Indiana Wydra w poszukiwaniu zaginionego Batmana (Jaskinie Niah)

Rok 1958. Archeolog Tom Harrison ogłasza nowe znalezisko na Borneo. W wielkich jaskiniach niedaleko Miri odkrył ślady ludzi sprzed 42 000 lat.  Do tego pokazuje rysunki na ścianach jednej z jaskiń, twierdząc, że mają około 800 lat. Świat naukowy nie wierzy. Obrzucają go stekiem inwektyw, ale przeprowadzone na szybko badania wykazują, że Tom Harrison ma rację. Archeolog (wyobrażam go sobie trochę jak Indianę Jonesa z nieodzownym pejczykiem) triumfuje. Prawda jest po jego stronie. Jakiś czas później na tym terenie powstaje Park Narodowy NIAH. Jego największe atrakcje to wspomniane wyżej naskalne obrazki (dziś już niestety trochę zanikające), wielkie jaskinie (słowo wielkie jest chyba za małe na ich ogrom) oraz wspaniały las deszczowy. Zainteresowani? I słusznie. Nas też to zainteresowało.




Czy przyznałam się kiedyś do tego, że kochałam się w Batmanie? Kiedy grał go Michael Keaton - uwielbiałam go. Ta mina (głównie ma dwie) lekko ironiczna, ten błysk w pięknych oczach... Tak, w tamtych czasach (tyle lat temu) byłam zachwycona. Potem pojawił się George Clooney, a potem jeszcze Aragorn i tak moja miłość do Keatona umarła, ale jakiś drobny sentyment został. No i Clooney grał również Batmana (ale wszyscy wolimy  o tym zapomnieć dla jego własnego i naszego dobra). Niezależnie od poziomu kolejnych filmów (a spadał w dół w czasach mojej wczesnej młodości i dopiero ostatnie wersje zaczęły prezentować dobry poziom) Batman żył w moich marzeniach. Błagam, która kobietka tak nie ma - przystojniak w masce, z uszami (ok, uszy mógł sobie podarować), super klatą i do tego peleryną. I te bryki i fruwanie... eh, Superman niech się schowa :) W każdym razie w moich marzeniach sennych (i tych na jawie też) ważną rolę pełniła jaskinia. Nie bałam się jaskini, w końcu Batman w niej mieszka, to mogę zamieszkać i ja. Tak myślałam... głupiutka Wydra. W końcu wydry to stworzenia wodne. A nie jaskiniowe. 

A wszystko rozpoczęło się na Labuanie. Łukasz wrócił ze spaceru do sklepu i zaczął opowiadać z zapałem jak to poznał parę Anglików, którzy podróżują już któryś raz po Borneo. Z błyszczącymi ślepiami opowiadał o jaskiniach. Ok, ja wiem, że on lubi dziwne ciemne miejsca i najchętniej pod ziemią, ale ja nie do końca. Z drugiej strony - wielka jaskinia, co może z nią być nie halo. Dwa tygodnie później wylądowaliśmy w Miri w regionie Sarawak. Samo Miri miało być dla nas bramą do parku narodowego Niah, od którego oddalone jest o jakieś 2 godziny autobusem. Miasto nas nie zachwyciło. Najmniej zachwyciło nas to, że z lotniska do centrum miasta od roku nie kursują autobusy i człowiek jest zdany na łaskę mafii taksówkarskiej, która liczy sobie do centrum miasta 25 RM. Nie jest to majątek, szczególnie za ponad 10 km, ale szczerze mówiąc wpienia mnie trochę zawsze mafia taksówkarska. W mieście i poza miastem jeżdżą autobusy, ale do lotniska to już nie. Bo nie. Gorsza sytuacja panuje chyba tylko na Langkawi, gdzie w ogóle nie ma publicznej komunikacji, co jest grandą. Eh, dziwne są czasem zwyczaje w Malezji (czy raczej silna jest czasem mafia w niektórych regionach). W każdym razie w Miri nie ma co robić. Można przejść się oczywiście do centrum handlowego (w liczbie kilku), można też przemaszerować się do parku (całkiem milusi, nie powiem) i tyle. Warto jednak nocować w Miri jeśli chce się przemieszczać do NIAH, bo tam jest już większy problem z noclegami, o kosztach nie wspomnę.




