Ko Lipe: wyspa rajem muśnięta

Zastanawialiście się kiedyś nad tym, co powoduje, że jedne plaże powszechnie uznawane są za rajskie, a inne nie? Ja przez wiele lat nie zwracałam na to za bardzo uwagi. Plaża to plaża, czysta woda (najlepiej ciepła), trochę piasku i jakieś drzewo z cieniem. Dla mnie idealny przepis na wakacje. Uwielbiam się bujać się na falach (najchętniej brzuchem do góry), leżeć częściowo na plaży z nogami w wodzie czy też siedzieć na samym piasku i po prostu wpatrywać się w fale. Nie jest to chyba zaskoczenie dla nikogo, w końcu ksywa zobowiązuje ;) 

Po raz pierwszy w życiu zachwyciłam się widokiem samej plaży na Karaibach. Dopłynęliśmy do niewielkiej wysepki. Na jednym jej krańcu widniał z oddali cypel, pokryty białym piaskiem, tu i ówdzie upstrzony wysokimi palmami. Kolor wody powalał. Miałam wrażenie, że dostałam wcześniejszy prezent gwiazdkowy, po prostu stałam i wytrzeszczałam wielkie oczęta. 10 lat później nadal zachwycam się widokami plaży, ale dużo trudniej z siebie ten zachwyt wykrzesać. Co nie zmienia faktu, że lubię plażę w każdej wersji i żeby super odpocząć czy się bawić nie potrzebuję od razu widoczków jak z filmu. Niemniej raz na jakiś czas człowiek taki widoczek ma ochotę obejrzeć. Szczególnie jeśli przez całe miesiące kręci się po Tajlandii i choć parę miejsc już zobaczył, to jednak o niektórych popularnych wysepkach nic nie może nadal powiedzieć (a mądrzyć się lubię). I tak właśnie, wrzucając wszystko powyższe do jednego wora, narodził się pomysł miesięcznej "wycieczki" przez kilka najfajniejszych wysepek Tajlandii. Raju, bój się, oto nadchodzimy :)

Pierwszym punktem na naszej mapie była niewielka wysepka (3 km długości), leżąca w Parku Narodowym Tarutao na granicy Tajlandii z Malezją czyli Ko Lipe. Od naszego ukochanego Langkawi dzieli ją jakieś 20 km (widać ją z plaży przy dobrej przejrzystości powietrza, organizowane są również wycieczki z Langkawi na Lipe i odwrotnie za mniej więcej 100 zł w jedną stronę), ale od lądu już prawie 70 km. Konsekwencją tej drugiej odległości są wyższe ceny w sklepach (sieć 7/11 ma ceny wyższe o 50%, co wydaje się sporą przesadą), choć knajpy aż tak bardzo nie żerują i proste danie można znaleźć od 70 THB.

Turystów na tę wysepkę przyciągają przede wszystkim rajskie plaże oraz rafy. Na wyspie są trzy główne plaże: Sunrise, Sunset oraz Pattaya. 

Większość łodzi z lądu czy innych wysp przybija do plaży Pattaya, która z tego powodu nie jest często pierwszym wyborem do "poleżenia". Niemniej sama plaża jest malownicza, szeroka i dość długa, z białym piaseczkiem i ogromną ilością barów/resortów/ domków do wynajęcia. Wieczorami przed knajpkami odbywają się pokazy panów machających płonącym kijem (bez skojarzeń proszę), sporo ludzi siedzi też na kocykach, popijając piwo i zajadając się kupionymi na straganach szaszłykami.

Z plaży Pattaya można wejść bezpośrednio na tzw. Walking Street czyli uliczkę wzdłuż której ciągną się sklepy, knajpki, masażownie, biura turystyczne czy hotele.

Charakterystycznym punktem na mapie tej ulicy (ponoć od lat) jest knajpka Madam Yoo Hoo, niewielki, rodzinny lokalik z pysznym i niedrogim jedzeniem. Hitem jednak największym jest właścicielka, bezzębna już prawie Madam, która co wieczór siedzi przed knajpą i zachęca do wejścia do knajpki wołając yoo hoo. Wiem, to bardzo złe, ale nieodmiennie kojarzyło mi się z jednym z odcinków dr House'a. Chętnych odsyłam do netu. No i zarumieniłam się, ot co ;)

