Pradawna Sri Lanka czyli wycieczka w przeszłość

Jestem miłośniczką historii i historycznych miejsc. Bardzo lubię zwiedzać wszelkie pradawne świątynie, zamyślić się na chwilę w średniowiecznym zamku czy też przemykać maleńkimi uliczkami starych miast. Kiedy zatem planowaliśmy - no, może ciut na chybcika - naszą wyprawę na Sri Lankę, zgodnie z tym co mówiły "internety" zdecydowaliśmy się również odwiedzić kilka historycznych miejsc. Byłam bardzo szczęśliwa na samą myśl o starożytnej stolicy Sri Lanki Anuradhapurze, pięknej skale Sigiriya, freskach w Dambulli czyli Świątyni Zęba w Kandy. Cóż.... trochę się zawiodłam, nawet dość srodze. Ale z drugiej strony mądrzy ludzie prawią, że jak się człowiek parę razy nie natnie, to się nie nauczy. My się nacięliśmy. Nie idźcie w nasze ślady :)





Przystanek nr 1: Anuradhapura:

W północnej (no, powiedzmy) części Sri Lanki wśród malowniczych wzgórz leży piękne (też powiedzmy) miasto Anuradhapura. Jego historia pełna jest niezwykłych wydarzeń. Oto ponad 2 tys lat temu na te tereny przybyła słynna (kto nie słyszał, niech się wstydzi) mniszka Sanghamitta. Przywiozła ze sobą cenny dar - gałązkę z drzewa, pod którym swego czasu kontemplował Budda i przekazała ją królowi Devanampiyatissowi. Jak sądzę dalsza część tej legendy mówi o założeniu miasta, drzewo zaś wyrosłe z tej gałązki można faktycznie oglądać do dzisiaj. To, co wiemy na pewno, to to, że Anuradhapura powstała ok 900 roku p.n.e. i do 1100 roku naszej ery była stolicą Sri Lanki. Dzisiejsza Anuradhapura to niewielkie miasto (dość brudne i brzydkie), którego główną atrakcją są dostępne do zwiedzania ruiny starej stolicy wraz ze stojącymi do dzisiaj (po kilku już renowacjach) Stupami czyli świątyniami  Buddy. Jeśli ktoś jest zainteresowany, co konkretnie i jak - zachęcam do sięgnięcia po jakiś przewodnik, ja za to podzielę się naszymi wrażeniami z samego zwiedzania.

Zwiedzanie najlepiej zacząć od znalezienia tuk tuka. Teren jest rozległy, warto więc wynająć sobie pojazd z kierowcą, który po pierwsze  będzie was woził, po drugie wie gdzie konkretnie jechać. My dogadaliśmy się z panem, który wiózł nas ze stacji do hotelu - umówiliśmy się, że przyjedzie po nas o 9:30 następnego dnia  i zawiezie, gdzie trzeba. Kierowca oceniał, że będziemy potrzebowali 5-6 godzin na zwiedzanie, standardowo (jak zwykle) okazało się, że 4 godziny wystarczą. Za tą przyjemność zapłaciliśmy 2 tys. rupii czyli około 60 zł.

Wystartowaliśmy rano i naszą wycieczkę zaczęliśmy od Monastyru Buddyjskiego. Koszt wejścia: 200 rupii od osoby, dodatkowo po 20 rupii za buty. Zdziwieni? No przecież to jest Buddyjska Świątynia, a tam chodzi się na bosaka. Co prawda Tajlandia nauczyła nas, że na boso trzeba wchodzić do samej świątyni, a po terenie można w butach, ale Sri Lanka rządzi się własnymi prawami. Na boso od momentu przejścia przez bramę. Co więcej, butów nie możesz zabrać ze sobą (no chyba, że schowasz je dobrze w plecaku i ich nie widać) i możesz zostawić gdziekolwiek albo opłacać (między 20-50 rupii) specjalne pilnowane miejsca. Kwota jest niewielka, ale miejsc, gdzie zostawiasz buty dużo, warto więc rozważyć wersję "chowam do plecaka i co mi zrobicie". No i koniecznie należy zabrać ze sobą skarpetki. Nie chodzi nawet o to, że po chodzeniu na boso stopy ma się czarne jak zastygła lawa, większym problemem jest temperatura. Zdajecie sobie sprawę jak nagrzewają się kamienie wokół świątyń? Rano było jeszcze ok, ale potem.... ale dojdziemy do tego później. Wracając do Monastyru - płacimy, ściągamy buty, zostawiamy w "szatni" i wchodzimy do środka. Jest bardzo miło. Piękne stare rzeźby, wysoka skała, na którą można się wspiąć (pozdrawiamy turystów z Państwa Środka, którzy weszli na górę i blokowali ją przez 20 minut robiąc sobie 2000 selfie) i podziwiać krajobraz dookoła, małe jeziorko. Wszystko ładne, zadbane. Tylko jakoś brakuje trochę tej atmosfery zamyślenia, która tak podobała mi się w świątyniach buddyjskich w Tajlandii. Tutaj ewidentnie ludzie wpadają, robią zdjęcia i wypadają. Poddaliśmy się temu trendowi i ruszyliśmy dalej. Nim jednak oddaliśmy się dalszemu zwiedzaniu nasz tuk tuk kierowca poinformował nas, że musimy kupić bilety (po 25 dolarów od osoby) albo możemy zapłacić mu coś ekstra (łącznie 6 tys. rupii) to nas tak przewiezie, że nikt biletów nie sprawdzi. Uznaliśmy, że lepiej kupić droższe, oficjalne bilety, bo może przynajmniej te pieniądze pójdą na renowację zabytków, anie do kieszeni tuk-tukarza i na łapówki dla strażników. Cóż, mam nadzieję, że faktycznie tak jest.


