Pierwsze dni na Borneo: wyspa Labuan i Wielkanoc w Kota Kinabalu

Święta, święta i po świętach... Czy Wy też macie wrażenie, że w porównaniu ze świętami Bożego Narodzenia (komercja, ale co tu dużo mówić, przyjemna dla oka) Wielkanoc traktowana jest trochę po "macoszemu"? Nie inaczej jest w Malezji, bo o ile Boże Narodzenie to ulice i centra handlowe uginające się pod ciężarem dekoracji, za symbolami Wielkiej Nocy trzeba się nieźle nabiegać. Ale da się je znaleźć. Szczególnie, jeśli ma się doświadczenie z trzydniowym polowaniem na śledzia na wigilijną kolację :) Nasze pierwsze dni na Borneo zbiegły się z przygotowaniami chrześcijan do Wielkanocy, ale zanim nadszedł wielki dzień spędziliśmy kilka dni na pobliskiej wyspie Labuan (i tanie piwo z bezcłowych sklepów nie miało z tym nic wspólnego; nic a nic ;) ).




Labuan to jeden z kilku regionów w Malezji zarządzanych centralnie (terytorium federalne), cieszące się (podobnie jak Langkawi) specjalnym statusem obszaru bezcłowego. Po cenach oczywiście to widać, w przypadku przyziemnych używek jak markowy alkohol czy papierosy polskie ceny można śmiało "ciachnąć" na pół (o ile nie bardziej) i pokaże to, czego można spodziewać się po cenach na wyspie. Pół litra piwa już od 2,5-3 MYR to także 3-4 razy mniej niż ceny w standardowych sklepach w Malezji. Jeśli ktoś jest więc podatny na tego typu pokusy nie powinien planować zbyt długiego pobytu na wyspie, bo może się to skończyć ostrym protestem wątroby...

Labuan to także jedno z tzw. offshore centres, raj podatkowy, który ze względu na korzystne warunki prowadzenia biznesu (czytaj: śmiesznie niskie podatki) zachęcił wiele firm (banki, firmy ubezpieczeniowe) do założenia tam swojej przynajmniej rejestrowej siedziby. W stolicy regionu, Victorii, powstał park finansowy, ale to zaledwie kilka biurowo-handlowych budynków. Poza tym to niewielka, licząca trochę ponad 90 km. kw. powierzchni wyspa, bardzo spokojna i niezatłoczona. Słynie z uspokojonego ruchu ulicznego i dużej kurtuazji kierowców w stosunku do pieszych (czy to jeszcze Azja?). Głównym celem przybyszów jest skorzystanie z niższych cen na wiele kategorii produktów. Przyjeżdżają więc Malezyjczycy z Borneo, turyści, mieszkańcy pobliskiego Brunei (2 godziny promem), czy też ekspaci mieszkający tam na stałe (w Brunei nie sprzedaje się w ogóle alkoholu, ale nie-muzułmanie mogą wwieźć ze sobą pewną ilość na własne potrzeby i do konsumpcji we własnych czterech ścianach). "Białych" twarzy nie widać zresztą zbyt dużo, a każdy turysta jedzący w lokalnych knajpkach czy kupujący specjały na rynku spotyka się z zainteresowaniem i co najmniej pytaniem: "Skąd jesteś?". Miejscowi są naprawdę mili i serdeczni.



Na wyspę można dotrzeć w różnoraki sposób. Są bezpośrednie loty z Kuala Lumpur i pobliskiego Kota Kinabalu. Z tego drugiego miasta pływają też dwa bezpośrednie promy dziennie (35-39 MYR, 3,5h). Kilka promów dziennie pływa z Brunei (2h). Ponadto można dostać się autobusem z Kota Kinabalu (np. z terminala przy City Park w środku miasta) do Menumbok (10-18 MYR, 2,5-3h) i w 20 minut przepłynąć szybką łodzią na Labuan (15 MYR). To jest jednak opcja dla osób o mocnych nerwach. "Szybkie łodzie" to przerośnięte motorówki z niską "budą" na kilkanaście osób. Gramolenie się na nie (i z nich) z ciężkim plecakiem wymaga sporej gimnastyki, nie mówiąc o sporym prawdopodobieństwie pośliźnięcia się na śliskiej powierzchni i wylądowania w wodzie. Na wszelki wypadek lepiej nie zapinać plecaka z przodu :)

Zakwaterowanie na Labuan jest jak na Malezję dość drogie (trzeba liczyć się z wydatkiem co najmniej 100 MYR za coś, co ma ręce i nogi), ale nie ma to większego znaczenia, ponieważ dla większości turystów do miejscówka na 2-3 dni. Na objechanie wyspy dookoła wystarczą 2-3 godziny, specjalnych atrakcji turystycznych tam nie ma. Już wyleczyliśmy się z biegania po wszystkich miejscach opisywanych w przewodnikach, więc ze "słynnym" kominem (nikt nie wie po co powstał ale jest), cmentarzem wojennym żołnierzy australijskich i parkiem ptaków nie było nam po drodze.




