Park Narodowy Phang Nga i James Bond Island, czyli recepta na bardzo przyjemny dzień
Ciężko znaleźć turystyczny folder dotyczący Tajlandii, w którym zabrakłoby urokliwych widoków zatok z błękitną lub seledynową wodą i charakterystycznymi skałami wapiennymi wyrastającymi wprost z morskich fal. Rzeczywiście już nawet na zdjęciach takie krajobrazy robią ogromne wrażenie. W niedużej odległości od Phuket (godzina-półtorej jazdy samochodem) znajduje się brama do Parku Narodowego Phang Nga przyciągającego tysiące turystów swoim naturalnym pięknem, ale także sławą plenerów do jednego z filmów z serii o przygodach agenta 007 ("Człowiek ze złotym pistoletem"), gdzie grający główną rolę Roger Moore uganiał się za podstępnym łotrem Scaramangą. Z tego powodu maleńka wyspa Ko Tapu w wersji dla turystów nosi nazwę James Bond Island.
Nie ukrywamy, że chęć zobaczenia pereł Morza Andamańskiego była jednym z argumentów (oprócz tego, że to już bliżej Europy), żeby ponownie zahaczyć o Phuket. Oglądanie wapiennych formacji skalnych z okien autobusu spowodowało pewien niedosyt, o ile nie apetyt na więcej :)
Mimo że co do zasady wolimy organizować sobie wycieczki samodzielnie, pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Ciężko zorganizować sobie na własną rękę przejazd, rejs łajbą, lunch na wodzie i powożenie od miejsca do miejsca. Na szczęście biura i agencje turystyczne pełne są ofert skrojonych na miarę niezależnie od indywidualnych preferencji (typ łodzi, program, jedzenie), a ponieważ teraz w Tajlandii trwa "sezon niski" (i teoretycznie pora deszczowa, której jakoś nie widać), ceny wycieczek spadły do przyzwoitego poziomu 1/3 tego, czego żąda się od turystów w szczycie sezonu.
Skusiliśmy się więc na wycieczkę i mimo, że rozkręcała się powoli (jak to w Azji), to okazała się warta swojej ceny. Dlaczego wycieczki rozkręcają się powoli? Najpierw to krążenie przez prawie godzinę po różnych hotelach i zbieranie uczestników. Nie wiem, może to ja jestem jakiś dziwny, ale jak mam napisane, że "pick up" jest o 8-8:15 to o 7:55 siedzę sobie w recepcji i czekam na transport. Nie lubię się spóźniać. A wiele gwiazd nie czeka, trzeba po nie pójść, zadzwonić do pokoju, poczekać aż łaskawie się zbiorą i zejdą na dół albo dokończą śniadanie. Wiem, teoretycznie są na urlopie i powinni mieć prawo do zwolnienia tempa i nie napinania się, ale co zrobię, że szlag mnie trafia jak sytuacja powtarza się w trzecim z kolei hotelu...
Po tym jak już pozbiera się całą wesołą gromadkę (z czego jeden ludek cały czas wrzeszczy do telefonu w bardzo śpiewnym języku kiedy przewodniczka objaśnia, gdzie jedziemy i co będziemy robić - w takich momentach przypominam sobie, czemu zwykle jeżdżę na własną rękę) zostaje godzina drogi do pierwszego punktu programu.
Pierwsze na liście jest muzeum. Trochę dziwne muzeum muszę przyznać, bo wygląda, jakby pozbierano w nim wszystko, co tylko udało się znaleźć w okolicy: począwszy od wykopanych z ziemi archeologicznych artefaktów, poprzez zdobycze techniki z czasów po rewolucji przemysłowej, eksponaty z okresu drugiej wojny światowej, aż po kolekcję plakatów filmowych i cegłowatych telefonów komórkowych z lat 90-tych. Niewiele jest informacji po angielsku, ale pooglądać można, chociaż i tak wszyscy aż przebierają nóżkami, żeby wejść na łódkę.
