Latawicą być

Zostałam latawicą. Tak, wiem, że to wyznanie nie przysporzy mi fanów (chociaż w sumie kto wie... ;), ale nie jest to istotne. Naprawdę nią zostałam. No, bo jak inaczej można nazwać osobę, która lotnisko KLIA 2 wita jak własny dom, a na wiadomość, że będziemy mieć lądowanie w Singapurze cieszy się, że znowu będzie mogła zwinąć się w kłębek na ulubionym fotelu i zasnąć? W czasie naszego prawie już rocznego pobytu sporą część czasu spędziliśmy na różnych lotniskach. Godziny, kurcze, czasem nawet całe dnie i noce.





Przed wyjazdem do Azji każda minuta na lotnisku wydawała mi się stratą czasu. Bogowie, mój poziom zblazowania był potwornie wysoki. Ot, taka wyprawa do domu (Dolny Śląsk). Oczywiście - najchętniej samolotem, no bo szybciej (a czas liczy się ponad wszystko), wygodniej, nie trzeba będzie się męczyć kilku godzin. No i hello: to samolot! O ile lepiej brzmi stwierdzenie: "lecę do domu na Święta" niż "jadę do domu na Święta". Od razu czułam się ważniejsza. No i do tego dochodziła mina pod hasłem: "nie rusza mnie to wcale, zwykle przecież latam". I człowiek od razu rósł w oczach (przynajmniej swoich). Jak się dobrze popławiłam w swojej własnej chwale i połechtałam swoje ego, nadchodził moment podróży. Oczywiście stawiałam się na lotnisku jak najpóźniej, ale na tyle wcześnie, żeby zdążyć z całym rytuałem. Odprawa w domu (nie będę stać w długiej kolejce), szybkie oddanie bagażu (z lekkim pogardliwym uśmiechem w kierunku tych, którzy dopiero szli się odprawić), potem ekspresowe przejście przez bramki. I oto już się jest. Jeszcze kawa - musi być - w zamykanym kubeczku. Należy z nią wparadować do samolotu, pokazując współpasażerom jak człowiek jest zblazowany. Nic go nie rusza. Start, lądowanie i lot - cóż to za doświadczenie. Przecież to jak podróż metrem albo autobusem. Phi. Ktoś się boi? No błagam, to tylko lot. Najlepiej z nosem w książce. A potem szybki odbiór bagażu i już można było wpaść w stęsknione ramiona Mamuni. Proste? Proste. I człowiek się czuje ważniejszy. Każde potencjalnie opóźnienie wymuszało oczywiście szereg brzydkich komentarzy na Facebooku (i przy okazji dawały szansę na przypomnienie innym, że się leci ;)




Teraz jednak latanie to zupełnie inna historia. Ok, nadal nie wzbudza we mnie strachu czy jakiś emocji pod hasłem: oo samolot. Ale stanowi fajną odskocznię, bo lotniska są ciekawe, a ludzie spieszący na samolot jeszcze ciekawsi. I teraz zamiast patrzeć na nich z lekką nutką wyższości (pisałam już kiedyś coś o nauce pokory w Azji prawda?), patrzę z żywym zainteresowaniem. Jest sporo takich jak ja przed rokiem. Lekko zblazowani i znudzeni. Jest grupa spieszących się, dla których to jest naprawdę tylko sposób na przemieszczenie. No i grupa podekscytowanych. W niej najczęściej znajdzie się gromada dzieci oraz osoby, które nie lubią latać. Niektórzy zachowują się jak panowie świata, z pełną pogardą podchodząc do przemiłej obsługi. Inni obsługę traktują jak bogów, z pełnym lęku szacunkiem. Jeszcze inni jak sprzymierzonych kolegów (ci najczęściej już gdzieś sobie chlapnęli), ciągle chichoczą jak gimbaza oraz mrugają lekko obleśnie (nawet kobiety, a literatura uczy przecież, że takie mrugnięcia są zarezerwowane dla mężczyzn).




Same lotniska są różne i różniaste. Rety, pamiętam to w Manili – wyglądało jak stary dworzec legnicki (choć w sumie może nie powinnam obrażać legnickiego dworca). Człowiek zastanawiał się czy to na pewno lotnisko. Albo to na Boholu. Wyskoczyliśmy z samolotu i ruszyliśmy na piechotkę przez płytę w kierunku jakiegoś niewielkiego baraku. Po chwili do baraku wkroczyli panowie z kilkoma wózeczkami, na których leżały radośnie bagaże i zaczęli z pełnym namaszczeniem układać je na jeżdżącej taśmie, skąd każdy pasażer mógł sobie zabrać swoją walizkę tudzież swój plecak. Albo i nie swój. Nikt tego nie sprawdzał. Z drugiej strony mamy kraje – np. Malezja – które jak już odbierzesz bagaż, sprawdzają ci je jeszcze obowiązkowo skanerem. Oczywiście panowie siedzący przy skanerach – szczególnie ci mający dyżur w późnych godzinach nocnych – zwykle bardziej skupiają się na graniu na swoich smartfonach oraz dłubaniu w zębach tudzież dyskusjach na tematy wszelakie niż na sprawdzaniu bagażu. Ale – skaner jest ;)




