W mieście balonów i na trasach Parku Narodowego Taroko (Tajwan)

Farciarze, którzy przebrnęli przez poprzedni post odnośnie Tajwanu, pamiętają być może (a jak nie, to trudno), że w Tainan sporo padało. Trochę nas to zmęczyło. Rety, co za eufemizm. Miałam dość. Ile można :) Prognozy pogody mówiły jednak, że ma być lepiej, a przecież pogodynki nie mogą się mylić, podjudzając się więc wzajemnie typowo polskim "my nie damy rady" zaczęliśmy znowu pakować plecaki.

Z Tainan mieliśmy przenieść się do Kaohsiung, ale siedząc w hotelu w Tainan przejrzeliśmy jeszcze raz internet i doszliśmy do wniosku, że może lepiej odpuścić sobie to przemysłowe miasto i wybrać naturę – w końcu sami nazywamy się często wielbicielami zieleni (i absolutnie nie ma to nic wspólnego z marką Knorr ;) Nasz wybór padł na Taitung – niewielkie miasto na południowo-wschodnim krańcu kraju. Przedostanie się do niego z Tainan zajęło nam kilka godzin, ale było dość proste, ot wsiadasz do pociągu do Kaohsiung, a tam przeskakujesz do pociągu do Taitung. 

Taroko National Park



I oto jesteś w mieście balonów. Nie, nie jest to metafora miasta w chmurach. Taitung słynie bowiem na całym Tajwanie z wycieczek balonem. Niestety można na nich latać zdaje się od kwietnia, więc nas to ominęło ;( Ale i tak zobaczyliśmy sporo balonów (tudzież lampionów), choć.... nieco mniejszych ;)




Poza balonami Taitung słynie z licznych tras wycieczkowych (pobliskie góry) pieszych oraz rowerowych. Zarówno w internecie jak i każdym hotelu można dostać anglojęzyczne mapki z zaznaczonymi trasami. My – mając jeden pełen dzień i deszczowe chmury nad głową – zdecydowaliśmy się przejść po mieście zahaczając o plażę (Taitung Seashore Park), Forest Park, a na końcu wdrapać się najwyższe wzgórze w miasteczku czyli Liyu Mountain. Przejdźmy może przez całą trasę punkt po punkcie (uporządkowanie sekretem sukcesu ;)

1. Taitung Seashore Park

Wyobraźcie sobie wielkie, majestatyczne, białe klify, wyrastające prosto ze wzburzonego granatowego morza. Klify zdają się sięgać nieba, które w wersji burzowej wygląda jak opanowane przez gniewnego Thora. Wspaniała wizja? To nie w Taitung :) Jeżeli szukacie takich widoczków, sugeruję wybrać się do Szkocji. Czy może innej Chorwacji :) Na pewno nie do Taitung. W Taitung znajdziecie piękną plażę (choć dość ciemną), obok której biegnie promenada. Nie ukrywajmy, sama promenada nie powala, wygląda na dość zniszczoną, ale odgradza razem z niewielkim parkiem budynki z pierwszej linii zabudowy od plaży, tworząc wrażenie przestrzenności. Jeśli do tego dorzucimy góry wyłaniające się za miasteczkiem – widok naprawdę staje się wart grzechu. Co prawda chmury dość nisko wisiały nad górami, kiedy przemierzaliśmy promenadę, ale (a może właśnie z tego powodu) wyglądało to nieziemsko. Na końcu promenady znajduje się coś w rodzaju brzoskwinoidu (zainteresowanych odsyłam do pierwszej serii House of Cards) z ratanu, z pustym środkiem, w którym można sobie posiedzieć i pooglądać widoczki. Przydaje się zwłaszcza w czasie deszczu ;) Ponoć wieczorami bywa pięknie oświetlony i zachwyca, my niestety nie mieliśmy okazji tego zweryfikować. Oczywiście poza nami na promenadzie znajdowało się mnóstwo innych turystów, sporo z nich robiło sobie dziwne zdjęcia z jeszcze dziwniejszą rzeźbą (kopnięty prostokąt). Jak już kiedyś pisałam – za głupia i za mało wrażliwa jestem, żeby zrozumieć sztukę współczesną. Dla mnie wielki, czerwony kopnięty prostokąt to wielki, czerwony, kopnięty prostokąt. I nie wywołuje we mnie żadnych emocji. A szkoda. Może miał odzwierciedlać moje kopnięte ego?