Kolejnych miejsc, które zwiedzaliśmy nie będę opisywać dokładnie, wyglądały one bowiem bardzo podobnie. Ot, wielka Stupa (biała lub ciemna) pośrodku wyłożonego kamieniami (aj, stopy pieką!) placu. Dookoła ruiny. Wszyscy chętni idą dookoła Świątyni (zgodnie z ruchem wskazówek zegara) na boso. Gdzieniegdzie przysiadają na ziemi całe rodziny śpiewając religijne pieśni i modląc się do Buddy. Wszyscy ubrani na biało (a, zapomniałam napisać, że na zwiedzanie najlepiej ubrać się na biało, bo to świadczy o naszym szacunku dla ich religii - tak mówią znaki. My oczywiście nie wiedzieliśmy tego. Większość osób, które przyszły się pomodlić, faktycznie była cała na biało, warto więc o tym pamiętać wybierając się do lankijskiej świątyni). Do niektórych świątyń trzeba kawałek podejść od ulicy, inne znajdują się tuż przy drodze. Wszędzie rozstawione są kramy z kwiatami (można położyć koło posągu Buddy) i piciem czy jedzeniem. Ponieważ zwiedzamy Anuradhapurę w dzień Niepodległości, wszędzie są tłumy Lankijczyków, którzy przyszli dziękować za wolność swojego kraju. I tylko na wszechobecne małpy trzeba uważać, bo lubią kraść co popadnie: aparat, butelkę z piciem czy też banany. No, banany to szczególnie.. :)





Ja niestety nie pomyślałam o wzięciu skarpetek na zwiedzanie,na szczęście Łukasz miał (farciarz!) ze sobą żółte, samolotowe skarpetki. W konsekwencji wokół ostatniej świątyni biegnie już tylko on, bo moje stopy są lekko poparzone. Ale co tam, przynajmniej obejrzałam kilka pięknych ruin i posłuchałam utyskiwań innych turystów, próbujących na bosaka przebiec dookoła Stupy ;)

A tak na poważnie: patrząc z perspektywy czasu myślę, że Anuradhapura nie jest warta swojej ceny. Oprócz kilku ładnych świątyń, które można obejrzeć z zewnątrz, zobaczymy tylko ruiny (i to dosłownie - do wysokości kolan) starych budynków. 2 lata temu za podobną cenę od osoby zwiedzaliśmy przez 2 dni Angkor Wat i to było wielkie WOW. Anuradhapura nie powala. Jeśli już ktoś tu dotarł, to ok, można ją zwiedzić, ale nie powala. Sugerowałabym wręcz ją ominąć i od razu jechać do Dambulli, gdzie jest dużo ciekawiej. Ale o to tym za chwilę.

