Ko Chang: raj słabo odkryty

Muszę przyznać, że to podróżowanie przez Tajlandię trochę mnie zmęczyło. Tak, wiem, wszyscy się teraz w głowę pukają: prawie trzy tygodnie w drodze i jedynie 3 "duże" punkty odwiedzone, jakie zatem zmęczenie odczuwać możesz. Nie wiem, może powoli leniwieję, a może po prostu dużo bardziej odpowiada mi spokojniejsze tempo (siedzenie dłużej w jednym miejscu i spokojne poznawanie okolicy). Mieliśmy jeszcze trochę ponad tydzień do zaplanowania w Tajlandii i lekki mętlik co dalej i gdzie. W końcu postanowiliśmy przenieść się na wschód i zobaczyć słynną wyspę Ko Chang. Do wyboru mieliśmy wiele innych, uznaliśmy jednak, że z opisów właśnie Ko Chang może nam się najbardziej spodobać. I przyznaję bez bicia: tak się właśnie stało. 

Samo dotarcie do Ko Chang zajęło nam ponad 24h. Wyruszyliśmy z Krabi nocnym autobusem do Bangkoku (654 THB od osoby, kupiony dzień wcześniej bezpośrednio na dworcu), do dworca Mo Chit. Z niego przetransferowaliśmy się (autobusem + BTS) na dworzec Ekkamai, gdzie chcieliśmy złapać autobus bezpośrednio na przystań w miejscowości Trat. Niestety zgodnie z rozkładem dziennie jeżdżą tylko 2 autobusy bezpośrednie do przystani, reszta dociera do dworca autobusowego w mieście. Co prawda udało nam się (z wywieszonymi językami, ale zawsze;) dotrzeć do dworca  Ekkamai jeszcze przed odjazdem bezpośredniego autobusu, ale niestety okazało się, że nie ma biletów. Przyznaję, takiej wersji nie przewidzieliśmy. Któż by się jednak przejmował małymi sprawami. Kupiliśmy bilety do samego Trat (230 THB od osoby), a po przyjeździe na miejsce złapaliśmy Songthaew (łapie się go na samym dworcu, stoją przy odpowiednio opisanym stanowisku) za 50 THB na przystań. Razem z nami jechało dwóch innych Europejczyków oraz jeden Taj. Tajowi kierowca nie pozwolił usiąść z nami "na pace", posadził go w kabinie, żebyśmy aby przypadkiem nie zobaczyli, że płaci on pewnie 1/3 tej ceny. Co więcej w pewnym momencie zatrzymał się i przesadził swojego pasażera do innego Songthaew (też jechał na przystań), a nas zawiózł do jakiegoś dziwnego biura na wymianę biletów na prom. Wspomniałam, że na dworcu w Bkk kupiliśmy od razu bilety na prom? Za 150 THB od osoby w dwie strony, bilety otwarte (nieokreślone czasowo). W tymże biurze wymienili nam karteczki na inne, przesadzili z Songthaew na inny pojazd i zawieźli na przystań. Co prawda celu i logiki w tych działaniach nie widzieliśmy i (ku naszemu zdziwieniu) nikt nie próbował od nas wyciągnąć dodatkowych pieniędzy (akcja pod hasłem ten prom już nie pływa, macie złe bilety i co tam jeszcze można wykminić już stała nam przed oczami, kiedy zostaliśmy wyrzuceni przed agencją zamiast od razu na przystani), ale well... szukanie logiki w Azji w takich przypadkach często mija się z celem. Mają taki system i tyle. Finalnie udało nam się dostać na prom (a raczej zardzewiałą krypę) i pół godziny później lekko już zmęczeni stanęliśmy na wyspie Ko Chang.

Wcześniej zarezerwowaliśmy sobie noclegi w okolicach White Sand Beach. Z przystani do White Sand Beach zabrał nas Songthaew (za 50 THB za osobę, jest to stała opłata na tej trasie). Podróż trwała dość długo, bowiem pani kierowca postanowiła napakować swój pojazd pod sufit (i to dosłownie). Bagaże wylądowały na dachu, a do pojazdu weszło ok. 10 osób, a po drodze pani kierowca próbowała dopchać nam jeszcze 4 osoby (na szczęście się nie zgodziły). Niemniej w końcu udało się dotrzeć na miejsce. Jeszcze tylko krótki spacer do hotelu i oto mogliśmy już zrzucić plecaki i zachwycić się miejscem.
Faktycznie noclegi w tym wypadku trafiły nam się całkiem fajne. 300 metrów od plaży leży niewielki ośrodek prowadzony przez brytyjsko- tajską rodzinkę. Kilka ładnych domków z dużymi werandami z widokiem na "sad", do którego na lunch przybiega stado małp. Cichutko (w nocy słychać tylko cykady) i spokojnie, czyściutko. Dla mnie wystarczy ;)

A jeśli jeszcze doda się bliskość plaży, sklepów (w tym Makro z bagietkami i innymi europejskimi delicjami), nocnego marketu (co wieczór można kupić sobie pyszne szaszłyki czy owoce morza) to niewiele naprawdę jeszcze potrzeba.