Wybraliśmy się za to na zachodnią część wyspy, gdzie na długości kilku kilometrów ciągnie się plaża. Ok, może nie najwybitniejsza z tych, jakie do tej pory widzieliśmy (wiem, zblazowanie z nas wychodzi, jakby po prostu "plaża" to byłoby za mało), ale szeroka, piaszczysta, z bardzo ciepłą i spokojną wodą. I pusta. Naprawdę, przemaszerowaliśmy (w pocie czoła) odcinek kilku kilometrów i spotkaliśmy zaledwie jedną parę odpoczywającą w cieniu drzew i dwie osoby sprzątające plażę. To się nazywa raj na wyłączność!




Oczywiście to, że wyspa jest "mała" nie oznacza, że trzeba poruszać się po niej pieszo albo taksówką. My po prostu lubimy dużo chodzić. A na wyspie działa całkiem sprawnie komunikacja publiczna (numerowane minibusy kursujące po stałych trasach), które zabiorą w najbardziej odległe miejsce za nie więcej niż 3 MYR od osoby. Czasem trzeba tylko trochę poczekać, bo z pierwszego przystanku ruszają dopiero wtedy, kiedy nazbierają odpowiednią liczbę pasażerów.

Konkludując: Labuan to wyspa dla tych, którzy chcieliby poczuć sielankową, spokojną i upalną atmosferę w miejscu niezadeptanym przez turystów, wśród lokalnej społeczności. Albo dla tych, którzy chcą zaliczyć szybki przegląd atrakcji, zrobić zakupy i jechać dalej. Pamiętajcie tylko o limitach na wwożone na pozostałą część Malezji bez cła artykuły, by nie narazić się na nieprzyjemności.

Tyle o Labuan. Po kilku dniach pobytu na wyspie zarzuciliśmy na plecy nasze ciężkie plecaki, wsiedliśmy na prom i po 3,5h rejsu dotarliśmy do Kota Kinabalu, stolicy malezyjskiego stanu Sabah. Jeszcze tylko porównanie facjaty w paszporcie z facjatą na żywo (niby ten sam kraj, ale procedury prawie jak na granicy) i oficjalnie jesteśmy w Sabah.

Kota Kinabalu to duże, ponad półmilionowe miasto, rozwinięte jak na stolicę regionu przystało. Prawdę mówiąc nie sprawia wrażenia, że jest tak wielkie, gdyż jest rozsiane na dość dużej przestrzeni. Znajdzie się tu wszystko, co duże miasto mieć powinno: ogromne centra handlowe, wieżowce, supermarkety, dworce autobusowe, meczety, kościoły, lokalne jadłodajnie na każdym kroku, trochę bardziej "wypasione" knajpy na bulwarach, a także jak na Azję przystało trochę "swojskiego syfku" przejawiającego się w postaci śmierdzących bazarków i niegrzeszących urodą zapuszczonych budynków. W samym "downtown" brakuje trochę zieleni, a głównymi ulicami pędzą z ogromną prędkością samochody i ciężko czasem przez takie ulice przejść. Ale do tego się już przyzwyczailiśmy.




Kota Kinabalu samo w sobie nie jest jakąś wielką atrakcją turystyczną. Ale jest świetną bazą wypadową, można by rzec bramą, do największych atrakcji malezyjskiej części Borneo. Blisko stąd do parku orangutanów, dżungli z krokodylami, na górę Mt. Kinabalu i egzotyczne, rajskie wysepki z rafą koralową, godzinę drogi (i 70 MYR) stąd samolotem są sarawakijskie miasto Kuching i słynne jaskinie Niah, niewielkie państwo Brunei również jest blisko. Wszędzie tam zamierzamy się w najbliższym czasie pojawić. Ze względu na dogodne położenie turystów kręci się w KK (tak miasto nazywają miejscowi, wymawiając skrót z angielska "Kej-Kej") więcej, poza tym to miejsce, gdzie można dostać w sklepach prawie wszystko, co do szczęścia jest potrzebne.

