Patchworkowe New Delhi

Zaczynasz swoją przygodę z Indiami od Delhi? Przygotuj się na niezły szok. I tutaj powinnam teraz napisać jakiś mądry tekst w rodzaju: Delhi to azjatycki Paryż, różnorodny i dziki albo Delhi to azjatycki Nowy York. Niestety nie znam żadnego miasta, które mogłabym tak wprost do Delhi porównać, a nikt mądrzejszy nie zrobił tego wcześniej (albo ja się nie natknęłam na takowe porównanie). Delhi to po prostu Delhi (tia, głębokie to stwierdzenie jak Balaton na Węgrzech), kolorowe od kobiecych sari, śmierdzące lekko krowią kupą na ulicy, głośne klaksonami (ta kakofonia dźwięków potrafi doprowadzić do szału). Na pewno warto spędzić tu kilka dni i obejrzeć najciekawsze miejsca, trzeba jednak naprawdę dobrze się przygotować. Psychicznie i fizycznie. Bo jest inaczej niż w znanych mi krajach azjatyckich. Jakoś tak... bardziej. Dużo głośniej, tłoczniej, bardziej chcą cię zabić na ulicach motorkami (nawet Wietnam przegrał w tej konkurencji), cieplej, bardziej upierdliwie. Co chwila ktoś cię zaczepia i niestety (jak pokazują nasze doświadczenia) czegoś od ciebie chce: żebyś poszedł gdzieś, coś kupił itp. Na dzień dobry oczywiście zapewnia cię, że nie chce ci nic sprzedać. A po chwili okazuje się jednak, że ma jakiś interes. I nie waha się kłamać ci w żywe oczy (atrakcja zamknięta, metro nie działa itp.). Trzeba bardzo uważać.


Delhi jest trzecią co do wielkości stolicą na świecie ze swoimi 26 milionami mieszkańców. 26 milionów! To prawie 3/4 mieszkańców Polski. Rozumiecie już chyba, że miasto (mniejsze niż 3/4 Polski) musi być bardzo zatłoczone. Ponoć jego początki sięgają roku 1200 p.n.e., choć za oficjalną datę powstania samego miasta uznaje się VIII w. n.e. W XII w. miasto zostało opanowane przez muzułmanów, którzy rządzili nim aż do czasów ekspansji Kompanii Brytyjskiej. Liczne zabytki z okresu panowania Wielkich Mogołów na tym terenie opowiadają historię miasta skupionego na religii i obronności.

Dzisiejsze Delhi jest bardzo różnorodne. Z jednej strony wysokie budynki, ekskluzywne hotele, piękne parki i cudowne zabytki. Z drugiej rozpadające się budynki mieszkalne, a nawet dzielnice chatek, zbudowanych z czegokolwiek, w których gnieżdżą się najbiedniejsi. Tak wielkiego rozwarstwienia społecznego jak w Indiach nie widzieliśmy jeszcze nigdy. Opowieści o ludziach „mieszkających na torach” są prawdziwe, na ulicach stoją czasem wielkie kartony, w których ludzie mieszkają, gotując na ogniskach z garnkami ustawionymi na cegłach. Publiczne toalety są najczęściej na zewnątrz (dla mężczyzn, damskich jest zaś bardzo mało). Pranie suszy się na płotach pośrodku miasta, a biedacy oraz chorzy siedzą pod drzewami wyciągając dłoń. Serce się kraje na widok dzieci, siedzących na chodnikach. I wśród tego skaczą sobie często małpy, chodzą statecznie wielkie krowy. Tak po prostu.

W Delhi znajduje się sporo zabytków, my jednak ze względu na ograniczony czas (dwa dni poświęciliśmy Agrze) zdecydowaliśmy się odwiedzić się tylko kilka wybranych. Za to spędziliśmy przepiękne popołudnie w jednym z parków (zamiast zwiedzać Grobowiec Humajuna, który był ponoć pierwowzorem Tadż Mahal), o czym za chwilę :)

Zacznijmy jednak od najsłynniejszego chyba zabytku stolicy Indii: Panie i Panowie, oto Brama Indii.