Przystanek nr 2: Minhintale

Kilkanaście km od Anuradhapury leży wioska Minhintale, gdzie według legendy książę Thero Mahinda z Indii "przedstawił" Buddyzm ówczesnemu władzy Sri Lanki Thissa. Nie warto się do wioski przenosić z całym dobytkiem, będąc już jednak w Anuradhapurze warto do Minhintale podjechać. Oczywiście można tuk tukiem, my jednak standardowo wybraliśmy autobus (transport publiczny na Sri Lance jest naprawdę świetnie rozwinięty), który kosztował nas jakieś 40 rupii od osoby (ok.1,2 zł). Autobus złapać jest bardzo łatwo - idziemy na dworzec autobusowy (są dwa: jeden dla autobusów dalekobieżnych i jeden dla krótkich przejazdów, wybieramy ten drugi) i pytamy kogo się da o autobus do Minhintale - ktoś na pewno dobrze nas skieruje. Łapiemy zatem autobus i po 45 minutach docieramy na miejsce. Obchodzimy parczek, w którym grasują małpy i zgodnie ze wskazaniami Google Maps kierujemy się do Świątyni Jethawana, gdzie ponoć Mahinda nauczał o buddyzmie Thissę. Świątynia mieści się na wzgórzu. Można do niej podjechać tuk tukiem albo wejść po starych schodach, otoczonych pięknymi drzewami, po których skaczą małpy. Choć dotarcie do świątyni jest dość męczące (dużo nierównych schodów), to jednak trasa jest bardzo ładna i warto podjąć ten trud. Przed samym wejściem na teren świątyni ściągamy buty (i oczywiście znowu okazuje się, że zapomniałam skarpetek), płacimy za bilety (500 rupii od osoby) i oto już stajemy przed piękna Stupą na środku placu. Poza obejrzeniem samej Stupy, można jeszcze wspiąć się po wydrążonych w skale schodach, do drugiej Stupy (mają tu urodzaj) albo do wielkiego posągu Buddy czy też na punkt widokowy, którzy oczywiście nie jest punktem widokowym per se, tylko świętą górą.


Ze względów bezpieczeństwa wybieramy dwie pierwsze opcje, górę zostawiając odważniejszym. Widok z górnej Stupy jest przepiękny, siedzimy pół godziny patrząc się w dół i zastanawiając się czemu Sri Lanka nie wykorzystuje bardziej piękna samych swoich terenów do promocji wśród turystów, tylko uparcie promuje nie-najpiękniejsze przecież ruiny Anuradhapury. W rozważaniach towarzyszy nam małpa, która siedzi obok i rozmarzonym wzrokiem wpatruje się w odległą dolinę. Patrząc na nią, prawie zaczynam wierzyć w reinkarnację. Na szczęście tylko prawie ;)





W końcu opuszczamy górę ze świątynią i wracamy do Anuradhapury. W mieście spędziliśmy 3 noce, poświęcając jeden dzień na samą Anuradhapurę (wyprawa z tuk tuk driverem), jeden zaś na wycieczkę do Minhintale. Mamy poczucie, że można zobaczyć te miejsca, ale nie jest to na pewno MUST SEE. Wyjeżdżamy z nadzieją, że następne miejsca zachwycą nas trochę bardziej.

Przystanek nr 3: Dambulla

Dotarcie z Anuradhapury do Dambulli jest proste: wystarczy podjechać tuk tukiem na dworzec dla autobusów dalekobieżnych i zapytać kogokolwiek o autobus. Są dwie opcje: bus z klimatyzacją (prywatny, droższy, koszt biletu 180 rupii za osobę) albo zwykły autobus. Różnią się czasem dojazdu (ten pierwszy jedzie około 2 godzin, a ten drugi 3 godziny) oraz kosztami (z tego co słyszeliśmy autobus kosztuje około 100 rupii za osobę). My wybraliśmy opcję numer dwa po drobnych negocjacjach cenowych (pierwotna cena zaproponowana nam to 350 rupii). Oczywiście do tego dochodzi koszt bagażu (w autobusach tego nie doliczają, ale w busikach tak). Mimo że nasze bagaże nie zajmowały całego miejsca (leżało tam jeszcze 6 innych plecaków) pan busiarz próbował nas namówić na opłacenie całego dodatkowego miejsca. Po kolejnych burzliwych negocjacjach ustaliliśmy, że zapłacimy połowę. Ja wiem, jak przeliczy się to na polskie złotówki to cena wydaje się śmieszna, ale jak to kiedyś już pisałam: nie z nami te numery. Nie lubimy być robieni w głupa, szczególnie, że ekskluzywny bus był tak zapchany, że jechaliśmy z kolanami przy uszach (plus taki, że hałasu nie słychać), a i tak mieliśmy najlepsze miejsca ;)