15 minut po opuszczeniu muzeum docieramy na przystań, wsiadamy na pokład naszej "luxury boat" - to nie burżujstwo, była dobra promocja - i zaczyna się to, na co czekaliśmy. Na początku widoki przypominają trochę te ze słynnej wietnamskiej Ha-Long Bay, ale dość szybko można dostrzec różnicę. Tu nie ma co pisać. Tu trzeba oglądać :)
Najfajniejszym punktem programu jest pływanie małymi kajako-pontonami o płaskim dnie pomiędzy skałkami i w wapiennych jaskiniach. Do każdej sztuki mieszczą się dwie osoby plus lokalny wioślarz (nie zapomnijcie o drobnych na "tipa"). Canoe jest trochę chybotliwe i wsiadanie/wysiadanie może być pewnym problemem. Po bożemu zakładamy kapoki, do swojego przywiązuję zresztą aparat - jeśli mielibyśmy wpaść do wody to z aparatu co prawda zrobi się ****, ale zawsze jest szansa, że odratuje się kartę pamięci i zapisane na niej zdjęcia. Ta część wycieczki to naprawdę duża frajda. Woda jest bajecznie kolorowa, skałki mienią się światłem odbitym od wody, jaskinie z bardzo niskim stropem na pierwszy rzut oka wydają się klaustrofobiczne, ale prawdę mówiąc z wrażenia ciężko trzymać szczękę w normalnej pozycji. Wioślarze pokazują chętnie bardzo charakterystyczne skalne formacje, wśród których znajdzie się naturalnego pochodzenia figurka przypominająca Buddę, Scooby-Doo, słoń, ogromna ryba z otwartym pyszczkiem i masą zębów, czy też... gigantyczny otwieracz do butelek rodem z Bali, jeśli wiecie co mam na myśli ;) Nikt nie wpadł do wody, więc dramatycznych fotek nie będzie.
Lunch serwowany na pokładzie, trzeba przyznać, trzymał poziom "luxury boat". Duży wybór owoców morza i pysznych dań kuchni tajskiej, podlany Prosecco, spowodował, że zjadłem ciut za dużo ;) I prawdę mówiąc mało jest na świecie restauracji, które mogą poszczycić się takimi widokami.
Po lunchu dopłynęliśmy do James Bond Island, czyli, jak wspomniałem na początku, Ko Tapu. Wyspa otwiera się na odwiedzających szerokimi wrotami skalnymi i trzeba przyznać, że to widok bardzo przyjemny dla oka. Większe łódki nie dobiją do brzegu, więc trzeba przesiąść się na "longtail boat" i lądujemy w miejscu, po którym stąpały stopy Świętego (a nie, z serialem mi się pomyliło) Bonda-Moore'a. Bogom dziękuję, że dotarliśmy tu poza sezonem. Tłumy na tej maleńkiej wysepce i tak były gigantyczne, do tego dwa rzędy straganów z szydłem, mydłem i powidłem, ale wolę sobie nie wyobrażać tego, jak zatłoczone jest to miejsce w pełnym sezonie. Nie powiem, widoki są bardzo ładne, szczególnie ta najczęściej fotografowana skała wyrastająca samotnie z dna morza, ale nie jest to miejsca, gdzie ma się ochotę zostać dłużej niż te przewidziane programem wycieczki 30 minut. Cóż, takie są uroki turystycznych miejsc... Co do straganów - trzeba wziąć pod uwagę fakt, że ceny artykułów tam sprzedawanych w sposób całkiem uzasadniony zawierają w sobie koszt ich dowiezienia w trudno dostępne miejsce, więc na najlepsze "deale" liczyć raczej nie można.
Powrót na przystań to kilkadziesiąt minut rejsu pomiędzy wyspami, wysepkami, lasami namorzynowymi i chatkami rybackimi zbudowanymi na wodzie. Cały teren parku ma niesamowity klimat.
Last, but not least, przy głośnym ryku silnika nasz busik wspinał się stromą drogą na szczyt wzniesienia, skąd rozpościera się piękna panorama zatoki Phang Nga. Uśmiechając się sam do siebie pomyślałem sobie, że jak jeszcze raz usłyszę, że Tajlandia jest oklepana, zadeptana, masowa i nie ma tam nic ciekawego, to... wrócę pamięcią do tego widoku i uśmiechnę się do siebie jeszcze raz.
PS. Na koniec końców skorzystaliśmy z okazji, by przepytać napotkaną wróżkę na okoliczność rezultatu zbliżającego się wówczas meczu 1/8 finału Euro 2016 pomiędzy Polską a Szwajcarią. Odpowiedź na pytanie "Kto wygra mecz?" brzmiała:
Teraz biegamy spoceni po całym Phuket w poszukiwaniu tejże wróżki, żeby z równą skutecznością wykrzyczała numery, które padną w najbliższym losowaniu totka :)
Więcej zdjęć z tego uroczego zakątka w Galerii
Więcej zdjęć z tego uroczego zakątka w Galerii
Komentarze
Prześlij komentarz