Perełki środkowego Wietnamu: Da Nang i Hoi An

Gdzie szukalibyście najpiękniejszych plaż na świecie? Na urokliwych wysepkach Seszeli? Zagubionych wśród formacji skalnych u wybrzeży Tajlandii? Wśród wulkanów na Hawajach? Czy może ukrytych gdzieś na małych wysepkach Pacyfiku? A co powiecie na jedno z największych miast środkowego Wietnamu, którego liczba mieszkańców przekroczyła 1 200 000? Plażę miejską, która ciągnie się przez kilkanaście kilometrów, jest otoczona górkami i przy której przycupnęły wysokie hotele? Miejscami tak szeroką, że dobiegnięcie spod obozowiska pod palmą na jej skraju do wody po gorącym piasku kończy się bąblami na podeszwach stóp? Znaną ze sporych fal, uwielbianą przez azjatyckich turystów, którzy po godzinie 15 zaczynają oblegać ją stadnie, wcześniej jednak bywa tak pusta, że można nie spotkać nikogo rezydując na niej przez wiele godzin? Zachęceni? Witajcie w Da Nang. 

Da Nang to jedno z największych miast w środkowym Wietnamie. Przez wiele osób traktowane jest jak miejsce przesiadkowe: mieści się pomiędzy uznawanymi za "warte" odwiedzenia Hue (historyczna twierdza i liczne grobowce) oraz Hoi An (Mekka turystów, klimatyczne historyczne miasteczko słynące z lampionów). Podróżując po Wietnamie 6 lat temu tak właśnie potraktowaliśmy Da Nang i my. Tego samego dnia przylecieliśmy do miasta i przenieśliśmy się do Hue. Hue nam się bardzo podobało (szczególnie twierdza i rzeka), po dwóch dniach przenieśliśmy się do Hoi An, gdzie planowaliśmy zostać dłużej. Niestety nasze plany pokrzyżował wówczas tajfun, przed którym uciekliśmy do Nha Trang. Nie daliśmy rady obejrzeć za bardzo ani samego miasteczka, ani plaży, będąc zatem teraz jedynie 20 km od Hoi An wybraliśmy się do niego dwa razy. Ale o tym za chwilę, wróćmy na razie do Da Nang :)

Samo miasto oferuje sporo atrakcji, do wielu też można z niego łatwo się dostać. Przede wszystkim wspomniana wyżej plaża. Jest długa, szeroka, a bielutki piaseczek mięciutki. Wzdłuż plaży ciągnie się deptak, dalej jest ulica. Sam pas plaży ciągnie się przez wiele kilometrów, aż do Hoi An, ale poszczególne jej kawałki mają swoje nazwy. W Da Nang najbardziej znana jest My Khe Na samej plaży znajduje się sporo miejsc z leżakami, liczne knajpki, stoją również plamy, pod którymi można się schować przed słońcem. Osoby bardziej wybredne zapraszam do "naszej" miejscówki plażowej. Można do niej dotrzeć, przechodząc drogą między hotelami Premier Village Da Nang Resort, a Pullman Da Nang Beach Resort. Przed tym pierwszym hotelem mieści się mini gaj palmowy, pod którym można się rozłożyć (trzeba tylko uważać na spadające kokosy). Jest dużo cienia, mało ludzi. Miejsce jest odgrodzone od ulicy hotelem, jest więc bardzo cicho i spokojnie. Nasz mały kawałek raju. Odległość między naszym mieszkankiem, a tym skrawkiem plaży to niecałe dwa km, a na dodatek po drodze można (robiąc trochę większą pętlę) dotrzeć na lokalny rynek pełen owoców, warzyw, przetworów, "świeżego" mięsa (czasem tak świeżego, że jeszcze gdacze albo szczeka tuż przed sprzedażą) i zaopatrzyć się w coś pysznego. Do wyboru, do koloru. 

Wieczorami na plaży rozkładają się liczni turyści oraz mieszkańcy, siadają na leżakach lub kocykach i robią sobie pikniki. Słychać dużo śmiechu, śpiewów oraz ciągle wznoszone toasty: Mot, Hai, Ba... Zooo (co w wolnym tłumaczeniu znaczy: jeden, dwa, trzy, pijeeeemy). Sporo osób rozsiada się również w licznych knajpkach, w których w wielkich baliach albo wręcz akwariach pływają rozmaite stworzenia morskie. Można sobie takie stworzonko wybrać (np. rekina, a co) i spożyć. Restauracji są setki, zarówno bardziej ekskluzywnych jak i bardziej lokalnych. W obu przypadkach przygotujcie się na widok grup Azjatów (Wietnamczyków, Koreańczyków i Chinczyków), którzy w przeciwieństwie do Europejczyków zamawiają po kilkanaście dań, a niechciane śmieci (łupinki, puszki po piwie, kawałki kości) rzucają po prostu pod stół. Muszę przyznać, że jest to jeden ze zwyczajów regionalnych, który mnie wyjątkowo obrzydza, szczególnie, że w każdej knajpie przy stoliku stoi kosz na śmieci. Ale nie, lepiej wszystko wywalać na stół albo pod stół. Taki zwyczaj. 