Z głodu zatem paść się nie da, jednak na niektóre knajpki należy uważać. Któregoś dnia wybraliśmy się do jednej bliżej plaży (nazwy nie pamiętam, ale na pewno jej częścią było słowo Bakery). Wyglądała fajnie, cichutka muzyczka sączyła się z głośników. Przejrzeliśmy kartę i każde z nas wybrało sobie danie: Łukasz żółte curry z kurczakiem, a ja panang curry z kurczakiem (to danie opiera się na czerwonym curry). Jakież było nasze zdziwienie, gdy na stół wjechał ryż z zielonym curry. Poproszony o wyjaśnienie kelner nagle zaniemówił po angielsku i uciekł, po chwili wrócił jednak ze znajomym (który dobrze znał język Sasów). Na nasze pytanie o co chodzi, w ciągu 5 minut usłyszeliśmy trzy wersje od tego samego pana. Pierwsza wersja była taka, że nie chcieli Łukaszowi dawać żółtego curry, bo jest za ostre, zatem przynieśli inne. Druga brzmiała, że żółtego nie ma (bo się skończyło). Ale trzecia była najbardziej kuriozalna: w tym regionie tak właśnie wygląda żółte curry. W tym właśnie momencie, kiedy to z niedowierzaniem wpatrywaliśmy się w zieloną papkę na talerzu i człowieka, który próbował nas przekonać, że to jest żółte curry, na stół wjechało moje danie obiadowe: panang curry (oparte na czerwonym curry dla przypomnienia). Wyglądało identycznie jak danie Łukasza. Pan tłumacz jeszcze przez 5 minut próbował nas przekonać, że to są przecież dwa różne dania, ale w końcu machnął ręką. Zjedliśmy dania (były w sumie bardzo dobre), zapłaciliśmy i opuściliśmy zdegustowani lokal. Nauka dla wszystkich: jedziesz do Tajlandii? Rozróżniaj kolory:) Bo inaczej spróbują ci wmówić, że zielone jest żółte, a w zasadzie również czerwone. Tak dla odmiany ;)

Druga plaża nosi nazwę Sunset i jest oddalona od Walking Street o jakieś 2 km. Jak sama nazwa wskazuje można z niej oglądać zachód słońca. Można z niej oglądać, co oznacza, że większość turystów koło godziny 18 gna na drugą stronę wyspy (na własnych nóżkach albo podjeżdża tuk tukiem), z nadzieją, że przejrzyste niebo pozwoli zrobić boskie zdjęcia zachodu. Oczywiście, że my również się tam raz wybraliśmy. Co prawda chmury były nisko i wyglądało to średnio, ale przy okazji obejrzeliśmy sobie plażę. Wydała nam się mała i wąska, jedną wycieczkę uznaliśmy zatem za wystarczającą. 

Trzecia plaża leży po stronie wschodniej i zgadnijcie jak się nazywa. Tak, Sunrise! Kto zgadł, dostanie kupon sprzed dwóch lat na totka ;) Niestety bez wygranej. I pewnie z wielkim zaskoczeniem przeczytacie, że mnóstwo osób biegnie rano na wschód słońca na tej plaży:) Niestety nam nie było dane, za wcześnie się to cudne zjawisko działo. Kolidowało mi ze snem. Niemniej sama plaża zasługuje niewątpliwie na to, żeby "wygrać wszystkie internety," a w każdy razie nasze serca "wygrać" zdołała. Jest długa (i zakręca na cyplu na północy, sprawiając, że tam również ustawiają się chętni na oglądanie zachodu słońca), ma prześliczny biały piasek, przejrzystą, ciepłą wodę i dużo drzew, pod którymi można znaleźć cień. 

Dodatkowo z jej południowego końca można podpłynąć sobie prosto z brzegu na śliczną rafę, pełną kolorowych rybek. Żyć, nie umierać. 

Oczywiście nic nie jest idealne w tym świecie, swoje "problemy" ma również i ta cudna plaża. Otóż praktycznie na całej jej długości kąpieliska przeplatają się z miejscami do parkowania łódek. Co prawda wyglądają one bardzo "tajsko" i malowniczo, ale jednak robią trochę hałasu, wydzielają spaliny plus psują jednak idealny widoczek. 

Na to też można jednak na Lipe znaleźć sposób. Tuż obok Lipe (około 1 km) znajduje się wyspa Ko Adang. Jest to spora wyspa, jednak dostępne są niej tylko niektóre miejsca, głównie plaże. Większość ludzi przebywając na Lipe robi sobie jednodniową wycieczkę na Ko Adang, choć można tam również nocować (są resorty oraz kemping - opcja z własnym namiotem lub wynajętym). Aby dostać się na Ko Adang, wystarczy pójść na plażę Sunrise, znaleźć jakąkolwiek łódkę (wodne taxi), zapłacić 100 THB za osobę i już po kilkunastu minutach można rozkoszować się pustą plażą z widokiem na Ko Lipe. Powrót również nie nastręcza problemów: można umówić się ze swoim "driverem" na konkretną godzinę albo złapać którąkolwiek łódeczkę wracającą na Lipe (sporo pojawia się po godzinie 16) za taką samą opłatą. 

