Aparacie powiedz przecie....

Jak większość z nas uwielbiam obserwować innych. Najchętniej całkiem obcych. Patrzeć na ich zachowania, reakcje na różne sytuacje, wyobrażać sobie kim mogą być i jak trafili tu, gdzie są dzisiaj.


Od dawna obserwuję u niektórych z lekkim uśmiechem (tak wiem, nieładnie) nadmierną chęć oglądania siebie na zdjęciach. Szczerze mówiąc osobiście mam awersję do robienia sobie zdjęć, co pewnie też najnormalniejszym objawem nie jest, ale z drugiej strony wydawałoby się, że jest to bezpieczniejsza wersja - za 20 lat wchodząc do internetu nie znajdę raczej 500 zdjęć mojej twarzy w różnych mniej lub bardziej wstydliwych sytuacjach. To gwoli wyjaśnienia :) A teraz wracając do meritum: jak już wspomniałam wyżej bardzo dużo osób, szczególnie w moim i młodszym pokoleniu, uwielbia fotografie samego siebie robić, oglądać i dzielić się nimi na Facebooku/Instragamie/Pintereście i pewnie 100 kolejnych programach/stronach/mediach. Każdy decyduje o sobie, jednakże niektóre sytuacje wręcz nakłaniają do uśmiechu, żeby nie powiedzieć śmiechu.


Otóż na wczorajszej wycieczce - "Balicasag oglądaniec", "Skakanie po wyspach"  i "Delfin Łapaniec" - zaobserwowałam zjawisko wyżej opisane w tak silnej odsłonie, że aż dotykające granic absurdu.

Siedzieliśmy sobie radośnie z Łukaszem (razem z 10 innymi osobami) czekając, aż nasza łódeczka powiezie nas ku przygodzie, kiedy nagle na pokład wsiedli ostatni pasażerowie - para o azjatyckich rysach. Mimo iż słońca było jeszcze jak na lekarstwo - czyli mało - oboje mieli na nosach wielkie okulary, a w rękach trzymali kubki z parującą kawą. Nie, nie była to kawa ze Starbucksa ani nawet Coffee Heaven (za którą nota bene oddałabym jednego palca z prawej stópki), a jedynie zwykłe kubeczki. Nie przeszkadzało im to rozdawać łaskawych uśmiechów a'la gwiazdy filmowe (tak wiem, jestem złośliwa, ale to naprawdę tak wyglądało).

Jeszcze nim dotarli do swojego miejsca (które znajdowało się tuż koło nas) zdążyli pstryknąć sobie tak na oko ze 20 fotek. Takie z gatunku: wchodzę na pokład i jestem cool ;) Przy okazji mało nie oblali kawą wszystkich dookoła, ale kto by się tym przejmował. Wreszcie radośnie posadzili swoje cztery szanowne i od razu powtórzyli sesję - w końcu już siedzą! Przez większą część trasy do Balicasag - w tym spotkanie z delfinami - skupiali się głównie na pstrykaniu fotek sobie. Kij, na którym umieścili w tym celu smartfona (nie wiem jak się nazywa profesjonalnie to urządzenie, dla mnie - nieuświadomionej - to po prostu kij) latał wte i we wte nad naszymi głowami, bo przecież musieli złapać najlepszą pozę. A że reszta chciała zrobić zdjęcie jakimś morskim ssakom? No dajcie spokój, kto by się przejmował.
Wreszcie udało nam się dotrzeć bezpiecznie na wyspę zwaną rajem dla snorkelingu. My ruszyliśmy na rafę. Oni również. Z tym, że my wyskoczyliśmy z łódeczki (nabawiając się siniaków w moim przypadku, bowiem zgrabność nie jest moim drugim imieniem), oni zaś pozostali na łódeczce, za którą zapłacili 300 pesos, robiąc sobie zdjęcia. Zauważcie proszę, że napisałam SOBIE, bowiem ewidentnie byli na każdym zrobionym zdjęciu. Wyspy raczej na nich nie było, o rafie nie wspomnę.

Po 1,5 godziny wróciliśmy na plażę, gdzie czekaliśmy na dalszą część wycieczki i znowu zauważyliśmy naszych ulubionych znajomych. Właśnie trwała Sesja, tym razem naprawdę przez wielkie "S". Kawałek plaży. Raz on. Raz ona. Razem. W okularach. Bez okularów. Na siedząco. Na siedząco w wersji kwiat lotosu. Na siedząco z przysypywaniem piaskiem między palcami. Na siedząco z miną słodką. Na siedząco z miną smoka. Oto my zakochani. Oto my - ona się lekko boczy. Oto my - już ją przeprosiłem i daje mi słodkiego buziaczka. Na stojąco. Stojąc po kostki w wodzie. Stojąc po łydki w wodzie. Stojąc po kolana w wodzie. I oczywiście wszystko w wersji wielokrotnej - okulary, bez okularów, mina zamyślona albo szczęśliwa. Z dzióbkiem. Bez dzióbka. Z palcami ułożonymi w literę V jak znak Solidarności (przy okazji - ktoś wie może czemu wszyscy robią sobie teraz takie zdjęcia???) i tak dalej i tak dalej...


Przyglądając im się z pewną fascynacją zadałam sobie dwa pytania: dlaczego i po co? Rozumiem robienie zdjęć. Nawet rozumiem robienie zdjęć sobie - jak ktoś nie ma mojej fobii i awersji do własnej twarzy. Ale TAKA ilość zdjęć? Żeby finalnie wybrać jedno, które będzie najlepsze i podzielić się z przyjaciółmi? Czy żeby zarzucić przyjaciół masą zdjęć od razu, niech oni wybiorą najlepsze? Przez skromność i strach, że jedno nie wyjdzie i lepiej mieć backup? Czy też przez nadmierną próżność, która każe pokazywać się z każdej strony i żądać od innych uznania i uwielbienia?

Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że bardzo mi szkoda tej pary. Nie widzieli skaczących w pierwszych promieniach słońca delfinów, nie widzieli przepięknej rafy, kolorowych rybek, mątwy, żółwia, nie widzieli nawet niezwykłego ogrodu rzeźb na wyspie Dziewic. Widzieli siebie. Czy to dużo czy mało? Któregoś dnia sami się pewnie przekonają....

Komentarze

  1. Co ja ci powiem... Starzejesz się. Nie nadążasz za światem :) A selfie sticka (ha, wiem jak to się nazywa!) też sobie kupię :P

    OdpowiedzUsuń
  2. Wyspa Dziewic ? :)
    Można prosić o dokładną mapkę ?

    Paweł

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. S'il vous plait: Mapa w Google Maps

      Tyle że są tam same święte dziewice: Maryja zawsze dziewica, Maria Magdalena (znowu) dziewica... Nie wiem czy będziesz zainteresowany... ;)

      Usuń

Prześlij komentarz

Łączna liczba wyświetleń