Góry Błękitne, czyli o zmiennej pogodzie i dlaczego w krainie kangurów otarliśmy się o "wilka"

Ostatni odcinek naszej (mam nadzieję, że jeszcze nie przydługiej) sagi zakończył się godnym telenoweli argentyńskiej cliffhangerem anonsującym nadejście zimy. Jak to? W Australii? W styczniu? Ano tak to. Ruszając z okolic Newcastle w kierunku Gór Błękitnych umieraliśmy z gorąca. Zastanawialiśmy się, jak my w takim upale damy radę chodzić po górach. Najwyraźniej ktoś na górze usłyszał nasze obawy i postanowił nam "pomóc". Skutecznie trzeba przyznać, bo wkrótce po tym modliliśmy się o chociaż ze 12 stopni w nocy. Ot, tylko i aż australijskie lato w praktyce :)





Początek dnia rzeczywiście był upalny. Tak upalny, że nawet zatrzymanie się po drodze na toaletę było szybką akcją z celem: jak najszybciej wrócić do schłodzonego auta. Zresztą nikt na parkingu nie wyłączał silnika. Tak wyglądała cała droga aż do Glenbrook - pierwszej górskiej miejscowości od strony Sydney z informacją turystyczną na temat Gór Błękitnych. Dowiedzieliśmy się wszystkiego co trzeba, dostaliśmy bardzo praktyczną mapkę, gdzie przemiły pan pozaznaczał nam najciekawsze atrakcje (swoją drogą w każdym regionie warto zahaczyć o informację turystyczną - to naprawdę kopalnia praktycznych informacji od najlepiej zorientowanych w temacie ludzi), zaopatrzyliśmy się w mapki szlaków (ta już była płatna) i... wtedy lunęło. Nie padało długo. Ale nawet ta krótka nawałnica spowodowała, że temperatura obniżyła się do 22 stopni, prognoza pogody została zaktualizowana, a nam w oczy zajrzało widmo zimnej nocy (chociaż po cichu liczyliśmy na cud...)



Praktycznie do wieczora pojawiały się przelotne deszcze, na szczęście nie na tyle uciążliwe, żeby uniemożliwić nam oglądanie widoczków. No właśnie, tylko gdzie podziały się te widoki? Wyjdziemy trochę na nieprzygotowanych do zwiedzania ignorantów, ale nasze wyobrażenie o Górach Błękitnych było trochę inne. Spodziewaliśmy się gór i wzniesień, a tu ciągle jechaliśmy po płaskim terenie. Sytuacja wyjaśniła się po dojechaniu do pierwszego punktu widokowego. Tak, droga prowadzi najwyższym wzniesieniem, a cały urok Gór Błękitnych polega na tym, że po obu stronach znajdują się gigantyczne kaniony o stromych zboczach, z dolinami porośniętymi buszem (w tym dużymi ilościami eukaliptusa). A dlaczego w ogóle góry te mają taką a nie inną nazwę? Plotka głosi, że to przez parujące olejki eteryczne z drzew eukaliptusa, które nadają powietrzu specyficzny odcień. Chociaż dla nas ten niebieskawy kolorek wydawał się pochodzić od zmniejszenia przejrzystości powietrza przez jego dużą wilgotność.




Jeśli ktoś na odwiedziny w tym rejonie ma mało czasu (czyli "odhacza" go przejazdem), to nie powinien pominąć punktu widokowego "Three Sisters" w miejscowości Katoomba. Ten widoczek znajduje się we wszystkich folderach i albumach poświęconym Górom Błękitnym i jest kwintesencją tego, czym te góry są. Nawet jeśli mielibyście jechać z Sydney specjalnie tylko po to (a można łatwo dostać się tu chociażby pociągiem) - to zdecydowanie warto.



Punktów widokowych jest oczywiście znacznie więcej, wszystkie pozaznaczane są na mapie, którą można otrzymać w punktach informacji turystycznej. Przy każdym są parkingi (niektóre, jak w Katoomba, płatne). Skojarzenia z Wielkim Kanionem Kolorado są naszym zdaniem uzasadnione, tyle że tu patrząc w dół widać zieloną dolinę, a nie czerwone skały z "małą rzeczką" wijącą się gdzieś w oddali.

Dla tych, którzy chcieliby zobaczyć trochę więcej i przyjrzeć się naturze z bliska, są świetnie przygotowane i oznaczone szlaki o różnym stopniu trudności i zróżnicowanym czasie potrzebnym na wędrówkę. O tym zresztą za chwilę.