A dlaczego "prawie wszystko" a nie "wszystko"? Bo zamarzyło nam się przed świętami zakupienie czekoladowych pisanek albo zająca. Przemierzyliśmy miasto wzdłuż i wszerz (pewnie nawet ze dwa razy) zaglądając do wszelkich możliwych sklepów, w tym takich z importowaną żywnością, ale niestety jedyne jajka z czekolady, jakie można było dostać, to kinder niespodzianki. W ogóle akcentów wielkanocnych nie było widać (co trochę dziwi, bo 30% mieszkańców Borneo to chrześcijanie, to duża "nadreprezentacja" w stosunku do całego kraju, gdzie odsetek chrześcijan to zaledwie ok. 10%; co jeszcze bardziej dziwi to to, że łatwiej już kupić o tej porze roku ozdoby bożonarodzeniowe). Już prawie się poddaliśmy, kiedy zajrzeliśmy do lokalnego centrum handlowego (hidżaby i te sprawy), gdzie w sklepie typu "szydło, mydło i powidło" natknęliśmy się na pisanki. I to jakie! Made in Poland, z budzącym radość w oczach napisem w języku polskim "Wesołych Świąt". Kupno koszyka problemem nie było, kurczaczki też dało się załatwić - wystarczyło rozmontować samoprzylepne wieszaki kupione w tym samym sklepie. Kreatywność górą :) Muszelki do dekoracji zebrała Wydra (prawdę mówiąc przez ostatnich kilka miesięcy zebrała już pewnie parę kilogramów i wozi je sobą; a potem w postach żali się, że ma ciężki plecak - to się nazywa logika) i mieliśmy koszyczek jak się patrzy. Nie wiem tylko, czy sesja zdjęciowa na plaży przyciągała uwagę miejscowych ze względu na nasz kolorowy koszyczek czy fakt, że musiałem cały utytłać się w piasku w poszukiwaniu "najlepszego" ujęcia. To wszystko dla Was :) 





Ze śniadaniem wielkanocnym poszliśmy na łatwiznę. Ponieważ nie mieliśmy jeszcze wtedy kuchni (teraz już mamy), gotowanie we własnym zakresie nie wchodziło w grę. Wybraliśmy się więc do restauracji na specjalny wielkanocny brunch buffet - i to był strzał w dziesiątkę. Chyba nikt się zdziwi, że rzuciliśmy się na jedzenie w stylu "zachodnim". Im bardziej kwaśne i słone tym lepsze. I tradycyjnie, jak to w święta bywa, wyszliśmy przejedzeni :( Pewnych nawyków człowiek się nie pozbędzie...




Za to świętowanie śmigusa-dyngusa w tropikach wygląda zdecydowanie inaczej. Bo o ile w Polsce można pewnie często usłyszeć "ani mi się waż polewać mnie wodą" albo "nie oblewajcie się wodą, bo się poprzeziębiacie", tutaj masz ochotę powiedzieć: "zlituj się, wylej na mnie wiadro wody, byle zimnej, bo umieram z gorąca". Bez grzechu i do oporu :)

Zahaczyliśmy nawet o katedrę Najświętszego Serca Pana Jezusa w Kota Kinabalu (i co tak podnosisz brew ze zdziwienia? Wszystko widzę!). Bardzo zdziwiły nas tłumy, niewidziane nawet w kościołach w Polsce. Czytelny to dowód na to, że wolność wyznania w Malezji ma się świetnie.

I tak minęły nam święta w Malezji. Tuż po nich przeprowadziliśmy się do naszej docelowej lokalizacji na Borneo - miejscowości Likas na przedmieściach KK. Budzimy duże zainteresowanie wśród miejscowych. Obcokrajowcy rzadko się w tej okolicy pojawiają. I cały czas ktoś nas pyta, czy przypadkiem się nie zgubiliśmy :) Przyzwyczają się. Tymczasem my, podekscytowani dostępem do kuchni ponownie gasimy tęsknotę za polskim jadłem gotowaniem we własnym zakresie. Przez pięć dni z rzędu :) Tu zostajemy przez miesiąc. Ale nie siedząc na tyłkach. Stąd będziemy podbijać Borneo. Bez ciężkich plecaków, na luzaka, bez wielkiego wysiłku. Ale to będzie już częścią kolejnych opowieści...

Komentarze

  1. Dziś z waszej galerii(słodkie te kaczuszki swoja drogą,), zdecydowanie podobają mi się ostatnie fotki, te z jedzonkiem, które tak apetycznie wygląda:) Staropolskim zwyczajem(mimo,że to nie Polska) bogato, dużo jedzenia, a potem dolegliwości żołądkowe:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widzisz, bo to trzeba się urodzić w pięknym kraju nad Wisłą żeby zrozumieć, na czym polega prawdziwe świętowanie ;)

      Usuń
  2. Jechać taki świat drogi żeby celebrować głupawe zwyczaje.Moim zdaniem to trochę obłędne.Ale to moje zdanie.Jak tylko mogę wylatuję żeby uciekać od tej polskiej"magii świąt"która kojarzy mi się tylko z komercją kościelną i handlową

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Małe sprostowanie: nie wyjechaliśmy za granicę, żeby celebrować zwyczaje, tylko po roku podróży zatęskniliśmy za polską tradycją, której częścią są obchody Świąt Wielkiej Nocy, choćby dla niektórych - wolna wola - wydawały się głupawe. I sami się zdziwiliśmy, jak po wielomiesięcznej rozłące z bliskimi magia świąt - nawet jeśli komercyjna, choć to bardziej dotyczy Bożego Narodzenia - udziela się kilkanaście tysięcy kilometrów od domu.

      Dziękujemy za podzielenie się swoimi przemyśleniami i swoim podejściem do "masówki" :)

      Usuń

Prześlij komentarz

Łączna liczba wyświetleń