Pocztówka z Tajwanu i jego stolicy Tajpej

Tajwan. Dla Wielkiego Brata (ChRL) zbuntowana prowincja. Według ich samych siedziba jedynej legalnej władzy na uchodźstwie dla terytorium całych Chin. Nie zagłębiając się w niuanse wielkiej polityki (większość krajów świata, w tym Polska, nie uznaje Tajwanu za niepodległe państwo, choć nie przeszkadza to utrzymywać z nim kontaktów gospodarczych i quasi-politycznych za pośrednictwem "biur handlowych", które często mają uprawnienia konsularne) warto przyjrzeć się temu miejscu z bliska, bo - mam takie wrażenie -  wiedza na temat Tajwanu nie jest powszechna, o ile nie szczątkowa. Może nawet obiło się co niektórym o uszy, że to takie małe, bardziej "zachodnie" Chiny, że tu produkowane są przez firmę HTC całkiem popularne smartfony, ale niespodzianką może być już fakt, że tajwańską myślą techniczną są komputery Asus i Acer, tutaj swoją siedzibę ma większość producentów płyt głównych, a jeden z najpopularniejszych producentów rowerów - Giant - także jest firmą z Tajwanu. Kraj o powierzchni niecałych 36 tys. km. kw. ma jeden z najwyższych budynków na świecie, Taipei 101 (był pierwszy do momentu zbudowania Burj Khalifa w Dubaju), PKB zbliżone do polskiego (a licząc na mieszkańca niemal dwa razy większe) i jest prawdziwym azjatyckim tygrysem, jeśli chodzi o przemysł zaawansowanych technologii. Jeśli dodamy do tego piękno natury - znaczna część obszaru wyspy Tajwan (zwanej również Formoza) to słabo zaludnione obszary górskie, do tego oceaniczno-morskie, typowo wyspiarskie widoki - to dostajemy całkiem ciekawy obraz kraju, którego percepcja może ucierpieć jedynie przez często nawiedzające kraj katastrofy naturalne: trzęsienia ziemi i tajfuny. Tak jakby nie mogło być zupełnie idealnie... 

W dzisiejszym odcinku sagi "Pod palmami" pierwsze wrażenia na temat Tajwanu i Tajwańczyków oraz wizyta w Tajpej i okolicach.




Pierwsze kroki na Tajwanie zwykle stawia się na międzynarodowym lotnisku Taoyuan zlokalizowanym kilkadziesiąt kilometrów od stolicy kraju - Tajpej. Po wyjściu z samolotu będzie jeszcze szansa na zakupy w sklepie wolnocłowym, a potem mały zgrzyt: nie wiem, czy to my mieliśmy takie "szczęście", czy jest to normą, ale kolejka do odprawy paszportowej była najdłuższa ze wszystkich miejsc odwiedzonych przez nas do tej pory. Po odstaniu swojego (czyli godzinę później) pozostaje tylko zaopatrzyć się w kartę "Easy card" do płacenia za przejazdy komunikacją publiczną (na lotnisku trzeba za nią "wybulić" 100 TWD, w centrum miasta można dostać gratis), kartę sim do telefonu (300 TWD - nowych dolarów tajwańskich - czyli ok. 36 zł za kartę i pakiet 3GB danych ważny przez 2 miesiące) i można ładować się do autobusu jadącego do centrum Tajpej (dworzec główny) za jedyne 125 TWD (płącimy kartą Easy card lub kupujemy bilet w kasie na dolnym poziomie terminala). 

Tajpej sprawia wrażenie miasta trochę "eklektycznego", bo oprócz typowych dla stolicy wieżowców, pałaców, swoistej "nowoczesności" znajdzie się też zabudowa trochę starsza i bardziej zaniedbana. Ot taki misz-masz, ale mimo to miasto sprawia wrażenie mało "azjatyckiego". Dlaczego? Nie jest zatłoczone i zakorkowane. Samochodów i motocykli jest sporo, ale ulice są jeszcze szersze (czasami przypominają autostrady w środku miasta, co niekoniecznie jest plusem) i korków autentycznie nie widać. Bardzo dużym plusem jest świetnie zorganizowana komunikacja publiczna: kilka linii metra i gęsta sieć autobusów. Do planowania przejazdów transportem publicznym wystarczy Google Maps, które nie tylko zaproponuje trasę metrem/autobusami, ale także poda koszt przejazdu.