Kolejny temat rzeka to woda pitna i toalety. No, może nie powinnam tego tak łączyć, ale z drugiej strony woda pitna czyli fontanny zwykle znajdują się przy toaletach. Picie jest generalnie problemem na wielu lotniskach, bo jest potwornie drogie. Kurcze, za małą butelkę na Okęciu płaci się jakieś 5-7 zł o ile dobrze pamiętam, co jest jakąś grandą. I nie lepiej wygląda sytuacja na innych. Do dziś pamiętam jak na lotnisku w Cebu z przerażeniem patrzyliśmy na cenę wody lokalnej (50 peso za pół litra). Na szczęście w przypłynie wisielczego humoru sprawdziliśmy też Evian i okazało się, że jest tańsza. Po raz pierwszy zatem w życiu mogłam napić się TEJ wody. Smakowała jak woda. Nie wiem, czemu się ludzie tak podniecają szczerze mówiąc. Wracając w każdym razie do picia – na wielu lotniskach można znaleźć fontanny z wodą pitną. Dlatego zawsze mam w plecaku małą butelkę pustą (nikt się na kontroli nie czepia) i nalewam sobie z fontanny. Albo nawet dwie. A że za mną stoi kolejka spragnionych, którzy chcą się tylko napić? No cóż, życie to dżungla. Kto pierwszy u wodopoju... ;)



Toalety są również ciekawym tematem do rozważań. Weźmy taki Singapur. Już samo lotnisko robi wrażenie, ale toalety to powalają. Naprawdę. Jest papier toaletowy (wow), są różne typy (narciarze, ale i zwykłe), są mega czyste (sic!). W każdej kabinie znajdziecie płyn do dezynfekcji wraz z instrukcją obsługi, a w toaletach na piętrze to nawet gra muzyka (i to nasz własny Chopin!). O mydełku, ciepłej wodzie w kranie i ładnym zapachu nie wspomnę. Wychodząc możemy ocenić stan tej toalety (w wersji elektronicznej i to online), a ponoć jak pojawi się chociaż jedna gorsza ocena, to zaraz zlatuje się brygada sprzątająca. WOW. To się nazywa dbać o klientów lotniska. 




Dbają również o wszelkie dodatkowe potrzeby. Masaże. Kościół i meczet. Miejsce do zdrzemnięcia się. Fotele z telewizją. Miejsca do zabawy dla dzieciaków. Bankomaty. Wystawione laptopy i tablety. Budki telefoniczne. Gniazdka z prądem. Kąciki z muzyką czy też z zabawkami dla dzieci. No i wszechobecne darmowe wifi. Żyć, nie umierać na takim lotnisku. Nawet są prysznice (np. na KLIA 2 w Kuala Lumpur). Wydaje mi się, że w Singapurze widziałam też fryzjera, ale mogę się mylić. Singapurskie lotnisko to w ogóle mój numer 1. Następne w kolejce będzie chyba KLIA 2 a potem Hongkong. Filipińskie są raczej słabe, na KLIA 1 mało nie przegapiliśmy samolotu przez słabą obsługę linii lotniczych (nie będę teraz o tym pisać, bo to niedawne dzieje i nadal reaguję lekko.... histerycznie na to wspomnienie), a w Indonezji wszystko jest bardzo powolne.





Obsługa na lotniskach właściwie to kolejny ciekawy temat. Singapur, KLIA 2 czy też Hongkong to pełen profesjonalizm. Wszystko jak w dobrej korporacji ;) Ale mniejsze azjatyckie lotniska zwykle kierują się zasadą "powoli, nie pali się". Wszystko jest w tak żółwim tempie, że powinno się albo zakładać przyjście 3 godziny wcześniej albo przychodzić na ostatnią chwilę. Weźmy lotnisko na Lomboku. Ot, nieduże i wydawałoby się przyjazne. Byliśmy idealnie na czas: 2,5 godziny przed odlotem. 1,5 godziny później nie oddaliśmy jeszcze bagażu. Czy samolot jest opóźniony? Nie. Czemu nie zaczęło się oddawanie bagażu? Bo pan ze stanowiska gdzieś poszedł. Będzie jedno stanowisko? Nie, będzie więcej. To czemu nie są otwarte? Będą. A kiedy? Jak się otworzą, to będą otwarte ("it is open when it is open, don't worry"). Ale w tym samolocie leci ponad 100 osób, jak zdążycie...? Spokojnie. Będzie na czas. I był. Ale nerwowość ludzi była spora. My standardowo łapiemy ZEN i się nie przejmujemy. Innej drogi nie ma. Trzeba myśleć o kwiatkach, i morzu, i wyspach...

