Pierwszy trekking w Nepalu, czyli zaprawa przed EBC (Sundarijal-Chisapani-Nagarkot)
Do Katmandu dotarliśmy przed paroma dniami i nie ukrywam, miasto nas lekko przytłoczyło chaotycznym ruchem drogowym, błotem na ulicach po monsunowym deszczu i koszmarnie zanieczyszczonym powietrzem. Potrafimy się jednak w miarę szybko ogarnąć w nowych miejscach, więc ulicami jesteśmy już w stanie poruszać się nie mając strachu (no dobra, aż tak wielkiego strachu) w oczach. Od samego początku zakładaliśmy, że pokręcimy się dłużej w Katmandu i okolicach, Raz, że naszym celem jest uniknięcie podczas długiej wędrówki monsunowych deszczy (pora monsunowa powoli się kończy, szczyt sezonu trekkingowego w Nepalu przypada na październik i listopad), a dwa, musimy trochę rozchodzić świeżo zakupione w Kuala Lumpur buty przed wypuszczeniem się na ambitniejszy szlak. Decyzja o wyjeździe do Nepalu była dość, powiedzmy to sobie szczerze, spontaniczna, więc sprzęt potrzebny do trekkingu wysokogórskiego musimy skompletować na miejscu (chociaż część udało nam się zdobyć jeszcze w Malezji). Cel mamy ambitny: chcemy przyjrzeć się z bliska szczytowi Mount Everest wdrapując się na Kala Pattar (5.643 m. n.p.m.) i - jak wszystkie turystyczne owieczki - dotrzeć do Everest Base Camp (5.364 m. n.p.m.), czyli miejsca, skąd od strony południowej wyruszają osoby - jeszcze ambitniejsze niż my - które pragną zdobyć sam szczyt najwyższej góry świata. I tak, wiemy, że w samym Everest Base Camp o tej porze roku prawie nic nie ma (wyprawy szczytowe ruszają zwykle wiosną), z tego miejsca nawet nie widać Everestu, ale jak to się mówi, człowiek wyjdzie z korpo, a korpo z człowieka nie - jakiś target musi być i trzeba go zrealizować. Choć może niekoniecznie na ASAP-ie, bo i o zdrowie, i o własne bezpieczeństwo po drodze zadbać trzeba, dlatego też bierzemy pod uwagę, że to póki co wyłącznie ambitne plany. Na takich wysokościach z organizmem dzieją się różne rzeczy, więc mimo że to my mamy pokonać górę, zdajemy sobie sprawę, że w niesprzyjających okolicznościach góra może pokonać nas. Tfu, tfu, odpukać w niemalowane etc.
W ramach zaprawy przed zasadniczym czelendżem (w dwie strony blisko 200 km wędrówki bliżej nieba) postanowiliśmy rozerwać się trochę "spacerkiem" (40 km w ciągu 2 dni) w okolicach Kotliny (lub Doliny jeśli ktoś woli) Katmandu. I mimo że trekking w okolicach Katmandu nie jest najpopularniejszą aktywnością w Nepalu (większość górskich zapaleńców przylatuje do stolicy, zostaje w niej dzień lub dwa i z racji krótkiego urlopu pędzi na jeden z dwóch najpopularniejszych trekków: EBC lub Annapurna), a na szlaku spotkaliśmy zaledwie 6 innych wędrowców, wyprawa okazała się nie tylko cudną zaprawą (choć wymagającą), ale po raz pierwszy mogliśmy nacieszyć oczy widokami ośnieżonych szczytów Himalajów Wysokich, nie mówiąc o bajecznie zielonych dolinach i przyjemności znalezienia się ponad chmurami.