Płacenie za przejazdy autobusem jest trochę "tricky". Można płacić gotówką (odliczona kwota, 15 TWD, kierowca nie wydaje reszty), choć wygodniejsza będzie Easy card (dodatkowo przy przejazdach metrem daje ona 20% rabatu od podstawowej stawki). Problematyczne (przynajmniej na początku) jest to, kiedy należy płacić. W zależności od symbolu wyświetlonego na tablicach umieszczonych nad głową kierowcy i na wprost drugich drzwi płaci się przy wejściu do autobusu (pierwszy z lewej niebieski znaczek na zdjęciu poniżej, czasem uzupełniony o tekst po angielsku "pay on boarding"), lub przy wysiadaniu (drugi chiński znaczek, może występować z tekstem "pay on alighting" - swoją drogą, czy tylko dla mnie słowo "alighting" było nowością na angielskie określenie wysiadania?). "Znaczki" wyglądają tak, warto je sobie przyswoić:


Symbole zmieniają się podczas jazdy, może się więc zdarzyć, że przy pokonywaniu długiej trasy i przejeździe przez różne strefy trzeba będzie zapłacić dwukrotnie (albo nawet trzykrotnie). W razie wątpliwości można spróbować zapytać kierowcy (najczęściej na migi), albo po prostu machnąć kartą przy czytniku drugi raz (jeśli ponowna opłata jest nienależna, to system jej nie pobierze - taki jest mądry). 

Skoro ogarnęliśmy właśnie sposób przemieszczania się po mieście (o burżujskim i wygodnickim poruszaniu się taksówkami nie wspominam - jest oczywiście możliwy, ale nie korzystaliśmy), pora na przyjrzenie się atrakcjom Tajpej i okolic z bliska:

1. Świątynia Longshan, jedna z najpiękniejszych w obrębie miasta. Wstęp bezpłatny





2. Mauzoleum Czang Kaj-szeka, ojca założyciela dzisiejszej Republiki Chińskiej, choć z drugiej strony przywódcy trzymającego naród twardą (i krwawą) ręką. Grobowiec otoczony jest wianuszkiem innych budynków, w tym teatrem narodowym. Wstęp bezpłatny




3. Wieżowiec Taipei 101 - drugi co do wysokości budynek na świecie. Oprócz tego, że jest to naprawdę wysoki budynek i zapewnia jedyny w swoim rodzaju widok na miasto i okoliczne góry, pokazał nam on architektoniczną ciekawostkę, jak można zwiększyć odporność budynku na trzęsienia ziemi i bardzo silne wiatry tajfunów. Odchylenie budynków aż o 40% redukuje "niepozorna" 60-tonowa kula zamontowana niemalże na szczycie budynku. Architekci pewnie się uśmieją, ale dla mnie to rozwiązanie było nowością. Widoki można podziwiać zza szyby (360 stopni) lub dwa piętra wyżej zza krat (ze względu na wiatr może być otwarta tylko część tarasu). Wstęp na taras widokowy 500 TWD, chociaż korzystniejszy będzie bilet "combo", o czym za chwilę. W Taipei 101 znajduje się również centrum handlowe naszpikowane ogromną liczbą sklepów luksusowych marek. Jeśli ktoś ma grube tysiące (euro) do przepuszczenia, swoją wizytę w tym miejscu może przeciągnąć o kilka godzin






4. Narodowe Muzeum Pałacowe. Z tym miejscem związana jest dość ciekawa historia. Otóż zawiera ono wszystkie skarby przywiezione (wersja Tajwańczyków) lub zrabowane (wersja Chińczyków z ChRL) przez wspomnianego wcześniej Czang Kaj-szeka ze słynnego Zakazanego Pałacu w Pekinie po drugiej wojnie światowej. Wystawiana kolekcja jest imponująca, a przedmioty datowane na nawet 5-6 tys. lat przed naszą erą robią ogromne wrażenie. W środku nie można robić zdjęć. Wstęp 250 TWD. Opłaca się kupić bilet łączony na taras widokowy w Taipei 101 i muzeum. Do nabycia wyłącznie w Taipei 101 w godzinach 9-11. Cena biletu na obie atrakcje 600 TWD od osoby (nie trzeba odwiedzać obu miejsc w tym samym dniu).



5. Pałac Prezydencki - do obejrzenia z zewnątrz. Ewentualnie można zapisać się na zwiedzanie wnętrza online z minimum 7-dniowym wyprzedzeniem.



A tak poza tym największą frajdę sprawia zwiedzanie na nogach, kiedy można przejść się ulicami miasta, przejechać autobusem lub metrem, popatrzeć na codzienne życie, ludzi robiących zakupy, jedzących kolację, spieszących się do pracy, dzieci wracające ze szkoły - słowem życie takim, jakie jest na co dzień.





