Yogyakarta - to Jawa, nie sen (Indonezja)

Rozpoczęliśmy właśnie kolejny ważny etap naszej podróży - wizytę w Indonezji. Po kilku dniach przeprawy z Siquijor (poprzez Dumaguete, Cebu i Kuala Lumpur) wylądowaliśmy w Yogyakarcie, w samym sercu indonezyjskiej wyspy Jawa. Yogyakarta, znana też jako Jogjakarta, albo w skrócie Jogja (czyt. "Dżogdża") to kulturalna stolica Jawy i drugie najczęściej odwiedzane przez turystów miejsce w Indonezji zaraz po Bali. Turystów przyciągają tu pobliskie wiekowe świątynie (Prambanan i Borobudur), słynna ulica handlowa Jalan Malioboro, pobliski wulkan Merapi, a także bogata oferta kulturalna regionu. Ja dodam jeszcze, że solidnym wabikiem na turystów powinien być duży i dobrze zaopatrzony Carrefour, ale o tym za chwilę... ;)




Jawa ma pochodzenie wulkaniczne (45 wulkanów jest uznawanych za aktywne) i jest to najbardziej zaludniona wyspa na świecie. Na obszarze ponad 120 tys. km2 żyje ok. 144 mln ludzi. 90% z nich to muzułmanie, co trudno przegapić, biorąc pod uwagę fakt, że codziennie o 4:30 rano byliśmy budzeni przez muezinów z dwóch pobliskich meczetów, doniośle (z głośnikami oczywiście) nawołujących do modlitwy. Można się przyzwyczaić, a Islam w wydaniu indonezyjskim nie wydaje się bardzo ortodoksyjny.

Yogyakarta to duże miasto ze wszystkimi wadami dużej azjatyckiej metropolii, czyli przede wszystkim chaotycznym ruchem ulicznym. Przechodzenie przez ulicę to spore wyzwanie, ponieważ samochody i motocykle pędzą w zawrotnym tempie. Sygnalizacja świetlna co prawda jest respektowana, ale pamiętajcie, że kiedy jedni mają czerwone światło, zza rogu wypadnie z dużą prędkością kilkadziesiąt skręcających pojazdów, więc oczy trzeba mieć dookoła głowy. W odróżnieniu od np. dużych miast Wietnamu i Kambodży, gdzie zagęszczenie pojazdów jest duże, ale prędkość minimalna, tu można niestety dać się negatywnie zaskoczyć przez rozpędzony pojazd. Ważne: przechodząc przez ulicę spoglądajcie w odpowiednią stronę. Ruch w Indonezji jest lewostronny.




Symbole miasta to przede wszystkim pałac sułtana - Kraton - chociaż nie polecamy rezerwowania sobie zbyt dużo czasu na zwiedzanie tego miejsca.



Tuż obok znajduje się tzw. Water Palace. Znalezienie go pośród małych uliczek było sporym wyzwaniem. W pewnym momencie czuliśmy się, jakbyśmy trafili do labiryntu bez wyjścia, a kiedy dotarliśmy w końcu na miejsce okazało się, że pałac jest zamknięty :( Nie mniej jednak błądzenie klimatycznymi uliczkami z niewielkim knajpkami, manufakturami batiku i galeriami sztuki było niesamowitym doświadczeniem. W galeriach batiku można też pobrać naukę jego wytwarzania.



I tylko rzeźbiony, złośliwy stwór na fasadzie jednego z budynków, wokół którego przeszliśmy co najmniej trzy razy, zdawał się mieć uciechę z tego, że nie możemy trafić do wyjścia...


Interesujący jest również Pałac Pakualamana, głowy dziedzicznego księstwa Pakualaman, który w uznaniu za odegraną (zbrojną) rolę w ruchu na rzecz niepodległości Indonezji na mocy specjalnej ustawy piastuje urząd wicegubernatora Yogyakarty. Sułtan zaś dziedzicznie zasiada w gabinecie gubernatora. Przy pałacu znajduje się niewielkie muzeum (wstęp za dobrowolnym datkiem), którego pracownicy chętnie opowiadają o historii dynastii Pakualaman.