Zapraszamy na wirtualną wędrówkę na trasie Sundarijal - Chisipani - Nagarkot
1. Dojazd do Sundarijal z Katmandu
Lubimy podróżować komunikacją publiczną. Chociaż nie będziemy ściemniać, że chodzi o złapanie "lokalnego" doświadczenia. Jest po prostu dużo taniej. Taksówka zabrałaby nas z punktu do punktu pewnie zaledwie w połowę czasu poświęconego na jazdę autobusem, ale przy okazji "trochę" by nas kosztowała. Co jak co, ale sztukę łupienia turysty do gołej skóry mają tu opanowaną do perfekcji. Za autobus (jadący 15 km przez prawie 1,5h) zapłaciliśmy 50 rupii (ok. 1,65 zł) od łebka. Niestety taka prędkość wydaje się standardem w okolicach Katmandu.
Autobus trzeba łapać z "dworca" Bhaktapur Bus Park, którego prawidłowa lokalizacja wygląda tak (Google Maps, shame on you)
Niestety na dworcu ciężko będzie ogarnąć się bez pomocy miejscowych. Autobusy stoją gdzie chcą, napisy mają wyłącznie w lokalnym języku (i alfabecie), więc jedyne co można zrobić, to iść wzdłuż dworca i zagadywać do ludzi "Sundarijal bus". Niekoniecznie nawet trzeba się bawić w misterne językowo konstrukcje, bo nie wszyscy mówią po angielsku, więc może to wprowadzić niepotrzebny zamęt. W końcu znajdzie się ktoś, kto pokaże odpowiedni autobus, warto potwierdzić kierunek z kierowcą podczas wsiadania, rozsiąść się wygodnie (w nepalskim autobusie, he, he), założyć na twarz maseczkę antysmogową (po drodze kurzy się niemiłosiernie, co w połączeniu ze spalinami powoduje niezłą masakrę w oskrzelach) i wioooo w drogę, aż do ostatniego przystanku.
Sugerowałbym ze względu na czas przejazdu i potencjalne trudności ze znalezieniem transportu wybrać się na dworzec wcześnie, nawet kosztem śniadania. To ostatnie można spałaszować w lokalnej knajpce w Sundarijal (za przepyszne warzywne pierożki samosa z curry z dodatkiem zielonego groszku, jeszcze pyszniejsze pączuchy z mąki ryżowej i kawę z mlekiem zapłaciliśmy ok. 10 zł za dwie osoby; bardzo dobry deal).
Po posileniu się, z pomocą aplikacji Maps.me ruszamy wąską drogą w kierunku, w którym jechaliśmy autobusem. Apka jest niezastąpiona w Nepalu, działa offline i ma zaznaczone bardzo dokładnie trekkingowe marszruty. Trzeba wziąć pod uwagę fakt, że na trasach tabliczki z kierunkami bywają, a niekoniecznie zawsze są. Po drodze ścieżki potrafią się też rozwidlać, krzyżować, zakręcać - lokalizacja właściwej drogi przy pomocy GPS gwarantuje, że prędzej czy później dotrze się do celu.
2. Sundarijal - Chisapani
Sundarijal leży na wysokości ok. 1.350 m.n.p.m. Chisapani już na ok. 2.100 m. Obie wioski dzieli zaledwie 10 km. Najgorsze jest to, że po drodze (mniej więcej po 7 km) przechodzi się przez szczyt o wysokości 2.430 m (prawie jak Rysy), więc swoje tyłki trzeba wciągnąć ponad 1.000 metrów w górę na odcinku zaledwie 7 km. Niektórzy twierdzą, że ta trasa jest trudniejsza niż większość odcinków treku na EBC. Podzielę się informacją, jak już będziemy mieli szansę to zweryfikować.
Podejście robi się ostre już od samego początku. I nawet pomimo tego, że na pierwszym odcinku trasa jest wybetonowana, kijki bardzo się przydają, bo oddech przyspiesza bardzo szybko. Z podziwem patrzyliśmy na miejscowych, którzy niczym kozice pokonywali różnicę wysokości (nawet z pełną butlą gazu na plecach). Szybko okazało się, że duża wprawa w chodzeniu po płaskim niekoniecznie przekłada się na kondycję przy intensywnej wspinaczce. Kozicami nie zostaliśmy, bardziej czułem się jak lokomotywa z wiersza Tuwima.