Przejdźmy może jednak do Dambulii, bo to ciekawsze niż kolejna historia naszego użerania się z Lankijczykami. Dambulla sama z siebie jest po prostu kolejną brzydką i brudnawą lankijską wioską (wiem, mój stosunek do Sri Lanki nie jest najlepszy, ale cóż zrobić), ale posiada jeden niepowtarzalny walor: Złotą Świątynię. I nie mówię tutaj o wielkiej statui Buddy u stóp wzgórza przy drodze. Tuż obok Buddy po lewej stronie (zakładając, że stoi się twarzą do Buddy) znajdują się schody. Wysoko, wysoko na górze tych schodów znajduje się jedna z największych atrakcji całej Sri Lanki i nie omieszkam się dodać - jedna ze Świątyń azjatyckich, które naprawdę warto zobaczyć. Świątynia składa się 5 jaskiń. Pierwsze jaskinie zostały przekształcone w świątynie przez mieszkających w nich mnichów już w  I w. p.n.e. czyli ponad 2000 lat temu. W jaskiniach oprócz licznych posągów Buddy znajdują się przepiękne freski, datowane na wiele setek lat. Malowidła pokazują samego Buddę oraz historie z jego życia. Muszę przyznać, że całość robi niesamowite wrażenie i naprawdę nie dziwię się, że Świątynię już jakiś czas temu wpisano na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO.





Przystanek nr 4: Sigiriya

Sigiriya mieści się kilkanaście km od Dambulli, warto więc jedno z tych miasteczek uczynić bazą wypadową do obu miejsc. Dojazd jest dziecinnie prosty. W Dambulli jest jeden dworzec autobusowy, wystarczy na niego pójść, dobrze się rozejrzeć i znaleźć tabliczkę Sigiriya. Powrót jest jeszcze prostszy. Staje się przy głównej drodze w Sigiriyi i czeka, aż coś podjedzie. Autobusy jeżdżą ponoć często, my nie czekaliśmy nigdy dłużej niż 20 minut.

Sigiriya jest kolejnym miejscem na Sri Lance wpisanym na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Sama nazwa oznacza Lwią Skałę i to ona właśnie (Lwia Skała) jest największą atrakcją miasteczka.



Otóż w V w. n.e. o władzę nad tymi terenami pokłóciło się dwóch braci. Młodszy z nich zabił panującego wówczas miłościwie ojca, przegnał brata i ogłosił się królem. Cały czas jednak nie był pewien swojej władzy i obawiał się zemsty brata, postanowił więc swój pałac umieścić na Lwiej Skale - magmowej skale, będącej pamiątką po wygasłym już wulkanie. Dzisiaj Sigiriya to pozostałości pałacu (fundamenty) oraz malowidła na ścianach skały. Po zbudowanych niedawno metalowych schodach można wejść na szczyt skały i podziwiać z niej okolicę. Wejście na teren byłego pałacu to koszt ok 30 dolarów od osoby, których, jak mówią "internety", ta atrakcja warta nie jest. Nie wiem, nie byłam. My bowiem zdecydowaliśmy się pójść za radą właściciela naszego homestaya (jedyny Rasta na wyspie o imieniu Bob Marley ;) i ruszyliśmy na oddaloną od Lwiej Skały o dwa kilometry Pidurangalę. Pidurangala to skała o wysokości zbliżonej do Lwiej Skały. Wejście na nią nie jest proste (o tym za sekundę), za to widok z góry zwala z nóg, bo widać idealnie jak na dłoni Lwią Skałę. Czyli to co w Sigiriyi ponoć najpiękniejsze.

Do Pidurangala Rock spod Lwiej Skały można podjechać tuk tukiem lub podejść. Sam spacer jest już jednak przyjemny, bo drogą mało co jeździ (miła odmiana w kraju, gdzie mało jest chodników), idzie się laskiem, a wokół skaczą małpy. Pod skałą Pidurangala znajduje się malutka świątynia, obok której trzeba przejść. Oczywiście nie za darmo. Koszt to 500 rupii od osoby, co i tak jest o niebo niższe niż 30 dolarów (jakieś 5000 rupii ) od osoby.

