Słoneczna strona Australii, czyli od Rainbow Beach, przez Sunshine Coast, Brisbane i Gold Coast aż po Byron Bay

Po tym, jak przemarzaliśmy w stajence w górach, z nadzieją patrzyliśmy na wschód (tam musi być cywilizacja!) i wybrzeże. Wszak nazwa "Sunshine Coast" zobowiązuje. W miarę pokonywania kolejnych kilometrów z Armidale do Brisbane nasz niepokój trochę rósł. A jak już dojechaliśmy do Brisbane to trafiliśmy na ulewę roku (serio, widoczność na autostradzie góra 50 metrów) i przebieżkę po mieście musieliśmy odłożyć na później. Nie powiem, włączył nam się też złośliwiec poziom ekspert i ze zgryźliwością komentowaliśmy hasła na tablicach rejestracyjnych samochodów ("Quensland - the sunshine state" - hahaha, w Boga chyba w tej Australii nie wierzą). Na szczęście Sunshine Coast (i dalej na północ, gdzie dojechaliśmy) to już inna bajka, zaledwie 100 kilometrów na północ od Brisbane zrobiło się bardzo pogodnie i na własnych ryjkach (przypalonych słońcem) poczuliśmy, co to australijskie lato...





Niecałe 250 km. na północ od Brisbane znajduje się słynna na pół Australii Rainbow Beach, położona w bezpośrednim sąsiedztwie Great Sandy National Park, przez który wiedzie malownicza droga w buszu. Był to nasz pierwszy kontakt z tamtejszym oceanem w słońcu. Ba, w 35 stopniach ciepła w cieniu. Plaża jest piękna, długa, szeroka i piaszczysta. Ale skłamałbym, gdybym napisał, że to najlepsze miejsce do zażywania oceanicznych kąpieli. Nie chodzi nawet o temperaturę wody. Wiadomo, w mniejszych akwenach jest cieplejsza ale i tu była bardziej znośna niż Bałtyk w szczycie sezonu. Problemem (chociaż zależy z której strony na to patrzeć) były ogromne oceaniczne fale. Oczywiście to raj dla surferów, ale ci, którzy przyszli się pokąpać stłoczeni byli na zaledwie kilkunastometrowym odcinku strzeżonej plaży (szerszego odcinka ratownicy nie byliby w stanie ogarnąć) i raczej walczyli z falami niż pływali. Ale ochłoda była, skorzystaliśmy i my. Miałem nawet rzekomo szansę być zjedzonym przez rekina, ale cień, z powodu którego współtowarzyszka mojej niedoli wywołała mnie z wody okazał się być cieniem z przelatującej nad głową paralotni. Dobrze, bo biednemu rekinowi odbijałbym się czkawką przez co najmniej miesiąc :)




Będąc w okolicy nie sposób przegapić pobliskich wydm. Jest punkt widokowy, jeśli ktoś chce tylko popatrzeć, albo możliwość przespacerowania się po piasku i "obfocenia" wszystkiego dookoła. A jeśli komuś byłoby jeszcze za mało piasku, to niedaleko znajduje się rozsławiona wśród turystów Fraser Island. My, jako że z piaskownicy już wyrośliśmy i w pełni zadowoliły nas wydmy w Great Sandy, tę atrakcję sobie odpuściliśmy.



Na nocleg warto udać się do Tin Can Bay, spokojnego, bardzo turystycznego miasteczka z mnóstwem kempingów i niebywałą atrakcją - możliwością karmienia delfinów, które przypływają do zatoki niemal codziennie ok, 7:30-8 rano (atrakcja jest płatna, ale opłata jest zwracana, jeśli delfinom nie będzie się chciało przypłynąć). Oglądanie delfinów to koszt 5 AUD od osoby, z karmieniem 15.




Później już tylko 250 km przez Noosa Heads, Sunshine Coast z ciągnącymi się kilometrami plażami, z których jedna ładniejsza od drugiej. Widać, że to region wybitnie turystyczny. Mnóstwo jest hoteli, większy ruch na drogach i sporo plażowiczów. Ponieważ chcieliśmy zobaczyć jak najwięcej i choć na chwilę zatrzymać się w różnych miejscach, przebycie tej całkiem niedługiej (szczególnie jak na australijskie warunki) trasy zajęło nam cały dzień.




Kolejne na naszej liście było Brisbane. Ale nie poświęciliśmy dużo czasu na oglądanie miasta. Jest ładne, zadbane, uporządkowane. Nowoczesne także. Tylko że do Australii jeździ się po kontakt z naturą a nie zwiedzanie zabytków, bo tych tu raczej nie ma. Cała historia zachodniej cywilizacji na tym kontynencie to ledwie ponad 200 lat. Co nie zmienia faktu, że Brisbane robi wrażenie miasta bardzo przyjaznego do życia.