Paręset metrów od początku ścieżki łamanym angielskim wita nas wejście do Parku Narodowego. Oprócz tablicy jest też budka z biletami (565 rupii od osoby robi duże wrażenie, ale przeliczenie na PLN, czyli niecałe 20 zł, nie brzmi początkowo tak strasznie; zdanie zmienimy trochę później). Żeby biurokracji stało się zadość (a ludzie mieli pracę i żyli w dostatku), bilety sprawdzane są 5 m. dalej przez dwóch uzbrojonych wojskowych, którzy przepisują nasze nazwiska do zeszytu.
Wreszcie można poczuć, że jest się na szlaku. Generalnie cała trasa składa się ze ścieżek przez las, dróżek przez cudne doliny porośnięte trawą, ciut większych dróg po których mogą od czasu do czasu śmignąć motocykle lub samochody z napędem 4x4, odseparowanych wiosek, gdzie można zetknąć się oko w oko ze stadami kóz, świętymi krowami (bo łażą jak chcą) i przede wszystkim uprzejmością lokalnych mieszkańców. Tradycyjne nepalskie pozdrowienie ("Namaste"), oznaczające dosłownie "bóstwo/duch we mnie pozdrawia bóstwo/ducha w tobie" mieliśmy okazję wypowiedzieć chyba z setkę razy. Na trasie (gdzieś do jej połowy) jest sporo miejsc, gdzie można kupić wodę i coś do jedzenia. Ceny ze względu na trudną dostępność są ciut wyższe niż w Katmandu, ale 50 rupii (ok. 1,65 zł) za litrową wodę nie spowoduje bankructwa.
Im wyżej wchodzimy, tym robi się chłodniej (odkrywcze, prawda?), w pewnym momencie z racji większej wilgotności ścieżka prowadzi przez omszony wąwóz, który kojarzy się trochę ze scenami wprost z Władcy Pierścieni. Krajobraz się zmienia, roślinność trochę też i po raz pierwszy można poczuć na własnym nosie przepływającą chmurę.
Wspomniałem już może o tysiącach schodów? Myślałem, że po ponad 4 tys. schodów podczas wspinaczki na Gunung Raya w Malezji nic mnie nie ruszy, ale przez cały czas zastanawiałem się, czy to dobrze, czy źle, że one w ogóle są. Bo z jednej strony łatwiej mieć pod nogami stabilne podłoże, a z drugiej mięśnie ud pracują trochę mocniej niż podczas wędrówki pnącą się w górę ścieżynką.
Tak czy inaczej z ulgą powitaliśmy punkt z maksymalną na ten dzień wysokością i dalsza część trasy była już całkiem łatwa, lekka i przyjemna (choć trafiło się trochę schodów w dół, czy brodzenia w strumykach płynących środkiem ścieżki).
3. Chisapani
Do Chisapani dotarliśmy po niemal 5 godzinach, z dwiema dłuższymi przerwami, gdzie z ulgą ściągaliśmy buty, i mnóstwem krótkich na robienie fotek, picie hektolitrów wody czy drobne przekąski. Trochę zmęczeni złapaliśmy pokój w pierwszym z brzegu guesthousie (standard bardzo podstawowy, ale do takiego powinniśmy się przyzwyczajać idąc na EBC), przebraliśmy się w klapeczki i jak rasowi turyści z Polski w tychże klapeczkach ruszyliśmy na mały rekonesans.