Sama wyspa kusi licznymi atrakcjami. Jest kilka wodospadów (odpuściliśmy je sobie ze względu na niski poziom wody po porze suchej), jest kilka miejsc ze słoniami (te odpuszczamy sobie zawsze ze względu na zasady moralne), jest sporo pięknych widoków oraz niewielkich plaż.

Są również liczne góry (te odpuściliśmy sobie ze względu na niepewną pogodę), kilka świątyń. Jest nawet świątynia jakiegoś generała (to się nazywa fantazja, gdzież jej do zwykłych pomników w Polsce).

Wśród turystycznych miejscówek wymienia się też Fishing Village czyli starą wioskę rybacką przerobioną na atrakcję turystyczną: w starych chatach mieszczą się dzisiaj liczne knajpki i sklepiki, a nawet hoteliki. Szczerze mówiąc jeśli chcecie obejrzeć prawdziwą wioskę rybaków, to najlepiej wybrać się na drugą stronę wyspy motorkiem i po prostu przejechać się wzdłuż morza. Będzie można obejrzeć tyle chat rybaków, ile sobie człowiek zażyczy :)

Samo podróżowanie po wyspie nie jest skomplikowane. Są taxi, liczne Songtaew, można wypożyczyć motorek. My wybraliśmy trzecią opcję, ze względu na możliwość zobaczenia większej ilości miejsc. Czytaliśmy wcześniej, że po wyspie jeździ się w miarę bezpiecznie, ale szczerze mówiąc głęboko się zastanawiam nad tym czy komuś polecać motorek. Ujmę to tak: trzeba bardzo uważać. I wyjątkowo nie chodzi o problem z innymi kierowcami (jeśli nie liczyć niektórych nienormalnych turystów, którzy mózgi przed wyjazdem na wakacje chyba zostawili w domu i szaleją na wyspie bez umiejętności i uprawnień), a o strome i niewygodne trasy. Wciąganie pod górkę, nawet ostrą i z zakrętami było dość nieprzyjemnym przeżyciem, ale zjazdy (ostre, kręte, po słabej nawierzchni i przy słabych hamulcach) to dopiero przypominały roller coaster. Ja mam do roller coasterów podejście love&hate. Z jednej strony lubię dreszczyk emocji, z drugiej nienawidzę wrażenia spadania. W przypadku zjazdów na motorku na Ko Chang zdecydowanie więcej miałam tego hate. Nie dość, że strach mi w oczy zaglądał, widziałam pełną koncentrację Łukasza i jego lekki niepokój kiedy hamulce "troszkę" nie działały, to jeszcze jako pasażer notorycznie zsuwałam się z siodełka na kierowcę. Zapieranie nogami o podnóżki i kurczowe ściskanie mokrymi łapkami "trzymaka"za siedzeniem niespecjalnie pomagało. Tak sobie myślę, że przydałoby mi się chyba szkolenie z jazdy pasażerskiej pod hasłem "jak zachowywać się w sytuacjach skrajnie niebezpiecznych" . Jeśli ktoś ma jakieś porady, to chętnie na przyszłość przygarnę :)

Zjeździliśmy wyspę wzdłuż i wszerz, zatrzymując się na licznych punktach widokowych, oglądając różne plaże i wioski. Przejeżdżaliśmy przez dżunglę, władowaliśmy się komuś przypadkiem do ogródka, oglądaliśmy z bliska drzewa kauczukowe (to dzięki licznym plantacjom tych roślin Tajlandia jest zdaje się największym producentem kauczuku na świecie), wymijaliśmy słonie, przyspieszaliśmy i zatykaliśmy nosy (a w zasadzie ja zatykałam nos, a Łukasz przyspieszał) przejeżdżając przez liczne sady durianowe.

Nie, na pewno nie zobaczyliśmy wszystkiego, ale dwa dni z motorkiem pozwoliły nam wyrobić sobie bardzo pozytywną opinię o samej wyspie i bardzo negatywną o jej drogach ;)

Jak napisałam powyżej, zatrzymaliśmy się przy White Sand Beach. To miejsce uznawane jest za "bardziej ekskluzywne", a de facto jest to jedna ulica ciągnąca się przez około 10 km z licznymi hotelami, sklepikami, knajpkami. Bardzo ładna, czysta i przyjemna, tuż obok plaży. Drugim miejscem, gdzie wiele osób zatrzymuje się, jest Lonely Beach. Pojechaliśmy obejrzeć to miejsce i szczerze mówiąc cieszę się, że tam się nie wylądowaliśmy. Po pierwsze do plaży trzeba iść kawałek od centrum miasteczka, po drugie jest jakieś takie mało uporządkowane. Ok, sporo knajpek i hoteli, ale już takiego nocnego marketu nie ma. Jakoś nie złapałam klimatu tego miejsca, dużo lepiej podobała mi się nasza miejscówka. Ale wszystko zależy od potrzeb i indywidualnych preferencji naturalnie :)