Zatem - ruszajmy w podróż do Parku Narodowego. Wystartowaliśmy o 7 rano (nieludzka pora), dotoczyliśmy się na dworzec (komunikacją publiczną za 1 RM od osoby) i wskoczyliśmy do autobusu dalekobieżnego. Zorganizowanie podróży nie jest trudne: docierasz do dworca dla autobusów dalekobieżnych, szukasz autobusu do Kuching albo Bintulu, kupujesz bilet w jednej z budek i wskakujesz do pojazdu. Jakieś 2 godziny później wyrzucają cię z autobusu na Junction NIAH. Stamtąd do parku jest jeszcze jakieś 15 km i niestety można pojechać tylko prywatną taksówką. Koszt: 30 RM w jedną stronę za całe auto, warto więc jechać w więcej osób. My nie mieliśmy niestety takiego farta, byliśmy tylko we dwoje, ale Łukasz wytargował 25 RM. Dla własnej satysfakcji, a co ;) Warto wziąć od swojego kierowcy numer telefonu, żeby przyjechał po was, gdy będziecie chcieli wracać. My wzięliśmy, na szczęście, bo ku naszemu zdziwieniu, kiedy wyszliśmy z parku wbrew naszym oczekiwaniom nie stały przed nim taksówki, gotowe zawieźć nas do autobusu. Zakładaliśmy, że będą stały, ale było pusto, zadzwoniliśmy więc po naszego miłego kierowcę. Następnie złapaliśmy autobus do Miri (jest ich sporo, z tego co widziałam jeżdżą mniej więcej co godzinę) i wróciliśmy do siebie. Ale oczywiście najpierw zwiedziliśmy park ;)

Zaraz po przybyciu na teren parku udaliśmy się do budki po bilety (20 RM od osoby) i wytyczne jak iść (wyjątkowo nie "jak żyć"). Dostaliśmy mapkę z dokładnym objaśnieniem trasy, która powinna nam zająć około 3-4 godzin w dwie strony. Uzbrojeni w dwie butelki wody ruszyliśmy w kierunku nowej przygody (bardzo proszę się nie śmiać, założyłam mój kapelusz a'la Indiana Jones, więc teraz muszę trzymać się klimatu filmu :)

Swoje kroki skierowaliśmy do małej rzeczki. Wylegitymowaliśmy się biletami (nie zgubcie ich) oraz wypożyczyliśmy latarkę za 5 RM, bo internety prawiły, że warto. Mieliśmy co prawda ze sobą jeszcze naszą małą latarkę na korbkę, ale woleliśmy coś ciut większego. Za 1 RM od osoby przemiły pan w łódce (przemiły był na pewno, choć wyglądał trochę jak sam Charon i milczał uparcie) przeprawił nas przez rzekę. Niestety czułam się mocno zawiedziona. Znak przed rzeką głosił: uwaga na krokodyle. Ale te złośliwe bestie gdzieś się ukryły. Ok, ja rozumiem, że można mnie nie lubić, ale żeby uciekać i nawet ogona nie wystawić? Czubka głowy? Zołzy, a nie forfitery po prostu! Złamały trochę moje serducho, ale nie mojego ducha na szczęście :)



Po przeprawieniu się na drugą stronę powolnym i lekko niepewnym krokiem kierując się znakami zanurzyliśmy się w dżunglę (no, może w las deszczowy). Droga do jaskiń wiodła przez cudny las, obok rzeczki. Wokół słyszeliśmy odgłosy zwierząt, co rusz spod nóg uskakiwała jakaś jaszczurka, a w krzakach tajemniczo coś szeleściło. Drewniana ścieżka została zbudowana trochę nad ziemią, co dodatkowo potęgowało miłe wrażenia. Szczerze mówiąc naprawdę czułam się jak Indiana Jones w mojej czapce. W głowie grała mi melodia z filmu, kiedy radośnie dreptałam do przodu. Dreptałam nie biegłam, bo duszno było okropnie i człowiek czuł się trochę jak w wielkiej saunie (znowu!). Niemniej samo doświadczenie nad wyraz miłe.




Wreszcie po 45 minutach dotarliśmy do pierwszej jaskini - tzw. Traders Cave. Nie powiem, robiła ogromne wrażenie. Nie jestem poetką, więc tego nie opiszę - a zdjęcia tego nie oddadzą niestety, ale cóż. Niech już będą te zdjęcia.




Po przejściu Traders Cave udaliśmy się do Great Cave - największej z jaskiń na tym terenie, po drodze mijając stanowisko archeologiczne, gdzie odkryto część pozostałości po mieszkańcach tych terenów sprzed wielu tysięcy lat. 