Chisapani to maleńka wioska, zaledwie parę domków na krzyż, z których niemal każdy prowadzi jakiś biznes turystyczny. Widać też w niej skutki trzęsienia ziemi sprzed 3 lat. Część budynków zawaliła się, a do dzisiaj stoi jeszcze jeden, niebezpiecznie przechylony. W godzinach popołudniowych nie było zbyt dużo widać ze względu na duże zachmurzenie, więc oprócz pooddychania świeżym, górskim powietrzem przesyconym zapachem drzew iglastych, główną "atrakcją" stały się pijawki, które wykorzystały nasze skąpe obuwie (pokarało za klapeczki) i utoczyły nam (tym razem w szczególności mi) trochę krwi. Wieczór, jak to w górach, zrobił się chłodny. Po kolacji (ceny znowu ze względu na odseparowanie są duuuużo wyższe niż w Katmandu, ale za to kompensowane przez śmiesznie tanie zakwaterowanie) po raz pierwszy od 30 lat położyłem się do łóżka po dobranocce, jeszcze przed 20, zaszywając się pod ciepłą kołdrą. Tam po prostu wieczorem nie bardzo jest co robić. Transmisja danych w sieci komórkowej działała w standardzie EDGE z rzadkimi przebitkami 3G, więc ciężko było nawet o przejrzenie czegokolwiek w sieci, a Kindle'a czy kart do gry nie zabraliśmy ze sobą, żeby oszczędzić na wadze plecaków.
Chisapani to maleńka wioska, zaledwie parę domków na krzyż, z których niemal każdy prowadzi jakiś biznes turystyczny. Widać też w niej skutki trzęsienia ziemi sprzed 3 lat. Część budynków zawaliła się, a do dzisiaj stoi jeszcze jeden, niebezpiecznie przechylony. W godzinach popołudniowych nie było zbyt dużo widać ze względu na duże zachmurzenie, więc oprócz pooddychania świeżym, górskim powietrzem przesyconym zapachem drzew iglastych, główną "atrakcją" stały się pijawki, które wykorzystały nasze skąpe obuwie (pokarało za klapeczki) i utoczyły nam (tym razem w szczególności mi) trochę krwi. Wieczór, jak to w górach, zrobił się chłodny. Po kolacji (ceny znowu ze względu na odseparowanie są duuuużo wyższe niż w Katmandu, ale za to kompensowane przez śmiesznie tanie zakwaterowanie) po raz pierwszy od 30 lat położyłem się do łóżka po dobranocce, jeszcze przed 20, zaszywając się pod ciepłą kołdrą. Tam po prostu wieczorem nie bardzo jest co robić. Transmisja danych w sieci komórkowej działała w standardzie EDGE z rzadkimi przebitkami 3G, więc ciężko było nawet o przejrzenie czegokolwiek w sieci, a Kindle'a czy kart do gry nie zabraliśmy ze sobą, żeby oszczędzić na wadze plecaków.
Noc była dosyć chłodna, temperatura spadła do ok. 8-10 stopni, więc sporym problemem było wygrzewanie się rano z ciepłego łóżka, ale czego nie robi się dla cudnego wschodu słońca i tego, co pokazało się później, przy bezchmurnym niebie. Cóż, zachwyt pełną gębą albo szczęka w okolicach kolan to chyba najwłaściwsze określenia naszych odczuć.
Po śniadaniu w pięknych okolicznościach przyrody ruszyliśmy w kierunku Nagarkot, ale ledwie uszliśmy parę kroków, dopadli nas pracownicy parku narodowego i odesłali do budki po bilety wstępu. Tak, spryciarze kasują turystów za każdy dzień i za każde wejście. Pożegnaliśmy się więc znowu z kwotą 1.130 rupii (za dwoje), pomamrotałem coś pod nosem o zarzynaniu kury, która znosi złote jaja i pomaszerowaliśmy bardzo przyjemnym szlakiem o długości 25 km. Tutaj nie było bardzo ostrych podejść, chociaż miejscami trzeba maszerować pod górę. Trudność tej trasy wynika z długości. Po 25 km stopy mają prawo już boleć. Ale jeśli umiejętnie rozkłada się siły, robi regularne przystanki i posila się czymś energetycznym (plus wypija te hektolitry wody), nie powinno sprawić to wielkiego problemu przeciętnie sprawnej osobie.
Po drodze znowu można pooglądać ośnieżone szczyty, kojarzące się z Alpami krajobrazy, malownicze doliny i wioski. Pierwszą większą miejscowością napotkaną po drodze (nie licząc wiosek) jest Pauwa, w której można uzupełnić wodę i prowiant w normalnych cenach (jeśli ktoś jest zmęczony to może z niej łapać autobus).