Będąc w Tajpej warto przemyśleć dwie jednodniowe wycieczki: jedną do górskiej miejscowości Wulai słynącej przede wszystkim z gorących źródeł, drugą do górsko-morskiego miasteczka Jioufen. Niestety zimowy klimat Tajwanu ("zaledwie" 15 stopni na plusie wieczorami...) rozłożył nas trochę w pierwszym tygodniu i jedną wycieczkę (tę do Jioufen) musieliśmy odpuścić, żeby poddać się nieplanowanej rekonwalescencji. Co nie zmienia faktu, że Wulai było bardzo przyjemnym dla oka doświadczeniem. Bardzo sympatyczne miasteczko, z pięknymi widokami, gorącymi źródłami (zarówno publicznymi zlokalizowanymi tuż przy rzece jak i tymi udostępnianymi odpłatnie w hotelach i uzdrowiskach), ulicą handlową przypominającą trochę zakopiańskie Krupówki w szczycie sezonu (do kupienia szydło, mydło i powidło).






No może poza faktem, że taka swoboda obyczajowa jak z ananasowymi ciastkami w Wulai do Zakopanego jeszcze (chyba) nie dotarła... ;) Koniecznie trzeba za to spróbować zawijanych w naleśnikowe ciasto kokosowych lodów oprószonych wiórkami z bloku z orzechów ziemnych i posypanych siekaną kolendrą. Brzmi dziwnie, ale wierzcie mi - warte jest grzechu.



W Wulai można wjechać kolejką gondolową do parku położonego na wysokiej górze, ale nie będzie tam zbyt dużo do zobaczenia. Teren poddawany jest renowacji po zniszczeniach dokonanych przez dwa bardzo silne tajfuny, które siały spustoszenie w sierpniu i wrześniu 2015 roku.




Wszystkie powyższe atrakcje są łatwo dostępne komunikacją publiczną, a przejazdy z dowolnego miejsca łatwo zaplanować przy pomocy Google Maps.

Kilka słów o ogólnych wrażeniach na temat mieszkańców. Tajwańczycy są bardzo uprzejmi, mili i pomocni. Chętnie zagadują do obcokrajowców, pytają skąd jesteśmy, chcą dowiedzieć się czegoś o naszym kraju. Wystarczy zatrzymać się na ulicy z nosem w mapie (papierowej lub w telefonie), żeby natychmiast pojawiła się osoba z pytaniem, czy może jakoś pomóc. To samo dotyczy autobusów, pociągów, a nawet sklepów i knajp. Do tej pory przyzwyczailiśmy się, że nie ma pomocy bezinteresownej i jeśli ktoś podchodzi, to będzie chciał czegoś w zamian. Na Tajwanie tego nie ma, a chęć pomocy jest szczera i autentyczna. Kiedy zajrzeliśmy do sklepu elektronicznego, żeby kupić przejściówkę do gniazdka elektrycznego (musieliśmy się posłużyć obrazkami z internetu), mimo że nie mieli takowej na składzie, pracownik napisał nam na kartce nazwę poszukiwanego towaru w chińskich "krzaczkach" i pokazał, gdzie możemy tę przejściówkę kupić. Mam tylko nadzieję, że na kartce nie było napisane "białas d*pa", bo w kolejnym sklepie, mimo że dostaliśmy to co chcieliśmy, to sprzedawca miał bardzo chytry uśmieszek na twarzy ;) Ale jakby co, to my nie jesteśmy aż tak przewrażliwieni na określenie słowem "d*pa" ;) Byliśmy też pod wrażeniem, jak aktywnie miejscowi spędzają wolny czas. Niedziela w Tajpej to gromadne wyprawy poza miasto (co wiąże się niestety z długimi kolejkami do autobusów - na szczęście poziom zdyscyplinowania jest podobny jak w Hong Kongu - nikt się nie przepycha i wszyscy karnie czekają na swoją kolej) albo tłumne korzystanie z terenów rekreacyjnych na terenie Tajpej - na wodzie, na bulwarach, z rodziną, w parach. Jak kto lubi.




Znajomość angielskiego nie jest niestety powszechna i często trzeba porozumiewać się na migi albo z użyciem komórkowego translatora, ale spokojnie można sobie poradzić. W jadłodajniach można wybrać to, co jest wyłożone na blacie albo zamówić patrząc na obrazki (tylko na obrazkach można czasem pomylić kurczaka ze śmierdzącym tofu). A jeśli kogoś ogarnie totalna frustracja związana z zamawianiem żarcia, to może udać się do sieciowych sklepów 7-Eleven lub Family Mart, gdzie są tanie i smaczne dania gotowe, które podgrzeją na miejscu w mikrofali i pozwolą zjeść kulturalnie przy stoliku. Testowaliśmy kilka razy i rozczarowań nie było. Mają też naprawdę dobrą kawę z ekspresu. Z głodu zginąć więc się nie da, a do tego jedzenie jest naprawdę tanie. Swoją drogą, chińska kuchnia w Chinach ma się nijak do chińskiej kuchni w Polsce. Na szczęście w większości przypadków jest jadalna, chociaż niektóre dania jak dla mnie są zbyt ekstremalne.