2. Forest Park

Prosto z Parku nad morzem wkroczyliśmy do królestwa zieleni czyli Parku Leśnego. Lokalni mieszkańcy nazywają park Czarny Las. Myślałam, że za tą nazwą kryje się jakaś ciekawa historia: czarny rycerz, tajemnicze czarownice czy morderca z siekierą, albo chociaż pamiątka po Kochanowskim, ale okazało się, że nazwa wywodzi się od tego, że większość drzew ma czarną korę. Taka piękna nazwa, z tak przyziemną historią. Bez sensu.

W lesie znajduje się mnóstwo pięknych jeziorek, domek na drzewie, mnóstwo miejsc, żeby przysiąść i popatrzeć na rosnące kwiatki. Do tego dochodzą tunele pokryte różami, które w pełnym rozkwicie muszą zachwycać widokiem i zapachem oraz dziwne ptaki, pojawiające się znienacka. No i oczywiście góry, widoczne na horyzoncie. Wszędzie dookoła grupki na rowerach albo na spacerach – a mimo to można samotnie zgubić się wśród kwiatów. Byliśmy zachwyceni. Co prawda kilka razy złapał nas deszcz i musieliśmy szukać schronienia, zawsze jednak udało nam się uniknąć całkowitego przemoczenia. Po przejściu całego parku, zdecydowaliśmy się dotrzeć jeszcze na Liyu Mountain. Najbliższa droga wiodła przez pola ryżowe, strumyk, a wszystkiemu towarzyszyło mnóstwo błota, które powstało przez deszcz. Nie szkodzi :) Co prawda miejscowi mieli z nas niewątpliwie radochę (tak oceniam ich opadłe szczęki), kiedy skakaliśmy między kałużami, ale co tam – przynajmniej buty były tylko częściowo mokre ;)






3. Liyu Mountain

Kolejny punkt naszej wycieczki (no dobra, wstąpiliśmy jeszcze do 7 Eleven na ciepłe kakao) to Liyu Mountain czyli Góra Liyu. Mieści się ona w mieście, więc łatwo ją namierzyć. Na jej szczyt wiedzie kilka dróg, nasza zahaczała o jakieś dwie świątynie, trzy miejsca z chińskim karaoke (coś jak mordowanie kota połączone z dźwiękiem piły łańcuchowej) i wspinaczkę po dużej ilości schodów. I też pięknie :) Kiedy schodziliśmy w dół, tradycyjnie lunęło, musieliśmy więc dodatkowo do lekkiego trekkingu dorzucić jogging. I w ten sposób kolejne kalorie zostały spalone. Pewnie z tego kakao ;)