Sama trasa na skałę nie jest prosta - najpierw trzeba pokonać wiele kamiennych schodów, przy czym są one różnej wysokości. Droga biegnie przy skale, powietrze stoi, niezbędne jest więc zabranie dużej ilości wody, bo człowiek czuje się jak w wielkiej saunie. Ostatnie 200 metrów to prawdziwy test wytrzymałości (tak będę sobie powtarzać, bo to podnosi moją samoocenę ;) Część osób przychodzi tu z przewodnikiem i w butach górskich, przewodnik pomaga im wspiąć/wczołgać się na kolejne bloki skalne, które leżą na drodze na szczyt. My nie mieliśmy pomocy, a Łukasz poszedł w swoich japonkach (tiaaa, mieliśmy w planach dojść do połowy drogi, ale tak jakoś wdrapaliśmy się na sam szczyt), ale wczołgując się, podsadzając wzajemnie i dopingując typowo polskim: ty nie dasz rady? ! daliśmy oczywiście radę dotrzeć do końca trasy. Oczom naszym ukazała się piękna Lwia Skała oraz okoliczne widoczki. Warto było. Droga w dół była oczywiście dużo prostsza i dużo bardziej satysfakcjonująca (ci wszyscy biedacy wspinający się pod górę, sapiąc i dysząc, oj oj ;), potem zaś zostało tylko wrócić do Dambulii i do naszego Rasta House, gdzie Łukasz mógł oddać się nowemu hobby: waleniu w bębenki i śpiewaniu "Everything's gonna be all right". A co!




Przystanek nr 5: Kandy

Zmęczeni? Szczerze mówiąc powinniście być. Ja byłam. Dotarcie do Kandy, co prawda nie było trudne (nasz Rasta po prostu złapał nam autobus przy drodze i kazał wsiadać) ani nie kosztowało zbyt wiele (107 rupii od osoby, to raptem 3 zł), za to dostarczyło nam znowu wrażeń. Oglądaliście kiedyś trzecią część przygód Harry'ego Pottera? Jazda autobusem na Sri Lance ZAWSZE wygląda tak, jak przejazd Błędnym Rycerzem.
  

Trzymasz się wszystkiego czego możesz, a po zaledwie godzinnym przejeździe ręce bolą jakby człowiek grał w tenisa przez 24 godziny. I to z Venus Williams, a wszyscy wiemy jaką ona ma siłę w rękach. W każdym razie dotarliśmy wreszcie do Kandy, perły regionu. Samo Kandy nie jest takie złe (tak, ja to napisałam o mieście na Sri Lance). MIEJSCAMI ma całkiem ładną architekturę, jest położone pośród wzgórz, a jego wielkim atutem jest olbrzymie jezioro. Wygląda to bardzo ładnie. Ma też Dom Handlowy (taki normalny w miarę). Oczywiście większa część zabudowy nie powala, śmieci walają się za to powszechnie. Panuje przeraźliwy hałas - samochody, autobusy oraz tuk tuki stoją w permanentnym korku, informując każdego w mieście o swoim niezadowoleniu z zaistniałej sytuacji głośnym trąbieniem. Do tego dochodzą spaliny. Ale poza tym to całkiem przyjemne miejsce :) Dla wyznawców Buddyzmu wyprawa do Kandy ma charakter religijny - znajduje się tutaj bowiem Świątynia Zęba, w której ponoć umieszczono Ząb Buddy. Sama Świątynia jest całkiem ładna, wejście do niej płatne oczywiście (1000 rupii od osoby, do tego oczywiście trzeba na zewnątrz zostawić buty na płatnym stoisku).  Największe tłumy pojawiają się w Świątyni Zęba koło 18:30, zaczyna się w niej bowiem wówczas buddyjska ceremonia, pełna dymu z kadzidełek, śpiewów i podskoków. Wygląda to całkiem fajnie dla osoby spoza kręgu tej religii, zaś dla Buddystów wydaje się mieć wielkie znaczenie i stanowić przeżycie sakralne wręcz. I cudnie. Każdy dostaje coś dla siebie. Obok Świątyni mieszczą się mniejsze Świątynie, które też warto obejrzeć - wyróżniają się licznymi statuami Buddy, freskami z historiami z życia Buddy. Jest tam dużo spokojniej i ciszej (turyści zwykle biegną do tej dużej) i panuje bardziej atmosfera zadumy. Mniej komercji, więcej duchowości. Polubiłam te małe świątynie :)




W Kandy można dodatkowo zwiedzić Ogród Botaniczny (ponoć fajny, ale chwilowo dość wyschnięty jak twierdzili spotkani po drodze podróżnicy) oraz pójść na tańce lankijskie.Tańce do nas nie przemówiły (można je znaleźć nad jeziorem, koło Świątyni, ale jakby od drugiej strony niż główne wejście, ponoć rozpoczynają się o 17), podarowaliśmy je sobie zatem. Pochodziliśmy trochę po Kandy, złapaliśmy ciut oddechu, a potem szczęśliwi, że to już koniec historycznej części Sri Lanki ruszyliśmy w kierunku pól herbacianych i gór.

