem w ręce, skakały wokół nas radośnie zupełnie jakby chciały, żebyśmy naprawdę nacieszyli się tym widokiem.



I na koniec – bo to już naprawdę koniec i gratuluję wytrwałości tym, którzy dotrwali z nami do tego momentu naszej opowieści – jeden z najbardziej rozczulających widoków na świecie: mama kangurzyca z młodym w torbie. To taki cud natury w czystej postaci. Bardzo chcemy wierzyć, że te chaotyczne ruchy łapką w dniu naszego wyjazdu to było swoiste "pa pa" od całej Australii i takie małe przeprosiny za to, że znowu padało... I tylko kukabura chichotliwa jak niemal co rano głośno nas wyśmiała :)


Komentarze

  1. Australia piękna, tylko jednak mało dostepna dla zwykłych ludzi. Rozczulający widok śpiącego misia koala no i mamy kangurzycy z maleństwem:)Maszeruję dziś do biblioteki po "Tomka w krainie kangurów" poczytam jeszcze o Australii,szkoda a może raczej nie szkoda,że dzikiego psa dingo nie widzieliście:)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Łączna liczba wyświetleń