Zjedzenie czegoś dobrego jest również możliwe na nocnym rynku, który rozstawia się na pewno w weekendy, a czasem i w inne dni tygodnia w okolicy smoczego mostu. 
Cóż to jest smoczy most? Ach, jedna z najdziwniejszych tutejszych atrakcji. Jeden z mostów na rzece zbudowano w kształcie smoka. W dzień nie robi on zbyt wielkiego wrażenia, ale wieczorem jest pięknie podświetlony (co chwilę zmienia kolor). W sobotę i niedzielę o godzinie 9 wieczorem warto znaleźć się na placu koło mostu, tuż przy rzece, jest to bowiem świetne miejsce na obejrzenie kilkuminutowego pokazu, w trakcie którego smok najpierw zieje ogniem, a potem pluje wodą. Nie powiem, ciekawe i ładne. A może krótkie i kiczowate? Smok Daenerys z Gry o tron to nie jest, ale i tak warto zobaczyć to widowisko. Tym bardziej, że po jego zakończeniu można wybrać się na spacer na drugą stronę mostu, przejść się główną ulicą, zajrzeć do którejś knajpki. Można też po prostu zostać na placyku przy moście, podziwiać pływające po rzece rozświetlone statki czy też "plującą" wodą statuę lwo-smoka, która bardzo przypomina Merliona z Singapuru.

Miasto oferuje również atrakcje w postaci kilku domów handlowych z dużymi supermarketami (BIG C, LotteMart, Vinmart), do którym można dostać się autobusem (mapka dostępna tutaj), Grabem, taxi bądź pieszo.  Koszt biletu w autobusach miejskich to 5 000 VND za osobę, bez względu na długość trasy. 

Minusem mieszkania w Da Nang są niewątpliwie budowy. W zasadzie wszędzie w okolicy plaż mamy place budowy, przy każdym hotelu powstaje nowy. Naszym zdaniem za 3 lata ta część miasta będzie ukończona i będzie trochę przypominała Nha Trang. W tym momencie jednak jeszcze się buduje (bywa głośno, panowie budowlańcy zaczynają zwykle koło 7, ale za to kończą koło 17), a turystów jest niedużo. Choć baza hotelowa już jest ogromna i można przebierać w ofertach.

Jedną z bardziej popularnych atrakcji Da Nang jest świątynia na cyplu Son Tra, obok której mieści się ogromny pomnik Lady Budda. Pomnik ten widoczny jest z plaży, w dzień zachwycając bielą na tle zielonej góry, w nocy zaś świecąc jasno wygląda jak latarnia morska. 
Do świątyni można dotrzeć Grabem czy innym środkiem transportu. Można też dojechać do ostatniego przystanku (np. autobusem nr 12) i przejść resztę trasy (około 4 km), ale droga jest dość kręta, pod górkę i nie ma chodnika. Da się (jesteśmy na to żywym dowodem, bo oczywiście wykorzystaliśmy pretekst do dłuższego spaceru), ale do najprzyjemniejszych doznań to nie należy. 

Sam posąg Lady Buddy uznawany jest za najwyższy w Wietnamie (67 m), stoi tuż obok słynnej świątyni Linh Ung Pagoda.

Wietnamczycy twierdzą, że od momentu jej powstania żadna katastrofa naturalna nie dotknęła miasta, chociaż wcześniej regularnie podtapiały i niszczyły je tajfuny. Tuż obok posągu Lady Buddy mieści się Linh Ung Pagoda. Wiodą do niej schody oraz ogromna brama, a następnie plac, wypełniony licznymi donicami z roślinami i różnymi posągami.

Sama pagoda jest dość spora, zbudowana w tradycyjny, wietnamski sposób ze spadzistym, podwiniętym dachem. Wszędzie przewijają się motywy smoków i lwów. W środku pagody mieszczą się liczne posągi Buddy w różnych odsłonach (nie znam się na tym, nie będę się zatem mądrzyć).

Niedaleko pagody mieści się druga świątynia, również poświęcona Buddzie. Powtarza się motyw placu z licznymi roślinkami w fantazyjnych doniczkach oraz posągów, do samej świątyni też można zajrzeć. Stojące wewnątrz posągi są dla odmiany drewniane, ale nadal przedstawiają różne oblicza Buddy (jak mniemam).