Jedna z dwóch, bo druga jest w Mumbaju (zwanym też Bombajem), ale nie czepiajmy się zanadto ;)
Brama została ufundowana przez brytyjską rodzinę królewską w hołdzie indyjskim żołnierzom, biorącym udział w I wojnie światowej i na wojnach z Afganistanem. Finalne jej odsłonięcie miało miejsce w 1931 roku. Wokół Bramy jest zawsze bardzo tłoczno, warto jednak na chwilę przysiąść na jakimś murku i poobserwować ludzi. Co ciekawe turystów z europejskimi rysami widać tam niewielu, za to przybywa bardzo wielu Hindusów. Co więcej – będąc w ogóle w Delhi, a przed Bramą Indii w szczególności musicie się przygotować na to, że będziecie stanowić swoistą sensację. Dla niektórych turystów z innych części Indii możecie być pierwszym żywym obcokrajowcem, którego spotykają. Naprawdę. Ja też nie wierzyłam, że są tu jeszcze takie tereny, ale inaczej nie da się wyjaśnić manii robienia sobie selfie z osobami o europejskich rysach. Niektórzy podchodzą i proszą o selfie, a niektórzy po prostu stają obok (czasem całą wielką rodziną, co jest dziwne) i po prostu sobie selfie z wami robią. Osobiście bardzo mnie to krępowało i postanowiłam, że już nigdy, ale to nigdy nie poproszę o selfie żadnego „lokalsa” choćby nie wiem jak ciekawy strój miał. Bo człowiek się jednak czuje trochę jak w zoo. W roli zwierzątka w klatce. Szczególnie jak nie krępują się z przerzuceniem TWOJEJ ręki na swoją szyję, żeby pokazać, że jesteście BFF. Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciwko, jeśli komuś to sprawia radość, ale jednak wolę, żeby mnie ktoś zapytał, a nie na bezczela nagle otacza się gromada ludzi i nie wiesz co się dzieje. To takie... dehumanizujące. 
Wracając do Bramy Indii, ponoć wieczorem jest ślicznie oświetlona, my jednak nie mieliśmy okazji tego zweryfikować.

Czerwony Fort (Red Fort)

Czerwony Fort został zbudowany w XVII w. n.e. , przed długi czas był używany jako główny pałac Szacha (pierwszym jego mieszkańcem był Szach Dżahan, który przeniósł swoja stolicę z Agry do Dehli). Następnie Fort wykorzystywany był przez Brytyjczyków jako jedna z kwater ich armii, zaś od 1947 do 2003 stacjonowały w niej wojska indyjskie. W 2000 roku miał tu miejsce atak terrorystyczny, opisywany potem w mediach jako "zakłócenie chwilowego pokoju w sporze Indii i Pakistanu o Kaszmir". Od 2003 roku Fort jest dostępny dla turystów, zaś w 2007 roku został wpisany na listę UNESCO.

Na zwiedzanie Fortu należy przeznaczyć min. 2 godziny, gdyż jest to dość rozległy teren. Już wchodząc na plac przed Fortem można się mocno zdziwić, gdyż zarówno kolejka do wejścia jak i kolejki do kas biletowych są olbrzymie. Na szczęście dla turystów przygotowano osobną kasę (wystarczy spytać strażnika), zaś kolejkę do wejścia się po prostu omija (kupując bilet dla obcokrajowców zyskujemy prawo wejścia "od razu"). Oczywiście nie za darmo, bowiem tutaj również (podobnie jak w całych Indiach jak mówią internety) płacimy dużo więcej za wejście czyli 550 rupii za osobę (mieszkańcy Indii płacą 35 rupii) przy płatności kartą.

Fort jednak jest wart tej ceny, jego zwiedzanie to prawdziwa przyjemność. Koniecznie należy zabrać ze sobą wodę i coś chroniącego przed słońcem. Generalnie zwiedzanie Fortu to przechodzenie od jednego budynku z ogrodem do następnego. W ramach przerw można przysiąść na ławeczkach i poobserwować trochę innych turystów.  Moją szczególną uwagę przykuły rodziny indyjskie, bardzo liczne, w których wyróżniały się kobiety w przepięknych kolorowych sari. Co niezwykłe, czasem takie sari ma na sobie kolory powszechnie uznawane za "gryzące się", jednak jakimś cudem w wersji hinduskiej wyglądają razem przepięknie.