Na nocleg wybraliśmy kemping położony w dolinie, praktycznie w środku buszu. Była to o tyle mądra decyzja, że kilkaset metrów w dół (po przejechaniu kilkunastu kilometrów ciasną dróżką) było ciut cieplej. Ale i tak wspomniane wcześniej 12 stopni nad ranem to było max, na co mogliśmy liczyć. Humory z rana nie były najlepsze, co pewnie potwierdzi każdy, komu kiedykolwiek przyszło zwijać na mokro namiot (dobrze, że przynajmniej wytrzymał napór wody). Ostatecznie jednak nie złapaliśmy "wilka" ;)



Humor poprawił się nam natomiast błyskawicznie, kiedy weszliśmy na wybrany wcześniej szlak "National Pass". Jest to ścieżka prowadząca mniej więcej w połowie wysokości klifu, wiedzie przez kilka wodospadów (w tym niesamowity Wentworth Falls, który ogląda się najpierw z oddali, potem z dołu, a na końcu z góry), malownicze formacje skalne i busz. Po drugiej stronie doliny rozciąga się widok na przepiękne ściany klifów w całej okazałości. Według przewodnika trasa przewidziana jest na ok. 4 godziny, ale nam zajęła mniej więcej trzy godziny z częstymi przystankami na "obfocenie" wszystkiego, co się dało.


Trzeba wziąć poprawkę na to, że się zmoknie (szczególnie przy dużych wodospadach, ale generalnie po deszczu powstaje także dużo wodospadów "epizodycznych"), więc kurtka przeciwdeszczowa w chłodniejsze dni, a chociażby foliowa peleryna w cieplejsze będzie wskazana. I koniecznie dobre buty, bo ile nie jest to nie wiadomo jaka wspinaczka, to momentami jest bardzo stromo i ślisko. Trzeba na siebie uważać, nawet jeśli trudniejsze do przejścia miejsca wyposażone są w poręcze, schodki czy barierki. I powiem tylko tyle: te cudne widoki, jakie zobaczyliśmy na szlaku warte były wszystkich poświęceń poprzedniej nocy, łącznie z chłodem i koniecznością grillowania pod stołem :) Rekomendujemy przejście szlaku zgodnie z opisanym w przewodniku kierunkiem (wtedy na koniec zostanie wygodniejsze podejście w górę schodkami wykutymi w skale). My zaczęliśmy tylko trasę w innym miejscu (przy Wentworth Falls lookout, gdzie jest duży, wygodny i bezpłatny parking).





Z Gór Błękitnych ruszaliśmy w kierunku Canberry, ale nie trasą łatwą, lekką i przyjemną (czytaj: autostradą), tylko kontynuując przejazd przez góry. Przez większą część droga była całkiem znośna (a widoki piękne, chociaż zupełnie odmienne od krajobrazu Gór Błękitnych), aż dotarliśmy w okolice Jenolan Caves (jaskinie można zwiedzać, ale ostatnie wejście jest o 17 a my dotarliśmy tam o 17:30). Stromo i wąsko to mało powiedziane. Nasze małe blaszane pudło na czterech kołach o pojemności silnika 1,4 litra ledwie dało radę (ale dało! I w odróżnieniu od małego motocykla na Filipinach pasażerka nie musiała nawet wysiadać) i znowu przeżyliśmy niemałe zaskoczenie: po wspinaczce krętą dróżką pod ostrym kątem znaleźliśmy się na rozległym płaskowyżu. Trochę tak, jakbyśmy jechali przez lekko tylko pagórkowaty teren przez kolejne kilkadziesiąt kilometrów. To dlatego właśnie można przegapić fakt, że jest się w australijskich górach (chociaż zimne noce o tym przypomną...) Podobną rzeźbę terenu widzieliśmy też jadąc później w kierunku Gór Śnieżnych, ale o tym będzie w następnym odcinku :)

Komentarze

  1. Góry przecudne, w Polsce nie ma takiej rzeźby, no i koloru.Łukasz, podróże służą, bo jakby z 10 lat mniej:)Może warto pomyśleć o takiej kuracji odmładzającej..

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hmmm, właśnie rysuje mi się w głowie ciekawy pomysł na biznes :) A jeśli tak dobrze idzie to może jeszcze się trochę pokręcę w regionie. Byle nie za długo, bo jeśli posiedzę kolejne dwa lata to wrócę do pieluch ;)

      Usuń

Prześlij komentarz

Łączna liczba wyświetleń