Pierwsze migawki z Katmandu

No i stało się. Długa dyskusja o marzeniach w pewien lipcowy wieczór, pierwsze nieśmiałe "a może by tak", poprzez "kiedy jak nie teraz", aż po "aaa niech to, kupuj te bilety, będzie co ma być". Tak, wiem. Normalni ludzie nie podejmują decyzji o wyprawie do Nepalu i treku pod Mt. Everest bez głębokich przemyśleń i długich przygotowań. Cóż mogę powiedzieć. Najwyraźniej normalni nie jesteśmy :) Od paru dni jesteśmy w Katmandu, przyjechaliśmy tu na "ferie zimowe", ile bowiem można siedzieć w tropikach :)


Część pierwsza: I had a dream...

Prawie 2 lata temu napisałam na blogu post o marzeniach. Wspomniałam między innymi o moich niespełnionych snach, a zobaczenie Everestu umieściłam wśród podróży z Aragornem, lotu na Marsa i poślubieniu George'a Clooneya. Jeszcze tam nie dotarłam, ale prawdopodobieństwo, że stanę pod Everestem wzrosło mocno w dniu, kiedy kupiliśmy bilety do Katmandu. Jeśli uda mi się zobaczyć Everest, obiecuję stać się życiową optymistką. Będę zawsze na tak (no, prawie zawsze), z nadzieją i radością patrzeć w świetlaną przyszłość. Nawet jeśli się gdzieś potknę albo przyjdzie burza, będę sobie powtarzać, że zobaczyłam Everest. Następny będzie Mars i co, ja nie dam rady 🤗 A potem może George Clooney....

Część druga: Trochę bardziej przyziemna czyli nasz plan

Nasz plan jest dość prosty. Przez pierwsze dwa tygodnie gromadzimy sprzęt (ciuchy, buty, śpiworki, kijki), robimy krótsze treki celem poprawy kondycji i rozchodzenia butów, generalnie ogarniamy się (internet, mapki, porter-guide, jedzenie, itp.) - wszystko to mieszkając w Katmandu. Na szczęście przez ostatnie trzy lata naszym ulubionym hobby stały się długie spacery, co nie tylko pozwoliło zmienić wielorybka w mniejszą rybkę (choć jeszcze nie foczkę), ale również przygotować nas fizycznie i psychicznie na trek. Ok, może gór na Ursynowie i w Lesie Kabackim brakuje, ale codzienne 15 kilometrowe marsze nawet po płaskim na pewno teraz zaprocentują.

Koło połowy września ruszamy na trek. Tylko tyle. Aż tyle. Naszym celem jest przejazd do Phaplu jeepem (ponoć ciekawe doświadczenie biorąc pod uwagę stan nepalskich dróg, na szczęście mamy sporą ilość aviomarinu😉). Następnie przez kilka dni wędrujemy spokojnie i bez pośpiechu do Everest Base Camp. Nie będziemy się spieszyć, zdrowie i ładne widoki będą naszym priorytetem. No i przetrwanie spotkań z jakami. Osobiście chętnie przy okazji spotkałabym yeti, ale to chyba marzenie z gatunku ja, Aragorn i wyprawa 🤔 O powrocie jeszcze nie myślimy, pewnie kilka dni spędzimy w Katmandu, regenerując siły na tarasie naszego hotelu. A potem się pokombinuje :)


Część trzecia: Pierwsze wrażenia z Katmandu

W zasadzie o tym powinien od początku opowiadać ten post, ale chciałam zrobić ładny wstęp :) Katmandu to jak wszystkm wiadomo stolica jednego z najbiedniejszych krajów Azji, Nepalu. Dodatkowo w 2015 roku kraj bardzo ucierpiał w wyniku trzęsienia ziemi, które pochłonęło prawie 9 tys. ofiar. Niestety jego skutki widać do dzisiaj. Wiele budynków jest nadal zniszczonych, inne wyglądają na prowizorycznie naprawione. Powiem to wprost, choć może nie będzie to poprawne politycznie: Katmandu nie przypomina za bardzo stolicy tak jak my ją rozumiemy. Żadnych wieżowców, Mordoru, tramwaju czy metra. Najbliżej mu chyba do Colombo na Sri Lance. Budynki są naprawdę mocno zniszczone, na większości ulic zalega błoto (chodzenie po ulicach obecnie - kończy się monsun - jest dość utrudnione dla tych, którzy lubią chodzić w czystych ciuchach. Polecam klapeczki i krótkie, ciemne spodnie. Nogi da się łatwo umyć, spodenki przetrzeć. Można się przyzwyczaić). Trzeba też uważać na kupki po wszechobecnych psach.


Oczywiście w mieście można znaleźć również sporo świątyń, zarówno hinduskich jak i buddyjskich. Z pewnością w odpowiednim momencie jeszcze kilka słów na ten temat napiszemy, na razie zajawkowo kilka zdjęć poniżej.


Przechodzenie przez ulicę to potencjalny powód do niezłej traumy. Jadące szybko motorki, riksze, samochody. Do tego stojące po obu stronach ulicy pojazdy. No i tłumy przechodniów. A całość na ulicy wąskiej na 5 metrów. I w samym środku tego my - mokrzy na plecach z przerażenia. Szczerze mówiąc przypomina to połączenie Wietnamu z Indonezją. Tylko gorzej. 