Wybierając się do Czerwonego Fortu należy pamiętać, że w poniedziałki jest on nieczynny.

Dzielnica rządowa: Pałac Prezydencki, Ministerstwa i Parlament

Dotarcie do dzielnicy rządowej w New Dehli może przyprawić o niezły szok. Szerokie ulice. Prawie puste (mały ruch uliczny), szerokie chodniki. Jest bardzo czysto, raczej cicho i spokojnie. Człowiek ma wrażenie, ze przeniósł się do innego kraju. Warto rzucić okiem zarówno na Parlament, budynki kilku ministerstw jak i Pałac Prezydencki.

Budynek Parlamentu (Sansad Bhavan) zbudowano w latach 20 XX w. Pierwsza sesja Parlamentu została otwarta przez Lorda Irwinga (wicekróla Indii) w styczniu 1927 roku. Od tego czasu budynek był parokrotnie modernizowany, dzisiaj jednak coraz częściej mówi się, ze jest za mały i trzeba będzie wybudować nowy. Niestety nie można go zwiedzać, ale z zewnątrz wygląda bardzo ładnie.

Niedaleko Parlamentu mieszczą się budynki Ministerstw: Spraw Zagranicznych, Spraw Wewnętrznych i Obrony Narodowej. Stoją one po obu stronach szerokiej alei, która wiedzie prosto do Pałacu Prezydenckiego. Zostały zbudowane na początku XX w. i wyglądają bardzo efektownie.

Rahstrapati Bhavan czyli Pałac Prezydencki został zbudowany pod koniec lat dwudziestych XX w.  i początkowo służył jako rezydencja wicekróla. Obecnie jest to ponoć największa rezydencja głowy państwa na świecie. Samą rezydencję można obejrzeć tylko z daleka, ale już nawet z tej sporej odległości robi spore wrażenie.

Stojąc na ulicy między budynkami ministerstw i tyłem do pałacu prezydenckiego można zobaczyć w oddali monumentalną Bramę Indii. Z tego miejsca wiedzie do niej prosta ulica, otoczona parkami, pełnymi kwiatów oraz wysokich drzew, wśród których hasają sobie wesoło wiewiórki. Nad głowami przechodniów krążą drapieżne ptaki (chyba orły). Tak, wiem, nie jest to widok, do którego jesteśmy przyzwyczajeni, w Indiach jednak dość powszechny. Dzikie drapieżniki obserwowaliśmy również w Bombaju oraz nad plażami na Goa. Ciekawy widok.

Wielki Meczet (Jama Masjid)

Ok, czas przyznać się do ignorancji. Przed przylotem do Indii wiedziałam z historii o Wielkich Mogołach, najazdach i Szachach. Nie miałam jednak pojęcia, że tak wiele zabytków, które możemy dzisiaj podziwiać w tym pięknym kraju zostało zbudowanych przez muzułmanów. Wśród nich jest właśnie Wielki Meczet w New Dehli, wybudowany w połowie XVII wieku przez Szahdżahana z dynastii Wielkich Mogołów, budowniczego Tadż Mahal.

Budynek jest położony na wzgórzu, niedaleko Czerwonego Fortu. Do jego wnętrza prowadza 3 bramy, jednak tyko jedna z nich przewidziana jest dla turystów. Wejście nie jest płatne,  ale już robienie zdjęć tak. Szczerze mówiąc zwykle miewam problem z robieniem zdjęć w miejscu kultu, gdy ktoś się modli, w tym wypadku zdecydowaliśmy zatem wejść, rozejrzeć się i szybko wyjść. Oczywiście buty należy zostawić na zewnątrz, przed wejściem zaś dostaje się szatę do nałożenia (bardzo agresywny pan drze się na wszystkich turystów, bez względu na to jak są ubrani). I już można przekroczyć progi Meczetu i stanąć na placu, na którym może pomieścić się do 25 tys. osób. Z zewnątrz Meczet również robi ogromne wrażenie. Przy jednej z bram (nie tej turystycznej niestety) mieści się mały bazar z szydłem i mydłem, gdyby ktoś czuł potrzebę zrobienia  zakupów. 