Z Ko Chang można wybrać się na kilka wycieczek, przede wszystkim snorkelingowych. Mając chwilowo przesyt w oglądaniu rybek zrezygnowaliśmy z tej atrakcji, ale myślę, że przy następnym pobycie wybierzemy się zarówno na snorkeling jak i na okoliczne wysepki (szczególnie dobrą opinię ma Ko Kood). Tak, zdecydowanie Ko Chang jest miejscem, do którego chcielibyśmy kiedyś wrócić. Sama wyspa, zielona i górzysta, z pięknymi plażami (choć należy od razu zwrócić uwagę na to, że pływy bardzo mocno są widoczne na plażach i często trzeba iść dłuuugo w morze, żeby móc zanurzyć się powyżej pasa, a temperatura wody kojarzy się  raczej z  ciepłą zupą, a nie chłodnym bajorem), przypomina nam trochę Ko Lantę, której różnorodność też nas urzekła. Kto zatem wie... :)

Przypadkowo trafiliśmy na Ko Chang w okresie Songkran czyli tajskiego Nowego Roku (swoją drogą to już trzeci Nowy Rok w ciągu kilku miesięcy, który obchodzimy: nasz standardowy, chiński w lutym na Langkawi i teraz tajski). Tradycją jest, że w ciągu paru dni jego celebracji wszyscy oblewają się na potęgę. Taki śmigus dyngus w wersji maxi. Sklepy i restauracje, ale i prywatni ludzie wystawiają na ulice beczki z wodą, a wokół beczek tłoczą się dzieciaki i dorośli z wiadrami, pistoletami na wodę (raczej kałachami w zasadzie) i oblewają wszystkich bez wyjątku (w tym przejeżdżające auta). Istnieją również wersje mobilne w postaci "na motorku" (jedna osoba prowadzi, druga oblewa wszystkich z radosnym wrzaskiem) czy też samochodów (na pace ustawiana jest beczka, a osoby stojące wokół podczas jazdy wiadrami "ochładzają" niewinnych przechodniów). Ujmę to tak: nie chcesz być mokry? Nie wychodź z hotelu :) 

W Bangkoku (tam również załapaliśmy się na Songkran) na Khaosan Road zaobserwowaliśmy dodatkowe wersje: tzw. luksusowe. Na chodnikach stoją dmuchane baseny, w których kąpią się ludzie i z których polewają innych. Popijając oczywiście drinki albo piwo. W ogóle patrząc po radosnych ludziach i ilościach butelek oraz puszek walających się zarówno w stolicy jak i na wyspie, w zasadzie ciężko stwierdzić czy więcej w tym okresie "idzie" wody czy alkoholu. Obstawiałabym jednak chyba alkohol.

Kilka dni na Ko Chang pozwoliły nam trochę odpocząć po wojażach i złapać oddech w pięknych warunkach przyrody. Powrót był w zasadzie już prosty do ogarnięcia: w jednej z licznych agencji kupiliśmy transfer z przystani (wraz z wliczonym promem) aż na Khaosan Rd za 400 THB od osoby. Musieliśmy jedynie sami dostać się na przystań (czyt. złapać Songtaew), ale nie było to żadnym problemem.

Czy warto było jechać na Ko Chang? Zdecydowanie tak. To miejsce ma ogromny potencjał, z pięknymi plażami i malowniczymi krajobrazami. Można odpocząć, można się pobawić. Znajdzie się coś dla wielbicieli gór i wodospadów oraz dla fanów dżungli czy snorkelingu. Naprawdę myślę, że tu wrócimy. Któregoś pięknego dnia...

I tak zakończył się nasz objazd paru tajskich wysepek. Było to ciekawe doświadczenie i z przyjemnością za jakiś czas je powtórzymy. Wybierając inne wyspy oczywiście. W tym momencie możemy na spokojnie ocenić wiele miejsc w Tajlandii. Spędziliśmy sporo czasu na Phuket i w Pattaya. Widzieliśmy Maya Bay, Phi Phi, James Bond Island. Zahaczyliśmy o Krabi i słynne Railay. Naszym domem przez moment była Ko Lanta oraz Ko Samui czy też Ko Lippe. Zwiedziliśmy Ko Chang, Ko Khradan, Ko Mook, Ko Ngai i Ko Adang. 

Czy odnaleźliśmy raj? Wszystko zależy od definicji i postrzegania. Jedno wiem na pewno: bez względu na to, czego się oczekuje od rajskich wysp, "swój" raj można na którejś z tych wysepek odnaleźć. Może nie w pełni, może nie będzie idealnie. Ale prawie idealnie też brzmi dobrze prawda? A może w dzisiejszych czasach "prawie" idealnie to za mało? I czy ma to znaczenie? W końcu na Instagrama i tak się da wrzucić ładne zdjęcia z każdego miejsca. Wystarczą dobre ujęcia i dobre filtry. I tak oto "prawie" może zmienić się na "totalny". Przynajmniej we wspomnieniach :)

Komentarze

Łączna liczba wyświetleń