Współpasażerowie też potrafią zadziwić. Nie będę już tutaj opisywać wszystkich dziwnych zachowań, jedna rzecz frapuje mnie jednak niezmiennie. Ludzie różne rzeczy przewożą z kraju do kraju. Telewizory, ba lodówki jestem w stanie zrozumieć. Jedzenie i słodycze - popieram. Ubrania i buty - oczywiście. Ale na bogów pradawnych deski do prasowania??? Naprawdę??? Widzieliśmy to już na kilku lotniskach (Sri Lanka, Kuala Lumpur, Singapur). Nie mogę pojąć tego fenomenu. Deski do prasowania są dostępne w każdym z tych krajów. Po co zatem je przewozić? Mój biedny mózg tego nie łapie. Z rzeczy dziwnych i dziwniejszych należy też dopisać zdziwienie pasażerów, kiedy okazuje się, że jeżeli chcą nadać więcej niż jedną sztukę bagażu to muszą dopłacić. Nie wiem, może jednak jestem nadal bardzo zblazowana, ale nie pojmuję jak można tego nie doczytać. Pamiętam młodą Amerykankę na lotnisku w Cebu, która wrzeszczała, nadużywając słowa na "f" w różnych konfiguracjach (jako przecinek, przymiotnik itp) na biedną panią przy kontuarze, że ona przyleciała z 3 walizkami i z 3 wyleci. Na pytanie czy dopłacała w tamtą stronę, usłyszeliśmy wszyscy (a pewnie i usłyszeli ją na Boholu), że ona nie wie, bo tatuś bilet kupował i wszystko było dobrze. Ewidentnie tatuś kupił bilet w jedną stronę i znając córeczkę od razu wykupił nadbagaż, a panna kupując powrotny nie pomyślała o tym. Oczywiście awanturowanie nic jej nie dało - musiała iść dopłacić za nadbagaż. Nie ma zmiłuj się. Gorzej, że niektórzy nie rozumieją też, że pewnych rzeczy nie bierze się do podręcznego. Ot, np. ogromnej walizki czy wielkiej plazmy. Z drugiej strony taką deskę do prasowania.... ;)

Na lotnisku zdarza nam się siedzieć całkiem długo: kilka/kilkanaście godzin, a czasem nawet nocować (kiedy np. mamy przerwę między lotami 6 godzin, a do centrum miasta i hoteli jedzie się min. godzinę w jedną stronę). Spanie na lotnisku jest całkowicie bezpieczne – ot przyczepiasz duże plecaki do siebie i naprawdę chciałabym zobaczyć jak ktoś porywa to nasze łącznie 40 kg ;) A mniejszy plecak przyczepiasz do siebie i do ławki. A potem przykrywasz się śpiworkiem (albo prześcieradłem – co tam masz ze sobą), na oczka nasuwasz „klapki na oczy” (nie wiem jak się to ustrojstwo po polsku nazywa) i oddajesz się w objęcia Morfeusza. Ja jestem w stanie spać na każdym lotnisku – nawet tam, gdzie co chwilę ziemia się trzęsie z nieznanych przyczyn (KLIA 1 w Kuala Lumpur dwa tygodnie temu) czy też drą się nieprzerwanie dzieci (KLIA 2 kilka miesięcy temu). Wystarczy się dobrze zawinąć i już.




Niezmiennie jednak, gdy siedzę na lotnisku, fascynują mnie ludzie. Gnają przed siebie, pełni nadziei i marzeń, oczekiwań na temat tego, co znajdą kiedy wysiądą z samolotu. Często w ich twarzach widać niepewność, szczególnie kiedy z samolotu się wysiada. Czy on/ona będzie na mnie czekać po drugiej stronie? Czy nie zapomnieli? Czy ktoś mnie odbierze? Hotel? A może rodzina? A może trzeba będzie złapać taksówkę? Tyle pytań, tyle nadziei. We mnie też :) Głupia latawica. Przecież u mnie zawsze kończy się to wrzaskiem Łukasza: no pchaj ten wózek, bo autobus nam ucieknie. Marzenia vs. rzeczywistość. A przecież zamiast narzekać powinnam się cieszyć. Że mam wózek i nie muszę nieść plecaka na plecach. Do czasu oczywiście... do czasu ;)

Komentarze

Łączna liczba wyświetleń