Jak już wspomniałam wyżej, jednym z punktów obowiązkowych zwiedzania Da Nang jest wyprawa do Hoi An. W drodze do Hoi An można jednak zrobić sobie przystanek i wybrać się na zwiedzanie tzw. Marble Mountains czyli Gór Marmurowych. Sama nazwa jest trochę na wyrost, bo nie są to żadne wielkie góry, ot 5 górek pośrodku miasteczka.

Bywają nazywane również Górami Pięciu Żywiołów, a poszczególne góry noszą nazwy metalu, drewna, wody, ognia i ziemi. Największa z nich czyli Thuy Son Mountain to góra wody i to ona zapewnia najwięcej ciekawych atrakcji. Na niej to właśnie mieści ogromny kompleks z pagodami oraz jaskiniami. Są dwa wejścia do kompleksu (o znamienitych nazwach gate no 1 i gate no 2). My skorzystaliśmy z wejścia nr 1, zapłaciliśmy w budce za bilety (40 000 VND od osoby). Można tam również nabyć mapkę za 15 000 VND, ale my dostaliśmy już wcześniej jedną od przyjaciół z Polski (dziękujemy ślicznie:). Jeszcze sprawdzenie biletów przy wejściu i już można cieszyć swoje oczka pierwszymi widokami.

Cały kompleks składa się z kilku jaskiń, połączonych schodami i ścieżkami. W jaskiniach od wieków ponoć powstawały świątynie buddyjskie (gdzieś przeczytałam, że najpierw były hinduskie, ale nie jestem pewna czy to prawda, biorąc pod uwagę historię regionu obstawiłabym raczej czamskie, niemniej nie mogę tego potwierdzić na 100%). Ponoć najstarsze pochodzą z XVII wieku.
Wchodząc od strony bramy nr 1 najpierw trzeba zmierzyć się dość stromymi schodami. Już jednak widok pierwszej bramy, malowniczo wpasowanej w górę, daje nam przedsmak ładnych widoków, które znajdziemy na górze. Pierwszym  punktem jest Pagoda Tam Thai (pierwsza jej wersja została ponoć zbudowana na początku XVII wieku, obecna zaś mniej więcej w roku 1825 i jest jedną z najstarszych świątyń w Da Nang).

Na lewo od niej mieści się punkt widokowy oraz trochę mniejsza pagoda Tam Tom. Następnie należy wrócić do Pagody Tam Thai i przejść za nią, podążając za znakami. Jeszcze parę kroków i naszym oczom ukazuje się słynna (pojawia się na wielu filmikach promocyjnych) brama do jaskini Hoa Nghiem i Huyen Khong. 3 minuty czekania pozwalają nam zrobić zdjęcia "bez ludzi", co oczywiście uważane jest za największy wyczyn ;)
Pierwsza jaskinia nas nie powala, ale bocznym korytarzem przechodzimy do drugiej. I oto mamy pierwsze wielkie WOW Ogromna jaskinia, pełna figurek i ciekawych form skalnych. Zdecydowanie warto ją odwiedzić.

Cały kompleks jest naprawdę spory i jego zwiedzanie zajęło nam ponad 3 godziny. Robiliśmy sobie liczne przystanki, przysiadając na stojących w pięknych ogrodach ławeczkach i zachwycając się ciekawymi figurkami oraz barwnymi kwiatami.

Nie będę opisywać wszystkich jaskiń i przejść, bo nie ma to większego sensu, wspomnę tylko o trzech ciekawszych miejscach.
1. Udając się w kierunku Van Thong Cave, tuż przed murkiem widać skręt w prawo. Warto podążyć tą ścieżką, gdyż wiedzie ona na punkt widokowy.

Co więcej, zamiast schodzić z punktu widokowego tą samą trasą, należy na szczycie odbić w prawo i po dość stromych kamieniach można dotrzeć do wejścia do jaskini Van Thong, które wygląda jak królicza nora z Alicji w Krainie Czarów. Bardzo fajne doświadczenie :)