Poza rozkoszowaniem się plażą warto również wybrać się na punkt widokowy (najlepiej ten trzeci, najwyższy). Wspinaczka trwa krótko (pół godziny), ale do najłatwiejszych nie należy, gdyż jest dość stromo. Na szczęście w wielu miejscach zawieszono liny, na których można się podciągnąć, warto tylko pamiętać o dobrych butach (nawet fan japonek Łukasz uznał, że minimum to sandały), bo wejście to jedno, ale zejście to już inna para kaloszy. Ślisko i stromo, klapki mogą doprowadzić do skręcenia nogi. 
Sam widok wart jest wspinaczki, a zresztą, niech zdjęcia przemówią za mnie :) 

Można też wybrać się na wodospad, ale to sobie odpuściliśmy. Zamiast tego ułożyliśmy się w lesie pod iglastymi drzewami, obserwując śmieszne jaszczurki oraz ogromne dzioborożce. A w ramach przerwy od obserwowania wskakiwaliśmy do chłodnej wody i unosiliśmy się na falach... Eh, życie jest piękne ;)

Co jeszcze można robić na Ko Lipe? Na przykład wybrać się na całodniowe wycieczkę na okoliczne wysepki. Wariantów takich wycieczek jest kilka, my zdecydowaliśmy na ten, który zakładał zwiedzanie najbardziej oddalonych od Lipe miejsc, na pokładzie longboata. 

Wycieczka zaczęła się jak zwykle: grupa 7 osób zebrała się na plaży, wskoczyła do łodzi i pognała ile pary w silniku na odległą o mniej więcej godzinę płynięcia wysepkę (Ko Hin Sorn) z uroczymi skałkami. Jedna z nich wygląda jakby olbrzym rodem z Gry o Tron walnął w nią toporem i przepołowił. 

Po obfotografowaniu wyspy ze wszystkich stron udaliśmy się na miejsce pierwszego snorkelingu, obok wyspy Ko Lugoi. Już z daleka widać było, co nas w tym miejscu czeka: mnóstwo innych łódeczek kołysało się koło wyspy, a woda pełna była ludzi w pomarańczowych kapokach z maskami na twarzach. Nie zwlekając wskoczyliśmy w błękitną toń, zanurzyliśmy głowy i oto naszym oczom ukazał się kolorowy świat rybek, koralowców, jeżowców i innych dziwnych stworzeń. Niestety zdjęć nie mamy, ale te kolorowe rybki śnią mi się do dzisiaj :) Po pół godzinnym snorkelingu wdrapaliśmy się na łódkę (tak, w moim przypadku słowo wdrapaliśmy jest jak najbardziej adekwatne) i zmieniliśmy nieco otoczenie (nadal ta sama wyspa, tylko z innej strony), ale widoczki były równie cudowne.

W pewnym momencie odwróciłam się i stanęłam morda w mordę z małym rekinem. Popatrzyliśmy na siebie, ja mrugnęłam, on zachował spokój. Po chwili odwrócił się i odpłynął. Zdążyłam jeszcze chwycić Łukasza i pokazać mu odpływającego malucha (no, z 50 cm długości miał). Też mi się dzisiaj śnił. Tylko bardziej przypominał wersję z filmu Szczęki i ryczał: Zjem cię. Hmm..

Po snorkelingu należy chwilkę wypocząć, stąd zgodnie z programem wylądowaliśmy na niewielkiej plaży wyspy Ko Pung. Niewiele można o niej powiedzieć, poza tym, że jest mała i malownicza. Można pomoczyć pupkę, porobić zdjęcia, chwilę odetchnąć od morza. 

Następnym punktem programu jest małpia plaża na wyspie Ko Dong, gdzie zwykle wszystkie wycieczki jedzą lunch (przywozi się go ze sobą na łódce, dba o to "driver"). Tutaj również sprawdzane są bilety do Parku Narodowego (kupuje się je jeszcze na lądzie, po 200 THB od osoby, ważne na 5 dni). Kolejne pół godziny lenistwa na przetrawienie jedzenia i można ruszać na kolejną przygodę. 

Tym razem, ku naszemu zaskoczeniu znowu był to snorkeling :) Trzeci z kolei. Nie powiem, widoczki były śliczne, ale prąd podwodny tak mocny, że nasz "driver" musiał rzucić koło ratunkowe niektórym osobom, dla których powrót do łódki okazał się po prostu zbyt męczący. Wydaje mi się, że było to tuż obok wyspy Ko Bulu. 