Powinnam jeszcze napisać jakieś podsumowanie historycznej części Sri Lanki. Ujmę to tak: mnie nie zachwyciło. Dambullę warto zobaczyć, podobnie jak Lwią Skałę z oddali, ale bez pozostałych widoków można spokojnie żyć i nie żałować. Nie chodzi nawet o horrendalne ceny Sigiriyi czy też Anuradhapury (choć może trochę chodzi), ale o same miejsca historyczne. Jeżeli chcecie zobaczyć naprawdę piękne świątynie - zapraszam do Angkor Wat, Tajlandii (Chiang Mai chociażby) czy też do Yogyakarty na Jawie. Będzie czyściej, przyjemniej, więcej do zobaczenia, a przy okazji nie będzie mieli wrażenia, że ktoś mówiąc kolokwialnie leci w głupa. Wielbicieli ruin ściągniętych do poziomu ziemi zapraszam do opisanych wyżej atrakcji. Reszcie sugeruję obrać inny kierunek albo ominąć większość. A ja przecież uwielbiam historię. Ktoś chętny do dyskusji o Ramzesie Wielkim? Jestem wielką fanką :) 

Komentarze

  1. Super opisalas historyczną Sri Lanke:-) bardzo ciekawe są Wasze wpisy, a podróż fascynująca. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Ha, uwielbiam Ramzesa, zaczytywałam się swego czasu w Ramzesie na kindle:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ponoć jesteś miłośniczką historii i historycznych miejsc jak napisałaś w pierwszym zdaniu. Pewnie jak każdy podróżnik na pytanie "co Cię fascynuje w podróżach?' odpowiadasz, że "Ludzie, ich kultura i historia ". Mając to na uwadze nie rozumiem jak można pojechać do Sigirii i nie wejść na Lwią Skałę. Można nie wejść do kolejnego kościoła, świątyni, zamku, ale ile ruin z V wieku na takiej skale widziałaś?? Low costowy backpackjer - super to brzmi ale czy o to chodzi w podróży żeby w niej na siłę oszczędzać??

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wyczuwam tu poważny zarzut hipokryzji ;) Odpowiem Ci tak: ruin z tego i wcześniejszych wieków widziałam dużo i nauczyło mnie to, że nie każde miejsce, które ma swoją historię i niezły turystyczny PR, do dzisiaj zachowało walory, które dla mnie (podkreślam słowo mnie) są interesujące (a Lwia Skała to dzisiaj zaledwie fundamenty i malowidła -jak twierdzą "internety” oraz jak twierdziły osoby, które spotkaliśmy na Sri Lance). Dla większości odwiedzających Sigiria to ponoć dziś atrakcja o charakterze krajobrazowym, dla podziwiania "widoczków". Nie przeczę, jest malownicza, ale malowniczość tę widać przede wszystkim z sąsiedniej skały, a nie po wdrapaniu się na samą Lwią Skałę. Jeśli zapoznałbyś się z moimi postami na blogu to z pewnością zorientowałbyś się, że nie każda atrakcja będąca w Top 10 Tripadvisora jest dla mnie kusząca. I akurat pieniądze nie mają tu nic do rzeczy. Spać mogę w skromniejszych warunkach, a to co chcę zobaczyć - zobaczę. Byłabym więc wdzięczna za niezaglądanie do mojego mniej lub bardziej backpackerskiego portfela (bo z backpackerami łączy mnie tylko albo aż plecak). A co do przekonania, że miłośnik historii na Sri Lance musi "zaliczyć" Sigirię to zapytam przekornie, czy nie jesteś przypadkiem miłośnikiem piłki nożnej? Bo jeśli tak, to mam nadzieję, że gościłeś na stadionie podczas każdego meczu Ligi Mistrzów, Ekstraklasy, Mundialu, Euro, nie mówiąc o okręgówce ;) Tak czy inaczej, jeśli kiedyś będziesz miał ochotę na dyskusję przy piwie o historii, to chętnie porozmawiam o starożytnym Egipcie, Imperium Rzymskim, Anglii Tudorów i paru innych moich konikach. O historii Sri Lanki raczej nie pogadamy, bo miałam okazję przekonać się na własne oczy, że to nie moja - nomen omen - historia ;) Pozdrawiam ciepło z Indii!

      Usuń

Prześlij komentarz

Łączna liczba wyświetleń