Samo podróżowanie jest dosyć proste. W autobusach, pociągach i na dworcach są komunikaty i napisy w języku angielskim, a dodatkowo przy każdym dworcu znajduje się Visitors Centre, gdzie można otrzymać bezpłatnie mapki i broszury z najciekawszymi atrakcjami, a także dowiedzieć się o możliwości dojazdu w żądane miejsce. Wyjątkiem (jak na Azję, ale nie tylko) jest gęsta sieć publicznych toalet - bardzo czystych i bezpłatnych. Niekiedy w ogóle mamy wrażenie, że Tajwańczycy mają bzika na punkcie higieny: obok klamek w miejscach użyteczności publicznej, czy przy przyciskach windy znajdują się informacje, że są one dezynfekowane co godzinę. Nawet przy wejściu do centrum handlowego w Taipei 101 są dozowniki ze środkiem do dezynfekcji rąk z zachętą do jego użycia. Niektórzy mieszkańcy chodzą w maseczkach chirurgicznych na twarzy, a plakaty w komunikacji publicznej mówią wprost: "Załóż chirurgiczną maskę jeśli jesteś przeziębiony". Nawet jeśli to pewna przesada, to zawsze lepiej przesadzić w tę stronę. Bardzo spodobał nam się również instruktaż posługiwania się telefonem komórkowych w metrze - myślę, że nasze warszawskie metro również mogłoby zorganizować taką akcję informacyjną, szczególnie że jak słyszeliśmy od niedawna jest już pełen zasięg wszystkich operatorów komórkowych na całej trasie podziemnej kolejki w Warszawie.


Turystów na Tajwanie nie ma zbyt wielu. Osoby wyglądające na podróżników "z zachodu" widuje się na ulicach sporadycznie. Według statystyk najwięcej, bo prawie 4 mln. rocznie (40%), jest gości z ChRL. Na drugim miejscu jest Japonia (1,6 mln). W pierwszej dziesiątce jest zaledwie jeden kraj spoza Azji - USA z liczbą ok. pół miliona odwiedzających, z czego spora część to z pewnością wizyty o charakterze biznesowym. Już te statystyki pokazują, że nie jest to kraj zbyt popularny dla turystów. A - co możemy już powiedzieć po dwóch tygodniach pobytu - szkoda. 

Na koniec słowo o pogodzie. Na Tajwan dotarliśmy w środku zimy. 15 stopni wieczorami i 13 nad ranem to nie przelewki, szczególnie że miejscowi nie wiedzą, co to ogrzewanie. Ponieważ przyzwyczailiśmy się ostatnio do upałów, to przy tych 15 stopniach z zazdrością patrzymy na Tajwańczyków w puchowych kurtkach. Sami mamy tylko cienkie przeciwdeszczowe kurteczki i raczej nie cierpimy na nadmiar ciepłych rzeczy. Na szczęście w ciągu dnia zwykle jest ciepło (powyżej 20 stopni), co nie zmienia faktu, że miejscowi nadal chodzą w puchowych kurtkach. Bardziej irytował nas padający przez kilka dni deszcz. Chociaż to na pewno wina Wydry. Podczas ostatniej pełni księżyca nie oddała należnego hołdu pradawnym chińskim bogom jak nakazywał Król Julian. Tylko czemu pokarało także mnie?

Komentarze

  1. Witam, świetna relacja. Mam takie pytanie odnośnie transportu publicznego. Do Wulai google pokazuję 2,20 h z przesiadkami i tak się zastanawiam czy to najszybsza opcja tym środkiem transportu ? Kolejne pytanie to jak chcieliscie się dostać do Jioufen ? Tutaj również z przesiadkami pokazuje mi niespełna 2 godziny. Moze są jakieś nieco szybsze i bezpośrednie autobusy jak nasze PKSy regionalne ? Z góry dzięki

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cześć! Fajnie, że Ci się podoba :) Tajwan naprawdę zachwyca, ale nie jest (jeszcze) zbyt popularny turystycznie. Do Wulai jedzie się bezpośrednim autobusem, który zatrzymuje się przy stacji metra Xindian. Z tego punktu podróż trwa 30-40 minut, ale trzeba uczciwie przyznać, że zabraliśmy się dopiero drugim autobusem, bo pierwszy był dość zapchany (czekaliśmy 10 minut). Do Jioufen nie znaleźliśmy lepszej opcji niż metro do stacji Songshan i przesiadka na autobus. Powinno się udać w półtorej godziny z centrum Tajpej. Jeśli będziesz miał jeszcze jakieś pytania to pisz śmiało

      Usuń

Prześlij komentarz

Łączna liczba wyświetleń