Czwarty i ostatni snorkeling zachwycił mnie najmniej. Gdzieś na środku morza (ok, między wyspami, ale nadal) wszyscy wskakują do wody i podtrzymując się bojek i lin (bez tego naprawdę trudno) próbują wypatrzyć w głębinach rafę. Jest przepiękna, nie powiem, ale warunki trochę bojowe. Chyba jednak wolę oglądać rafę na leniucha, bez nerwów, że mnie prąd porwie:)

Last but not least to wizyta na wyspie Ko Hin Nahm. Jest to dość niezwykłe miejsce, wszędzie bowiem leżą ciemne kamienie, które w wodzie błyszczą jak klejnoty. 

Zabieranie kamieni z wyspy jest nie tylko niezgodne z prawem (w końcu Park Narodowy), ale również jest obłożone klątwą! I słusznie! Nie wolno zabierać nic z plaży (poza śmieciami, bo je to nawet trzeba). 


Pół godziny na wyspie z czarnymi kamieniami i już można zmierzać w kierunku Ko Lipe. W zasadzie ja byłam zadowolona, że wracamy, bo w brzuchu zaczęło mi już burczeć z głodu. Sama wycieczka z całą pewnością była jednak warta czasu i pieniędzy.

Czy warto wybrać się na Ko Lipe? Z całą pewnością warto. Co prawda wysepka jest malutka, ale bardzo urokliwa. Z jednej strony można na niej znaleźć rajskie plaże, z drugiej wieczorami na Walking Street można znaleźć trochę rozrywki. A jeśli ktoś woli samotnię, to i takie miejsca są albo na samym Lipe albo na pobliskiej Adang. Zatem warto na pewno. No, chyba, że ktoś jest fanem pieszych wycieczek, gór czy też imprezy do białego rana. To wtedy się zanudzi. Ale Tajlandia ma wersję wakacyjną dla każdego, trzeba tylko trochę poszukać. Dalej czy bliżej, ale zawsze egzotycznie. A przecież o to najczęściej chodzi prawda?



PS
Do galerii Tajlandia wrzuciliśmy dodatkowe zdjęcia z wyspy Ko Lipe.


Informacje praktyczne

Transport: 
Z Bangkoku na Ko Lipe dostać się jest bardzo prosto. Można złapać lot do Hat Yai (Air Asia) od razu z transferem na wyspę (przy wcześniejszym bookowaniu z tego co widzieliśmy koszt to jakieś 1500 THB plus opłata za bagaż). My wybraliśmy opcję autobusu nocnego z dworca Sai Tai Mai (wersja First Class, wyjazd o 16:30, koszt 643 THB za jedną osobę, w cenę wliczony posiłek na dłuższym przystanku - trzeba iść za wszystkimi pasażerami, na pewno pierwsze co zrobią, to pobiegną na jedzenie), następnie zaś udało nam się w agencji w okolicy dworca kolejowego (podeszliśmy do niego na piechotkę z dworca autobusowego niecałe 2 km) załatwić transfer na wyspę za 600 THB od osoby. 
Trochę większy jest problem z powrotem na ląd, bo za tę samą trasę wszystkie agencje na wyspie liczą sobie 650 THB, za trasę do Trang 750 THB. I bez skrupułów opowiadają o tym, że się dogadali. Nie jesteśmy w stanie zrozumieć dlaczego za taką samą trasę (co prawda do Trang, ale to ta sama odległość praktycznie) mamy płacić więcej, dlatego znaleźliśmy w necie agencję Jolly Travel (u nich kupowaliśmy bilety na Ko Lipe) i po krótkiej wymianie maili zapłaciliśmy Pay Palem po 600 THB od osoby. I 300 THB poszło na obiad, a co :)

Noclegi:
Można próbować łapać na Agoda lub booking, ale najlepiej przybyć na wyspę rano i po prostu poszukać, bo ceny w serwisach są mniej więcej dwa razy droższe. Nie ma co się czarować, noclegi są generalnie dużo droższe niż na lądzie i mniej komfortowe. Nam udało się znaleźć bambusową chatkę z wentylatorem za 550 THB za noc, ale w negocjacjach pomógł fakt, że byliśmy już pod koniec sezonu oraz braliśmy noclegi na cały tydzień.

Wycieczki:
W każdym biurze pokazują takie same ceny wycieczek (i śpiewają historię o ustalonych cenach), można jednak próbować się trochę targować. My finalnie za wycieczkę zapłaciliśmy 650 THB od osoby, oficjalny cennik był zdaje się 750 THB. W końcu Tajlandia ;)

Komentarze

  1. już samo oglądanie tych zdjęć wprawia w zachwyt, przepieknie!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Łączna liczba wyświetleń