Turyści zostawiający swoje dolary w stolicy wydają się często jedynym źródłem zarobków mieszkańców. Szczególnie widać to w dzielnicy Thamel, w której wzorem innych podróżników (my jesteśmy przez małe "p", nie mamy aspiracji) się zadekowaliśmy. Większość sklepików ze sprzętem i ciuchami do wspinaczki czy też z pamiątkami oraz knajpek skierowanych jest ewidentnie do turystów. Ceny są bardzo różne, obiad można zjeść w lokalnej knajpce od 3$ za dwie osoby. Już pierwszego dnia udało nam się namierzyć dwie knajpki, które ceną oraz jakością i oczywiście smakiem bardzo przypadły nam do gustu. Szczególnie ta z nepalskim jedzeniem nas zachwyciła, jedzenie jest pyszne, a właściciel widząc nasze zagubienie z uśmiechem sam zaproponował nam konkretne danie. Oczywiście te same dania w lepszych restauracjach kosztują trzy razy więcej, ale nadal tanio. Co prawda my chwilowo przechodzimy na wegetarianizm, bo już pierwszego poranka po przylocie mieliśmy okazję poobserwować przerabianie mięsa na brudnych schodkach siekierą. Thank you, but no thank you. Warzywa, owoce, pyszne sosy i inne zupki zdecydowanie tak. Mięso sobie darujemy :)


Z tego co piszą internety większość turystów przybywa do Nepalu w okresie od marca do maja i potem od końca września do listopada, gdyż panuje wtedy najbardziej optymalna pogoda na treki w wyższych górach. Oczywiście pogoda bywa nieprzewidywalna, ale jakoś plany robić trzeba. Niestety tak krótki szczyt turystyczny przekłada się na zrozumiałą chęć zarobienia w ciągu tych miesięcy  jak najwięcej, co - szczególnie przy tak dużej  konkurencji w samej dzielnicy - powoduje, że sklepikarze są bardzo napastliwi. Z jednej strony są przeogromnie mili i sympatyczni, pytają skąd jesteś i jak ci się Katmandu podoba. Zaraz jednak przechodzą do prób zaciągnięcia cię do sklepu. I niestety stwierdzenie "może później" ich nie satysfakcjonuje. Poczułam się trochę jak na suku w Egipcie :)


Problemem dodatkowym jest to, że znowu czujemy się jak potencjalne bankomaty na dwóch nogach. Zaczęło się już od taxi z lotniska. Generalnie można skorzystać z oficjalnego cennika (wersja przedpłacona), w ramach której do Thamel można dotrzeć za 700 rupii (ok. 7$). Internet podpowiedział, że przed lotniskiem stoi dużo prywatnych taxi, które zabiorą nas za 500 rupii, wyszliśmy zatem z terminala, żeby się za nimi rozejrzeć. Niestety ceny oscylowały koło 1500 rupii (ponad dwa razy więcej), a na stwierdzenie, że przy kontuarze zapłacimy 700 rupii, więc co to za biznes, panowie radośnie mówili, że jest nas dwoje. Hmm, zauważyliśmy ten fakt już dawno, niemniej nie zdarzyło nam się jeszcze płacić za taxi więcej z tego tytułu. Po 15 minutach potruchtaliśmy do kontuaru i za 700 rupii bez dalszych dyskusji pojechaliśmy do hotelu. To było jednak dopiero preludium do historii pod hasłem jak nie chciałem zostać bankomatem. Chcieliśmy kupić kartę SIM sieci NCell. Internet podpowiedział, że karta powinna kosztować 100 rupii (ok. 1$), zaś pakiet, który przypadł nam do gustu (16 GB danych na miesiąc) za 1025 rupii (ok. 9$). W pierwszym sklepie sprzedawca chciał sprzedać nam kartę za 1500 rupii, a pakiet za 5500. Czyli zamiast 10$ "drobne" prawie 70$. W następnym cena trochę spadła - łącznie do 50$. Na komentarze, że przecież to kosztuje mniej, panowie wzruszali ramionami albo próbowali nas przekonać, że taka karta za 100 rupii nie działa. Rozumiem z zasady, że można sobie marżę jakąś dodać, ale żeby aż tyle? Na szczęście Google podpowiedział, że sklep firmowy NCell mieści się jakiś 1 km. od centrum Thamel, zrobiliśmy sobie zatem szybki spacer i w ten sposób zaoszczędziliśmy min. 40$. Pewnie nie są to jakieś ogromne pieniądze z jednej strony, z drugiej - 4 noclegi piechotką nie chodzą :) Jak to Łukasz powtarza, trzeba tu chodzić z tyłkiem przy ścianie, jak w korporacji :) Szczególnie uważać trzeba na hinduskich mnichów (tak ich chyba można określić). Łapią człowieka znienacka (na tyle elementów trzeba zwracać uwagę, że można ich przegapić), wrzucą na głowę trochę kwiatków, coś pomamroczą, namalują kropkę na czole (nie sposób im się wyrwać) i żądają za to 1000 rupii (10 $). Po pierwszym spotkaniu, z którego wykpiliśmy się kwotą 100 rupii, nauczyliśmy się przed nimi uciekać. Im dalej, tym lepiej :) A my narzekamy na polskich księży i ich chciwość... ;)


Myślę, że potrzebujemy jeszcze paru dni, żeby przywyknąć. Na razie mamy swoją knajpkę i to nas bardzo uspokaja. W końcu każdy jak głodny to zły. A tu się trzeba dużo uśmiechać, nawet jak próbują cię rozjechać na ulicy. Przecież nie robią tego specjalnie. Chyba 😉 

Komentarze

Łączna liczba wyświetleń