Goniąc własne marzenia

Parę tygodni temu siedziałam sobie w Lesie Kabackim i patrzyłam na przechodzących ludzi. Jedni biegli, inni szli miarowym krokiem, jeszcze inni gonili swoje psy albo pociechy (może niekonieczne w tej właśnie kolejności :) Wiele osób wyglądało, jakby przebywanie w przepięknym lesie było dla nich kolejnym obowiązkiem - nie wypada w końcu w ładny weekend siedzieć w domu, trzeba się RUSZYĆ. I cudnie - nie ma to jak duch fitnessu w narodzie, popieram dobre trendy. Szkoda, że uśmiech gdzieś się w tym wszystkimi gubi i nawet spacer do lasu przypomina projekt do zrealizowania. Ale cóż - można i tak. Przypomniało mi się od razu jak rok temu siedziałam na plaży na Koh Samui i z zachwytem wpatrywałam się w morze. Fale tłukły o plażę, słoneczko przygrzewało, a wokół biegali uśmiechnięci ludzie. Niby podobna sytuacja, a jakże inna. Niby i tu słońce i wolny czas, zatem może to ciepłe powietrze sprawia, że ludzie do spaceru inaczej podchodzą?



Do wielu rzeczy inaczej się zresztą tutaj podchodzi. Ot weźmy chociażby wakacje. Mają być - to jasne - najlepsze i najfajniejsze. I słusznie, jak się człowiek wyrwie z kieratu, to na fajne zasługuje, a nawet na najfajniejsze. Różnie już jednak z oceną "fajności" bywa. Koleżanka postanowiła przejechać przez 10 krajów w 30 dni? Wow, to się nazywa efektywne wykorzystanie czasu. Co prawda połowę tego czasu spędziła w podróży, głównie siedząc na lotniskach, ale jeśli to jej właśnie pasuje, to dlaczego nie. Może lubi sporo podróżować - też pięknie. A może ktoś wolał pojechać i popatrzeć przez 30 dni na ten sam brzeg morza/jeziora/rzeki? No cóż, tu bywamy często mniej wyrozumiali. No bo jak to tak, zmarnować 30 dni na gapienie się w jedno miejsce? Osobiście uwielbiam siedzieć miesiąc i patrzeć w fale. Mam czas pomyśleć nad swoim życiem, porozważać, czy nasz świat to faktycznie Matrix i czy dożyję momentu kiedy ludzie osiedlą się na Marsie. Rozumiem oczywiście tych, którzy nie lubią tzw. bezczynności. I kiedy opowiadam, że spędziliśmy miesiąc na borneańskiej wiosce, co było wspaniałym doświadczeniem, patrzą na mnie jak na idiotkę z uśmiechem pod hasłem: ooooooook, whatever. Nie będę kłamać - kiedyś takie uśmiechy doprowadziłyby mnie do szewskiej pasji i sprawiłyby, że poczułabym ogromną potrzebę wytłumaczenia się z takich dziwnych pomysłów. Dziś na szczęście już tak nie mam. Ach, i w ten oto cudny - nieco przydługi - sposób dotarliśmy wreszcie do tematu niniejszego posta: tłumaczeń i własnych decyzji. 

Ostatnio poznaję w swoim życiu wiele osób - tak jakoś wychodzi. Niektórym z nich opowiadam o swoim wyjeździe. Reakcje są różne, ale w zasadzie może je podzielić na kategorie. Jako pierwsze będzie niedowierzanie czyli mina z gatunku: NO WAY, NAPRAWDĘ???? Zwykle po pierwszym szoku przychodzi nieufność  (jaja sobie ze mnie robi na pewno, przecież to niemożliwe). Kolejny krok to próba weryfikacji (a masz jakieś zdjęcia) i na końcu niechętnej akceptacji (no to już pokaż tego swojego bloga). To jedna z możliwych reakcji. Są jeszcze inne, jak nabożna cześć (to akurat oczywiście słusznie ;) czy też zazdrość (widać po oczach i sztucznym uśmiechu) albo po prostu sympatia (o, jak fajnie). Wszystkie jednak - prawie co do jednej z drobnymi wyjątkami - łączy tłumaczenie się.