Connaught Place

Hmm, jeśli zakupy to to, czego szukacie w New Dehli, to jednym z miejsc wartym odwiedzenia jest na pewno Connaught Place. Wokół placu oraz w uliczkach odchodzących od placu umiejscowiły się liczne markowe sklepy, zaś pod placem w podziemiach znajduje się "bazar" z dużą ilością małych, prywatnych sklepików, w których można znaleźć praktycznie wszystko. Co prawda my byliśmy trochę zawiedzeni, bo choć było"wszystko" to jednak nic ciekawego nie znaleźliśmy, no i nie przypominało to zupełnie bazarów z naszych wyobrażeń (zamiast bazaru z tysiąca i jednej nocy miałam wrażenie, że trafiliśmy na stadion dziesięciolecia w Warszawie 15 lat temu), ale cóż, nie można mieć wszystkiego.

Connaught Place słynie też z dużej ilości oszustów, wmawiających ludziom różne bzdury. Nas zaczepił miły pan, machając przed nosem ID policyjnym (był w cywilu) i ostrzegając przed licznymi oszustwami i kradzieżami, które ponoć masowo zdarzają się na tym placu. Złapał nam tuk tuka i polecił podjechać do "rządowego" centrum, gdzie dadzą nam mapkę i wyjaśnią gdzie jest bezpiecznie, a gdzie niebezpiecznie chodzić i co zwiedzać. Tuk tuk miał kosztować tylko 10 rupii (50 gr). Oczywiście w takiej sytuacji tuk tuk podwozi was do jednej z licznych agencji turystycznych, wiec nie dajcie się nabrać. W każdym razie po placu można się pokręcić, obejrzeć, trzeba tylko mieć w sobie sporo asertywności i każdą osobę, która was zaczepia spławiać od razu, nie wdając się w dyskusję.

Park Lodhi Garden

Ach, cudny Lodhi Garden. Pełen wysokich drzew, różnobarwnych i słodko pachnących kwiatów, kolorowych papug, małych jeziorek, ganiających się wiewiórek i ukrytych niespodzianek w postaci ruin starych pałacyków czy grobowców. Wspaniałe miejsce na piknik, chillout czy też spokojny spacer. Z dala od zgiełku i kurzu, wśród pięknych roślin. Co ciekawe teoretycznie do parku nie wolno wnosić plastikowych butelek (nie wiem dlaczego). Zresztą tego typu komunikacja pojawia się w wielu parkach w  Indiach. Do środka wnieść butelki plastikowej z wodą nie możesz. Ale tuż za bramą możesz taka samą butelkę z wodą kupić. Też plastikową. Ale wnieść możesz szklaną. Taka hipokryzja level master.

Niemniej park warto odwiedzić, posiedzieć na ławce i poobserwować papugi czy też przejść się do ruin pałacyku i zajrzeć w otchłań historii. My spędziliśmy urocze, spokojne popołudnie, prawdziwie odpoczywając. Tak, po prostu, zwyczajnie.

Oczywiście New Dehli oferuje znacznie więcej zarówno zabytków jak i rozrywek. My obejrzeliśmy powyższe atrakcje, pokręciliśmy się też trochę po prostu po ulicach, obserwując ludzi. Mieszkaliśmy w dzielnicy Paharganj, która słynie z licznych kramików z szydłem i mydłem, rozstawiających się wieczorem. To właśnie tutaj zobaczyliśmy na ulicy pierwszą krowę, co (mimo że słyszeliśmy wcześniej mnóstwo historii na ten temat) trochę nas zszokowało (stolica toć przecież). Brud, kurz i szalony ruch drogowy również :) Ale to temat na inny post.



Komentarze

Łączna liczba wyświetleń