Pilnując po drodze trasy są dwa miejsca, gdzie można poczuć się zagubionym. Pierwsze to bardzo mała, zarośnięta ścieżynka na tyłach domku w miejscowości Pauwa właśnie, która każe się zastanowić, czy to na pewno dobra trasa (na szczęście ścieżka robi się trochę szersza po kilkudziesięciu metrach). Drugie, to jeszcze bardziej zarośnięta ścieżka tuż za miejscowością Kattiki, na ostatnich kilometrach przed Nagarkot. Warto zaufać aplikacji Maps.me, nawet jeśli macie wątpliwości. Tu też zrobiło się dla nas bardzo męcząco, bo nie dość, że było to już po 20 zrobionych kilometrach, to jeszcze mocno pod górkę.
W końcu, po blisko 8 godzinach drogi (z przerwami znacznie dłuższymi niż pierwszego dnia) dotarliśmy do Nagarkot (mała, górska miejscowość, dobry punkt startowy do trekkingu w Kotlinie Katmandu). Z zaskoczeniem zauważyliśmy, że przedsiębiorczy Nepalczycy pobierają myto w wysokości 339 rupii za sam wstęp do miasta (czy ja wspominałem już może o kurze, której ktoś chce "urwać złote jaja"?). Na szczęście to myto nas ominęło, gdyż poborcy rzucają się tylko na osoby wjeżdżające do miasta "z dołu", ale niesmak pozostał. Zapakowaliśmy się do busika, tradycyjnie poczekaliśmy trochę na jego zapełnienie (ok. pół godziny), po czym ruszyliśmy z kopyta (ha, ha) drogą, która nie powinna mieć nawet statusu drogi (mnóstwo zakrętów, wąska droga, dziury jak w szwajcarskim serze i koleiny wielkości małych wąwozów) w kierunku Bhaktapur. Ok. 10 km. i półtorej godziny jazdy (50 rupii za osobę). Powoli zaczynam się przyzwyczajać do tych prędkości. W Bhaktapur przesiedliśmy się do busika jadącego do Katmandu (odjeżdża z następnej ulicy, trzeba kawałek przejść). Dzięki bóstwom wszelakim, że wsiadaliśmy jako pierwsi! Kierowca do busika, który ma 18 miejsc siedzących, zapakował ponad 40 osób, cały czas nerwowo pokrzykując, żeby ludzie się trochę ścisnęli, to jeszcze parę osób wejdzie. 3 osoby jechały wisząc już poza pojazdem, zaledwie jedną stopę trzymając na progu i trzymając się jedną ręką relingu. Prawdę mówiąc myślę sobie, że gdyby zamiast upychać ludzi na przystanku przez 10 minut (i tak wiele razy po drodze), obrócił na trasie dwa razy, zarobiłby więcej, ale co kraj to obyczaj. To było naprawdę bliskie obcowanie z lokalną kulturą (no i "czuć było człowiekiem" if you know what I mean, choć pewnie i my nie pachnieliśmy kwiatkami). Albo obcowanie z brakiem kultury, bo głośnego odchrząkiwania i spluwania gdzie popadnie trochę nie trawię.
Ze względu na duże korki dotoczyliśmy się po kolejnej ponad godzinie do Katmandu po to, by na własne oczy przekonać się, co znaczą monsunowe deszcze...
Na szczęście dzielnicy Thamel nie zalało, więc względnie suchą stopą dotarliśmy z powrotem, modląc się o brak zakwasów następnego dnia. Nie były wcale duże, chociaż tu i ówdzie coś dawało o sobie znać przez dwa dni. Buty też dały radę, bo obeszło się bez ran czy odcisków. My też daliśmy radę, co już nakręciło nas na kolejny trekking w okolicy a przede wszystkim pozwoliło nam poczuć, że to nasze największe nepalskie marzenie staje się coraz bardziej w zasięgu ręki,
Więcej zdjęć z trekku w Galerii
Więcej zdjęć z trekku w Galerii
Komentarze
Prześlij komentarz