Oczywiście Taitung to nie tylko te 3 miejsca, dla nas jednak było to wystarczające. Więcej informacji możecie znaleźć tutaj: http://tour.taitung.gov.tw/en-us/ Wspomnę jedynie, że są i aborygeńskie muzeum, i liczne trasy dla rowerzystów w górach, wysepki, możliwość zobaczenia wielorybów... do wyboru do koloru. Sugeruję jednak wybrać jakiś cieplejszy i mniej mokry miesiąc ;) Z uroczego Taitung ruszyliśmy pociągiem w kierunku Hualien. Naszym celem było jednak nie samo Hualien, a miejscowość o ślicznej nazwie Beipu. Beipu znajduje się między Hualien a Parkiem Narodowym Taroko. Naszym celem w zasadzie był sam park, nie widzieliśmy zatem powodu, żeby mieszkać w oddalonym o ponad 20 km Hualien. Szczególnie, że blogerzy grzmieli, iż miasto jest brzydkie, brzydkie i jeszcze raz brzydkie. Zweryfikowaliśmy to i stwierdzam, że ok – ładnie może nie jest, ale widziałam w Azji brzydsze, nie ma się zatem co czepiać. Niemniej sugerujemy zatrzymywać się w Beipu, jeżeli ktoś zamierza zwiedzać Park Narodowy Taroko. 300 m od stacji kolejowej znajduje się bowiem nowo-otwarty hotelik. Niewielki – kilka pokojów – każdy jednak przestronny, nowy, świeży, czysty i śliczny, w stylu najlepszych europejskich hoteli. Polecam. Prysznic miał ścianki! Nic nie odpadało. Do niczego nie dało się przyczepić, nawet zapach umieszczony w pokoju był idealnie dopasowany. Ten hotelik pozostaje naszym ulubionym z całego Tajwanu. I absolutnie na nasze wrażenia nie wpłynęło zachowanie właścicieli hotelu: to, że zostawili nam cały hotel do dyspozycji (mieszkaliśmy sami), zorganizowali imprezkę (z tradycyjnymi chińskimi przekąskami piwnymi: szaszłykami z kurczaka, szaszłykami z kurczęcych zadków, ciastkami "kaszankowymi", frytkami ze słodkich ziemniaków) czy też pokazali swój drugi obiekt w Hualien. Co prawda z angielskim mieli trochę problemu, ale translator Google'a działa całkiem nieźle :) A i piwo ułatwiło komunikację ;)







Tyle o hotelu, przejdźmy teraz do bardziej interesującego wszystkich punktu – Park Narodowy Taroko. Ujmę to tak: sam park jest śliczny. I dość duży, pełen wspaniałych ścieżek i zakamarków. Ale obsługa w parku powala. Na łopatki, negatywnie jeśli ktoś nie zrozumiał od razu :) Skupmy się może najpierw na pozytywnych wrażeniach. Ujmę to tak: już dla samego parku warto przylecieć na Taiwan. My nie widzieliśmy za dużo, bo część tras była zamknięta (znowu ten tajfun z września 2015), ale i to co widzieliśmy wbiło nas w ziemię. Może pozwolę, żeby obrazy przemówiły za mnie.







Sam park zwiedza się na dwa sposoby: kawałki trzeba przejechać autobusem/busem/taksówką (widoki powalają, że nie mamy z tego zdjęć niestety. Wspomnę tylko o najwyższych wodospadach, jakie zdarzyło mi się widzieć w życiu, a po Norwegii myślałam, że w tym temacie nic mnie już nie zaskoczy), żeby dotrzeć do tras. Trasy zaczynają się w kilku punktach – w Visitors Center można dostać mapkę, ale szczerze mówiąc mapki są tak słabe, że najlepiej podpierać się dodatkowo Googlem, żeby się nie zgubić. My podjechaliśmy na najdalszy otwarty obecnie przystanek (wspomniany wyżej tajfun bardzo poniszczył miejsca) czyli Buluowan, okazało się jednak, że trasy z Buluowan w większości są zamknięte. Podjechaliśmy zatem (łatwo powiedzieć – podjechaliśmy – siedzieliśmy wściekli jak osy, bo czas płynął, a te autobusy naprawdę rzadko jeżdżą) do Eternal Spring Shrine, czyli świątyń. Są dwie świątynie, leżące koło siebie, które można obejrzeć. Górski szlak między nimi niestety był zamknięty, ale przemknęliśmy się zwykłą drogą, zahaczając jeszcze o wiszący most. Następnie udaliśmy się w kierunku Shakadan Trail. I tutaj znowu – niestety – okazało się, że część drogi jest niedostępna, ale już ta godzinna przechadzka zachwyciła nas. Wspaniałe, wysokie białe skały, płynąca bystro rzeczka i wspaniała przyroda ożywiona: krzewy, drzewa, ptaki. Cudowny spacer i to po płaskim – czyli to co leniwe tygrysy lubią najbardziej :) Po przejściu Shakadan Trail wróciliśmy w okolice Visitors Center (kolejnym przyjemnym szlakiem) i złapaliśmy autobus do Beipu. Proste i przyjemne.