I oto stanęliśmy przed Great Cave - już z zewnątrz wyglądała na olbrzymią, a przecież nie mieliśmy pojęcia jeszcze wówczas, że przechodzi przez całą górę na wskroś (prawie jak oczy Supermana). Powoli, krok za krokiem zagłębialiśmy się w wielką jaskinię. Początkowo nie było źle. Co prawda na ziemi leżały jakieś kawałki kupek nietoperzy, ale wyglądało to po prostu jak za przeproszeniem "okupczone" przez gołębie chodniki. Trasa jest oznaczona, najczęściej idzie się po drewnianej ścieżce. Samo przejście zajmuje jakieś pół godziny i nie jest trudne z punktu widzenia kondycji, choć kilka elementów je utrudnia. Po pierwsze - w jaskini jest potwornie duszno, nie ma za bardzo wentylacji, choć po drodze mija się różne "komnaty" i niektóre mają "okna" na zewnątrz. Po drugie - śmierdzi kupką nietoperzy. Po trzecie - miejscami trzeba iść po stromych schodach. Po czwarte - nad głową latają nietoperze i wydają dźwięki. Po piąte - miejscami idzie się w całkowitych ciemnościach, wyłączając miejsce oświetlane latarką. Obrócić się w tył? Bogowie - NIE! Szczerze mówiąc w jaskini nauczyłam się wiele o sobie. Nie wiedziałam, że mam fobię. Nie wiem jak się nazywa fobia na jaskinie, ale ją mam. I żadne krzyki i płacze mnie nie przekonają, że białe jest białe, a czarne jest czarne! Jak się idzie w ciemnościach, nad głową słychać dziwne dźwięki, a wokół jest CIEMNO (wspominałam już może o tym?), to człowiek sobie przypomina wszystkie durnowate filmy, które oglądał. Zaczynając od Pitch Black, poprzez Park Jurajski (też nie wiem skąd mi się to skojarzenie wzięło!), japońskie horrory oglądane nałogowo na studiach z Grzesiem (Junior, NIGDY WIĘCEJ! Będziemy się trzymać Władcy Pierścienia i Gwiezdnych Wojen), a na durnych horrorach, których tytułów nie pamiętam (ale występowały w nich potwory wyskakujące na ludzi badających jaskinie) skończywszy. Nigdy więcej takich filmów! Kiedy panika sprawia, że człowiek czuje jakby miał się udusić (duchota jaskini nie pomaga), nogi trzęsą się jak galareta, a serce boleśnie tłucze się w piersi jakby miało wyskoczyć, człowiek uświadamia sobie, że rację miał poeta mówiąc: tyle o sobie wiemy na ile nas sprawdzono. Oto kolejna lekcja pokory, którą dostałam od Azji (wiem, jaskinie są też w Europie i USA, ale ja do takiej głębokiej i ciemnej weszłam dopiero w Azji po raz pierwszy). Nie nadaję się na grotołaza, a rezydencja Batmana raczej nie będzie mi się podobać. Co więcej, Indiana Jones ze mnie jak z koziej d.... trąba. Eh, chyba pozostanę zwykłą Wydrą, przynajmniej człowiek (albo wydra) nie ma wrażenia, że za chwilę pożegna się z życiem. Zatem proszę mnie na wycieczki do jaskiń nie zapraszać, pikniki w ciemnościach też nie wchodzą w rachubę!






Wreszcie dotarliśmy na drugą stronę cudnej jaskini i po kolejnych 5 minutach marszu przez las dotarliśmy do jaskini z malowidłami. Powiem szczerze - zawiodłam się srodze na malowidłach. Prawie ich nie widać :( No i podejść blisko nie można. Ale sama jaskinia jest ładna i ma dużo światła (wielki plus). Posiedzieliśmy chwilę, kontemplując przeszłość, a następnie ruszyliśmy w drogę powrotną (tak, musiałam przez własny koszmar przejść DWA razy). Wreszcie zmęczeni, ale i bardzo zadowoleni opadliśmy na fotele w autobusie do Miri i zasnęliśmy momentalnie (bardzo przydatna umiejętność, zdobyta w czasie całej podróży po Azji). 





Tak sobie myślę, że ta wycieczka była jedną z najciekawszych w czasie całego naszego pobytu w Azji. Nigdy nie widziałam takich jaskiń i przekonałam się, że więcej nie chcę ich oglądać, a jednocześnie świadkiem mojej hańby był tylko Łukasz. Czemu hańby? Bo nigdy do końca nie mogłam zrozumieć czym jest fobia. Ok, nienawidzę pająków, nie przepadam za wysokością (mój własny balkon to dla mnie wyzwanie), ale to pikuś. Ciemność i dźwięki - oto moje Nemezis. Nigdy więcej. Chociaż widoki były przecudne. Może warto się czasem poświęcić? W końcu na końcu korytarza zawsze gdzieś świeci światło prawda?

Ach, zapomniałam o ważnej rzeczy. Wybierając się do NIAH zastanawialiśmy się nad ubraniami i butami. Internet nie pomagał, różne były opcje. Z naszej perspektywy zatem: ciuchy - jak najlżejsze, bo bardzo gorąco i duszno, ale można wziąć też coś przeciwdeszczowego, bo nas deszcz złapał jak wsiadaliśmy już do łódki powrotnej. Buty - ja poszłam w sandałkach a Łukasz w nieśmiertelnych japonkach. Wzięliśmy ze sobą na wszelki wypadek buty zakryte, ale się nie przydały. Ok, może chodzenie po kupkach nietoperzy to żadna frajda, ale nie jest też tak, że się człowiek jakoś zagłębia. Po prostu - jakby się szło zakupczoną przez gołębie ulicą. I tyle. Zmienialibyście na to to buty? Ja raczej nie :)

Komentarze

  1. Świetny tekst, porównania, opisy... (jak w całym blogu) Piękne zdjęcia:) Macie talent. Wspaniała podróż życia. Pozdrawiam serdecznie (zazdroszczę, ale pozytywnie)

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja zazdroszczę umiejętności zazdroszczenia pozytywnie, bo jednak mam paskudny, wydrowaty charakter ...:) A poza tym dziękuję ;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Łączna liczba wyświetleń