Powrót na azjatycki szlak

I tak oto po prawie dwóch latach znowu stanęliśmy na azjatyckiej ziemi. Wciągnęliśmy głęboko powietrze nasycone słońcem, zapachem kwiecia oraz pysznych przypraw. A także krów, kur, pyłu i smrodu z motorków, ale kto by na to zwracał uwagę ;)



19 miesięcy spędziliśmy w Polsce. 19 wspaniałych miesięcy: wielu spotkań, tysięcy uścisków, milionów buziaczków. Zajadaliśmy się polskim jedzeniem, celebrowaliśmy każde święta, poczuliśmy w sobie zew obywatelski. Z Azji przywieźliśmy nowe nawyki. Ot, spacery. Wcześniej wyprawa do Powsina (ok 3,5 km w jedną stronę)  raz na kilka tygodni była wyzwaniem. Zawsze z dumą opowiadałam koleżankom z pracy jaka to ja jestem fit: wczoraj (w niedzielę) poszliśmy na spacer do Powsina. TAKI KAWAŁ. Azja nauczyła nas doceniać piękno spacerów, a powrót do Polski tylko wzmocnił w nas chęć wybierania nóg vs. komunikacja miejska. Dzięki temu odkryliśmy parę wspaniałych miejsc w Warszawie (plaża wilanowska, Wał Zawadowski), a Ursynów przemierzyliśmy wzdłuż i wszerz.

W Azji nabraliśmy też ochoty na lepsze poznanie tajników gotowania. W skrócie: czas nauczyć się porządnie gotować. O ile Łukasz od lat super sobie radzi, o tyle ja znana jestem z tego - i nie wstydzę się ani trochę ;) - że potrafię przypalić wodę w czajniku. Zdarzyło się raz, dawno temu i w ogóle jest to parszywe kłamstwo rozpowszechniane przez moich wrogów! Ale fakt jest faktem, że po powrocie z Azji poczuliśmy gwałtowną potrzebę podniesienia swoich kwalifikacji (śliczny korpo-język) w gotowaniu. Na pierwszy ogień poszły różne polskie przysmaki, odkryliśmy też jednak, że da się dobrze podrobić azjatycką kuchnię. Co prawda pierwsze próby nie do końca nas zachwyciły – czegoś brakowało, ale od czasu jak znaleźliśmy „to coś”, czyli liście limonkowe, dalej poszło jak z płatka. Nasza miłość do gotowania (stałam się wytrawnym pomocnikiem kucharza: nikt nie obiera ziemniaków tak jak ja!) zaowocowała też nauką pieczenia chleba, a nawet robienia masła. Dajcie mi dobrą śmietanę, mikser, a pół godziny będziecie mieli pyszne masło. Ok, może nie hołdujemy „starodawnym” przepisom, bo śmietanę kupowaliśmy w Biedronce, a do ubijania korzystaliśmy z miksera (nie miało to nic wspólnego z teledyskiem „Słowianek”), ale rezultat był pyszny, więc nie ma co dorabiać teorii.

O zgubionych w Azji kilogramach pisać nie będę - już kiedyś popełniłam na ten temat artykuł - niemniej jak widać z powyższych wynurzeń konsekwencją naszego wyjazdu było przestawienie się na zdrowszy tryb życia, który,  z drugiej strony patrząc, pozwolił nam nie tylko utrzymać dobre rezultaty zmiany figury, ale również je pogłębić.

I last but not least - jak mawiali starożytni Rzymianie - przemiana górnolotnie mówiąc „duchowa”. Osobiście mam poczucie, że wróciłam z dużo większą asertywnością (niektórzy mówią, że wrednością -  well... ;) )  oraz pewnością siebie. Z drugiej strony nauczyłam się pokory i doceniania tego co jest. Z trzeciej zaś optymizmu  czyli tego, że bariery są często po prostu w głowach i można   z nimi powalczyć.

O powodach decyzji ponownego wyjazdu do Azji pisać nie będę - mogłabym z tego zrobić 200 stronicową rozprawkę, a i tak na koniec dnia nikt nie wiedziałby dlaczego właściwie zdecydowaliśmy się wrócić. Przyjmijmy wersję, że ostatnia zima swoją aurą dała nam w kość, przemarzły nam pupki i zatęskniliśmy za potem spływającym z czoła, a moja cera zatęskniła za wilgotnym powietrzem, które ją chroni i dopieszcza. Za dużo zmarszczek ostatnio sobie naliczyłam na buzi i żeby im przeciwdziałać wróciliśmy do Azji. A kto nam zabroni ;)

Nie wiem, co przyniesie nam przyszłość i co będziemy robili dalej. Poprzedni pobyt nauczył nas nie planować. Na razie osiedliśmy na naszej ukochanej wyspie Langkawi w Malezji. Wynajęliśmy domek we wsi, niedaleko plaży. Codziennie drepczemy sobie radośnie w kierunku gorącego piasku i gorącego morza (to by było na tyle, jeśli chodzi o mit pod hasłem: wejdź do wody, to się ochłodzisz). Wokół spotykamy uśmiechniętych ludzi. Turyści plączą się ospale, modląc się o trochę cienia, a miejscowi podgryzają ryż na śniadanie, przygotowując się duchowo na nadejście Ramadanu. Oswoiliśmy sobie najbliższe otoczenie: mamy swoje sklepiki, knajpki, miejsce do leżenia na plaży. Każdego dnia uczymy się trochę malajskiego. I Malezji. Czy tu zostaniemy? Nie mam pojęcia. Minęły zaledwie dwa tygodnie. A wizy mamy na 3 miesiące. Z drugiej strony tuż obok jest cudna Tajlandia. A za morzem na prawo Sumatra. Kto wie....

PS
Nawiązujemy też dużo nowych przyjaźni. Moja nowa kumpela ma na imię MUUU i poznałyśmy się bliżej, kiedy odwiedziła nas, wchodząc na naszą werandę. Przyznaję, początkowo lekko mnie przeraziła (wielkie, czarne i z rogami), ale teraz już radośnie pozdrawiamy się - ona mnie machając ogonem i robią MUUU, a ja odpowiadając kulturalnie MUUU. Mniej pozytywne uczucia mam w stosunku do 3 Stefanów (małych gekonów), które generalnie są bardzo pożyteczne (jedzą robactwo), ale za to zostawiają po sobie sporo kupek. Ja wiem, że zwierzęta się kocha, ludzie zwykle sprzątają bez gadania po swoich psach i kotach, bo w zamian otrzymują dużo miłości od takiego zwierzaka, mogą się przytulić, potargać za uszkiem. W przypadku jednak relacji gekon-człowiek emocjonalne więzi są trochę bardziej skomplikowane. Sprzątać po kimś, kogo się nie da przytulić i pogłaskać... ciężka sprawa :) Swojego "indywidualnego" przyjaciela ma również Łukasz. Kocisko, które na jego widok leci z drugiego końca łąki wrzeszcząc MIAU, żeby poocierać się o jego nogi. I nadal nie wiemy czy chodzi mu o zapach żelu pod prysznic czy też chce się podzielić swoimi pchłami ;)





Komentarze

Łączna liczba wyświetleń