Teraz kilka informacji praktycznych. Autobus: żeby się dostać z Beipu do Parku należy podjechać kolejką do Xincheng i tam szukać autobusu albo złapać bezpośredni autobus z Beipu.


Jak napisałam wyżej po Parku trzeba częściowo podróżować autobusem. I tu ważna informacja: te autobusy niekoniecznie muszą mieć oznaczenia w stylu Shuttle bus. Czasem są to prostu zwykłe autobusy miejskie z numerami. My tego nie wiedzieliśmy i przez pierwszą godzinę czekaliśmy na Shuttle Bus. W międzyczasie minęły nas ze trzy autobusy miejskie, ale wydawało nam się, że to nie to. Nawet nie to, że nam się wydawało - tak wskazywała logika i informacje, które nad dali w Visitors Center (grrr). No cóż, brak wiedzy zwykle kosztuje.

Można wykupić sobie całodzienny pass za 250 nowych dolarów tajwańskich (dwudniowy kosztuje 400) na wszystkie autobusy publiczne w regionie Hualien. Można je kupić w Hualien koło dworca kolejowego. Warto jednak się zastanowić czy to się opłaca. Otóż pojedynczy przejazd wewnątrz parku nie kosztuje zwykle więcej niż 40 nowych dolarów tajwańskich (przynajmniej na tych odcinkach, które były otwarte). W naszym przypadku – biorąc pod uwagę, że część trasy przeszliśmy na piechotę, a spora część Parku była zamknięta i w ogóle nie mogliśmy tam podjechać – pass zupełnie by się nie opłacał. Łącznie nie wydaliśmy na przejazdy więcej niż 150 nowych dolarów tajwańskich na osobę, zostało więc na obiad ;) Wszystko jednak zależy od ilości otwartych tras – może się okazać, że faktycznie jeśli wszystkie trasy są otwarte, lepiej opłaca się całodzienny pass. Albo jeśli dojeżdża się z Hualien. Co istotne – jeśli zdecydujecie się płacić za przejazdy indywidualne, wówczas warto przygotować sobie drobne, bo kierowcy nie wydają reszty. W autobusach można też płacić kartą Easy Card (wykorzystywaliśmy ją również w Tajpej i w Tainan).

Uff, to ostatni już artykuł na temat Tajwanu. Sam kraj bardzo nam się podobał i na pewno będziemy polecać go wszystkim, którzy chcą zobaczyć kawał Azji, trudności językowe traktują z humorem i doceniają ładne widoki albo uwielbiają jazdę na rowerze. Niewielu turystów się tu zapuszcza – warto zatem rozważyć. W końcu to prawie jakby być trochę Kolumbem. Może nie do końca jak Kolumb. No, ale prawie ;)

Komentarze

  1. Ładne zdjęcia, ciekawy opis mało znanego Tajwanu... Warto się wybrać Waszą trasą... Podziwiam i pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Tajwan jest mało znany i niewielu turystów z Europy go odwiedza, a szkoda :( Piękny kraj.

    OdpowiedzUsuń
  3. O matko rozmaita, Łukasz brodaty..Pewnie na żyletkach i czasie się oszczędza:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To przez temperaturę. Pisaliśmy, że nie było zbyt ciepło, więc każda dodatkowa warstwa termiczna była jak znalazł :) Ale teraz, w upalnym klimacie Borneo, futro stało się zbędne i na żyletkach już nie oszczędzę ;)

      Usuń

Prześlij komentarz

Łączna liczba wyświetleń