Jalan Malioboro, czyli Malioboro Street, to ulica definiowana jako centrum miasta. Na bardzo długim odcinku są niezliczone sklepy, kramy, centra handlowe, bazary, streetfood i wszystko, czego dusza zapragnie. Niestety jest też trochę naciągaczy ("dzisiaj ostatni dzień na możliwość zakupu batiku z najlepszych szkół artystycznych, tylko w moim sklepie..."), ale można się od nich z uśmiechem opędzić. Możliwe są też przejażdżki rikszami (becak) albo powozami konnymi. Często turyści przyjeżdżający do Jogji poszukują noclegu w pobliżu Malioboro, ale prawdę mówiąc nie jest to konieczne ani najwygodniejsze.



Przechadzając się wzdłuż ulicy Malioboro nie sposób nie zauważyć, że Jogja jest bardzo silnym ośrodkiem uniwersyteckim, szczególnie jeśli chodzi o szkoły artystyczne. Na każdym kroku można zauważyć fantazyjne elementy małej architektury (wliczając kosze na śmieci) oraz oryginalną sztukę uliczną



Na uwagę zasługuje dość oryginalny system komunikacji miejskiej. TransJogja to kilka linii autobusowych, kursujących z reguły jednokierunkowo przez całe miasto. Jednokierunkowo oznacza, że raczej nie da się wrócić tą samą linią, którą się gdzieś przyjechało, chyba że zahaczając o przystanek końcowy (a więc objeżdżając całe miasto). Dlatego najważniejszą rzeczą dla tych, którzy będą chcieli poruszać się autobusami, będzie zdobycie mapy (dostępna praktycznie na każdym przystanku) i opanowanie systemu przesiadek (ważne: jeśli podczas przesiadki nie opuszcza się przystanku, nie trzeba płacić za przejazd kolejnym autobusem). Czy sformułowanie "nie opuszcza się przystanku" wydało się Wam dziwne? Powinno :) Przystanki to niewielkie pawilony na podwyższeniu, z bramką biletową i pracownikami do sprzedaży biletów, którzy chętnie podpowiedzą, jak najłatwiej dostać się w określone miejsce.



Dość oryginalne jest to, że do obsługi systemu komunikacji publicznej potrzeba bardzo dużo ludzi. Na jednej zmianie jest dwoje pracowników na każdym przystanku, dodatkowo w każdym autobusie kierowca (co raczej nie dziwi) oraz konduktor, którego zadanie to upychanie ludzi w autobusie, wykrzykiwanie nazwy przystanku, okolicznych miejsc i możliwości przesiadek przed podjechaniem na dany przystanek oraz dopilnowanie, żeby turyści wysiedli tam gdzie trzeba :) Warto powiedzieć na dzień dobry dokąd się chce jechać. Będą pamiętać. Autobusy TransJogja są klimatyzowane, mają zainstalowane automatyczne odświeżacze powietrza, a cena pojedynczego przejazdu (z bezpłatnymi przesiadkami w obrębie tego samego przystanku) to 3.600 rupii, czyli niecały jeden złoty.

Wracając do wspomnianego na wstępie Carrefoura: taki ładny, świetnie zaopatrzony, taki... europejski! Wiem, tak może powiedzieć tylko osoba, która przez dłuższy czas dużego hipermarketu nie widziała. Ale na małej wyspie filipińskiej do szczęścia nie był nam potrzebny. Tu rzuciliśmy się na świeże bagietki (francuska marka zobowiązuje, by wypiekać porządne bagietki). No i wyszła ciekawa sytuacja: konsumowaliśmy te bagietki (z pysznym kremowym serkiem - wiem że brzmi to absurdalnie ale po Filipinach to dla nas mały luksus) w pensjonacie siedząc na werandzie, kiedy pojawili się nasi sąsiedzi Niemcy. Popatrzyli na nas, wyrazili przekonanie, że w Polsce zawsze się je pieczywo na obiad, na co ja odpowiedziałem, że równie często jak w Niemczech bratwursta na deser. Aluzję zrozumieli, pośmialiśmy się, a dodatkowo wyjaśniliśmy im, dlaczego nam się tak paszcze cieszyły z powodu zwykłej bagietki z serem.


Komentarze

  1. niech Ci Ola powie, jak jej się paszcza niegdyś cieszyła, jak w Monaco zajadała bagietkę z parówką i popijała zimnym kakao:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest to święta prawda:) prosty posiłek a smaczny:)

      Usuń
  2. Egzotyka.. Barwnie, tłoczno, inaczej.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Więcej egzotyki z Jogji w galerii. Właśnie załadowaliśmy zdjęcia :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Łączna liczba wyświetleń