Ja nie pytam z zasady czemu ktoś też tego nie zrobi, czy też nie namawiam do pójścia w nasze ślady. Osobiście uważam, że taki wyjazd nie jest dla każdego i - co więcej - nie dla każdego być powinien. Nie, nie zamierzam teraz pisać bzdur na temat wtajemniczonych, którym dane jest wyjechać czy też podbudowywać swoje ego trując coś o wyjątkowych osobach. Po prostu - żeby zostawić swoje uporządkowane życie na wiele miesięcy i wyjechać, gdzie nas nogi poniosą - trzeba tego bardzo chcieć. Najbardziej na świecie. I wtedy się wyjeżdża. Kasę można uzbierać, życie odpowiednio ułożyć. I wyjechać. Tak, wiem. Zaraz mnie wszyscy obrzucą błotem i zaczną opowiadać, że co ja wiem o życiu, skoro nie mam dzieci i w związku z tym nie mam żadnych zobowiązań. Jakby na to nie patrzeć - jakieś mam. Głównie wobec siebie. I nie zmienia to faktu, że zmiana mojego własnego życia, żeby móc wyjechać też wymagała przemyślenia tych obowiązków wobec siebie. Pewnie, z dziećmi trudniej taką decyzję podjąć, ale widzieliśmy tyle osób podróżujących z dziećmi (i to w różnym wieku), że może nie do końca ten argument do mnie przemawia.

Ale najważniejsza część tego co chcę powiedzieć brzmi: w zasadzie do mnie nie przemawia żaden argument, bo nie ma przemawiać. To nie moja sprawa. Ja chciałam wyjechać tak bardzo, że wyjechałam. Było to moje wielkie marzenie i moja wielka potrzeba. Moja. Nie ma przykazu, że trzeba mieć podobną. Zatem nie trzeba się tłumaczyć. I tyle. Tłumaczyć to się można samemu sobie z własnych niespełnionych marzeń i potrzeb i wynajdywać miliony wyjaśnień czy innych powodów. Mi naprawdę tłumaczyć się nie trzeba. Ja nie oceniam. Oduczyłam się tego. Ja swoje wielkie marzenie spełniłam, co nie znaczy, że nie mam następnych (równie wielkich oczywiście). Albo takich niespełnionych. Jeszcze. Czy takich, które się nigdy nie spełnią. Bo jaka jest szansa, że uda mi się dolecieć na Marsa, zobaczyć kosmitę, zobaczyć z bliska Mt. Everest, wyruszyć w podróż z Aragornem czy też wyjść za George'a Clooneya (ok, na to ciągle jeszcze mam nadzieję)? 

Dla jednych granicą niemożności spełnienia marzenia jest wyjście za George'a Clooneya, a dla innych wyjazd na rok do Azji. Wszystko jest względne. Sami wybieramy te marzenia, za którymi chcemy biec, a które zostawiamy sobie do "dumania" w zimowy wieczór. Osobiście chwilowo marzę najbardziej o ciepłej herbacie z sokiem malinowym (wiem, że to kaloryczne, ale co tam) i o jabłkach z cynamonem. Nie wiem czemu o jabłkach z cynamonem, chodzą za mną od dwóch tygodni. To może skoczę do sklepu po jabłka. Cynamon przywiozłam z indonezyjskiej Flores. Ot, takie proste marzenie do spełnienia. A ile radości przyniesie ;)

Komentarze

  1. Nareszcie, piękny wpis, piękne przemyślenia... Powinniście pisać, jesteście super ��

    OdpowiedzUsuń
  2. Dlaczego nic nie piszecie��

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Łączna liczba wyświetleń