Kto jest w Brisbane, nie może odmówić sobie jednej atrakcji: wizyty w Lone Pine Koala Sanctuary. To rzadka okazja, by w jednym miejscu zobaczyć gatunki zwierząt charakterystyczne dla kontynentu. Będą więc kangury (które można pogłaskać - mają bardzo miękkie futerko), strusie, wombaty i mnóstwo jaszczurek (łudzę się, że przyjaznych... z jedną się zaprzyjaźniłem, musiałem położyć się na chodniku żeby zrobić jej portret "en face"). Można również zobaczyć latającego lisa (po polsku rudawkę), który jest rodzajem nietoperza z rozpiętością skrzydeł sięgającą nawet 1,5 metra! W klatce mieszkają psy dingo (dla tych, którzy już zdążyli zapomnieć: psy dingo wzięły się od wtórnie zdziczałych udomowionych psów sprowadzonych przez ludy azjatyckie przybyłe do Australii) oraz diabeł tasmański (kto wiedział, że ten niepozorny drapieżnik-torbacz w pół godziny może "wkręcić" ilość żarcia odpowiadającą 40% masy ciała? To tak jakbym ja zeżarł... a nie, nie powiem ile kg :) W parku znajduje się też wiele innych zwierząt (w tym tak egzotycznych jak owce), ale słusznie zauważyliście, że nie wspomniałem jeszcze o koalach będących w nazwie parku. Tak, są koale. Całe mnóstwo. Przyjmują takie fantastyczne pozy śpiąc i przeżuwając liście eukaliptusa, że można by je obserwować z uciechą godzinami. A co najfajniejsze, można je też wziąć na ręce (pod czujnym okiem opiekuna) i zrobić sobie z koalą (nie misiem, mimo że też futerkowy!) zdjęcie. Ta atrakcja płatna jest ekstra, ale powiedzcie sobie szczerze: nie skusilibyście się? ;) Wstęp do parku ok. 35 AUD, fotka z koalą 18 AUD od osoby. Za wstęp lepiej zapłacić online, będzie 10% zniżki.






Widoki podczas przejazdu przez Gold Coast i sąsiadujące miejscowości przypominają wakacyjne miasteczka, które widzieliśmy wcześniej w okolicach Sunshine Coast. Ładnie, czysto, bez takiego "swojskiego" chaosu, który często mieliśmy okazję obserwować przez poprzednie miesiące w Azji (aż sam się dziwię jaki ładny eufemizm mi wyszedł na azjatycki b...ałagan). Tyle że znów oceaniczne fale i silne prądy nie sprzyjały nieskrępowanemu relaksowi w wodzie. Na rodzinne pływanie z dziećmi idealne będą kąpieliska przy wodzie wciętej głęboko w ląd. Ale widoki przepiękne i pogoda ciągle dopisywała (ok, przyznam się, w niektórych momentach, kiedy termometr w samochodzie pokazywał temperaturę na zewnątrz 38 stopni, robiliśmy szybką akcje wyskakiwania z auta w celu zrobienia fotek i z ulgą po pięciu minutach wracaliśmy do schłodzonego wnętrza). A i nawet podczas tych krótkich momentów czuć było wyraźnie działanie słońca na skórę (której skądinąd bladej wcale nie mamy). 





Po drodze warto zatrzymać się choć na chwilę w Byron Bay. Górzyste wybrzeże pozwala zerknąć z wysokości na przepiękne plaże rozciągające się w sąsiednich zatokach, a w najwyższym punkcie znajduje się ikona miasta - malownicza latarnia morska. Czy tylko jak mam skojarzenie z Jaskółczym Gniazdem na Krymie?



Na nocleg (a nawet dwa, tak nam się spodobała miejscówka) zjechaliśmy do miejscowości Ballina. Była okazja odpocząć (cała opisana trasa to "tylko" około 400 kilometrów, ale chcąc coś zobaczyć po drodze trzeba na nią poświęcić kilka dni), pogrillować na kempingu australijską wołowinę i jagnięcinę, pospacerować ścieżkami w buszu i powylegiwać się na plaży. No i nabrać sił przed kolejnym odcinkiem podróży. W końcu to dopiero dwa tys. km drogi z sześciu :)




Na koniec będzie spowiedź. Wyznanie winy, które miejmy nadzieję przyniesie ukojenie. Wiecie jak to jest ze stacjami radiowymi: jak jakiś kawałek jest popularny to jest grany na antenie bez opamiętania średnio raz na godzinę. A jak słyszy się coś często, w dodatku coś o nieskomplikowanym rytmie, to łatwo wpada to w ucho. A wtedy bezwiednie zaczynasz to nucić... Usprawiedliwiam się? Trochę tak... My także zaczęliśmy nucić pod nosem puszczaną w kółko piosenkę: "Is it too late now to say sorry?" Do czasu aż dowiedzieliśmy się, kto jest wykonawcą. Przepraszamy! To był ostatni raz :)







Komentarze

  1. OOOO, ty zołzie, to ja z narażeniem życia wbiegam do wody, żeby cię ratować, a ty mnie szkalujesz w internecie... Więcej cię nie ratuję. Sam się ratuj przed wielkim rekinem! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A mógł być z tego taki dobry horror: "Wielka paralotnia zabija 2" albo "Ucieczka zaplątanego w linę" :P Już Ty mnie lepiej nie ratuj, ja chcę jeszcze trochę pożyć :)

      Usuń
  2. Oj Lukaszku;-) to Ola tak się poświęciła a Ty tego nie doceniasz... Pozdrawiam RS

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Prawdziwe poświęcenie to byłoby wtedy, gdyby rzuciła się w paszczę rekina zamiast mnie :) A takie nawoływanie z brzegu? Pewnie chciała po prostu widzieć mój wyraz twarzy podczas pożerania przez bestię ;)

      Usuń

Prześlij komentarz

Łączna liczba wyświetleń