2. Warto podejść również do jaskini Tang Chon, która jest bardzo malownicza, ale dość ukryta. Wejście do niej znajduje się dokładnie za pagodą Linh Unh.
3. Po wyjściu z kompleksu nie można przegapić jaskini Am Phu, najpiękniejszej jaką widzieliśmy w Górach Marmurowych. Mieści się ona tuż przy parkingu dla autobusów i jako będąca de facto poza kompleksem wymaga osobnej opłaty (przy wejściu: 20 000 VND od osoby).
Co jednak jest tak specjalnego w tej jaskini? Po pierwsze jest ogromna (302 m długości). Z jednej komnaty przechodzi się do drugiej, a wysokie stropy prawie nikną gdzieś w ciemnościach. Po drugie już jej nazwa daje do myślenia, bowiem w wolnym tłumaczeniu oznacza ona piekło :) Tak, właśnie to swojskie piekiełko. Zaś jaskinia i jej poszczególne elementy (rzeźby, sale) symbolizują różne elementy tego piekła. A w zasadzie nie tylko piekła, bo oprócz schodów do piekła, mamy też schody do nieba. Można spróbować się wdrapać na wyższy poziom, dla mnie jednak było za duszno, za dużo ludzi i za stromo. I jakoś tak, to piekło chyba lepiej przemówiło do mojej diabelskiej duszy ;)

Oczywiście pomiędzy schodami do piekła i do nieba mamy jeszcze sporą część jaskini, która symbolizuje coś w rodzaju czyśćca. Jest ogromna (pewnie dla sporej liczby gości, patrząc na wymiar symboliczny), bardzo kolorowa (dużo światełek i kolorowych rzeźb), tchnie nadzieją i zachwyca formami stalaktytów i stalagmitów. Nie zachwyca tylko waga, która ewidentnie nawiązuje do ważenia uczynków dobrych i złych. Człowiek od razu wszystkie grzechy sobie przypomina.
Po zejściu schodami do piekła można obejrzeć różne wersje kar, które w owym piekle czekają.

Góra Wody (Thuy Son) i cały jej kompleks zachwyca, nie jest to jednak jedyna atrakcja w tym regionie. Można wybrać się również na krótki spacer do pozostałych gór i obejrzeć pagody oraz jaskinie. My przeszliśmy się do Kim Son Mountain i Hoa Son Mountain. W obu udało nam się znaleźć jaskinie. Są nieduże, pełne nietoperzy, zachwycają ołtarzykami i posągami, przerażają trochę całościowo. Ta w górze Kim Son była naprawdę mała, ta w Hoa Son dawała trochę więcej przestrzeni do eksploracji (można było powchodzić drabinkami na wyższe poziomy czy też wejść w boczne korytarze. Jakoś jednak nie przypadły mi do gustu, Trochę zbyt.. puste (byliśmy tylko my), mało oświetlone (ratowałam się latarką w komórce), no i te nietoperze śmigające wokół głowy... Można, ale nie trzeba ;)

Dotarcie do samych Gór Marmurowych jest bardzo proste: motorek, Grab albo autobus nr 1, jadący z Da Nang do Hoi An. Niestety koszty już mogą się różnic. Oficjalnie cały przejazd z Da Nang do Hoi An autobusem powinien kosztować 18 000 VND od osoby. Wszyscy z zasady dają konduktorowi 20 000 VND i nikt się o resztę nie upomina. Oczywiście turystów ZAWSZE próbują namówić na wyższe stawki, ale trzeba twardo obstawiać, że do Hoi An płacimy 20 000 VND i tyle. Co jednak z Marble Mountains, które leżą niedaleko Da Nang? My zapłaciliśmy 10 000 VND od osoby (na tyle wykłóciliśmy się z konduktorem, ale nie obeszło się bez wrzasków niestety), ale zwykle zawołają 30 000 VND. My jesteśmy zwolennikami oficjalnych cenników, a oficjalny cennik w necie mówi, że cała trasa max 18 000 VND. Kropka. Więcej płacić nie zamierzamy, bo idzie to do kieszeni konduktora. Nasze europejskie pupcie aż tyle więcej nie ważą, żebyśmy musieli wnosić dodatkowe opłaty. Zresztą po mieście jeździliśmy zgodnie z cennikiem za 5 000 VND i nawet dostawaliśmy bilet, a tutaj wyobraźcie sobie nikt wam biletu nie da. Z żadną nadrukowaną ceną. Scam pierwszej wody.

W samym Da Nang można zobaczyć jeszcze sporo innych rzeczy: liczne rynki i ryneczki, małe uliczki, lokalne kafejki czy też kościoły. Naszym ulubionym zajęciem jest po prostu poszwędać się po okolicy i podpatrzyć jak ludzie żyją. Przysiąść na pysznej kawie (z obowiązkową herbatą jaśminową) w maleńkiej kafejce na ulicy na plastikowych stołeczkach i pooglądać świat, tak na spokojnie. Oczywiście można zwiedzać więcej, odwiedzić Bana Hills, pojechać na dalszą eksplorację Son Tra czy też spróbować wdrapać się na którąś z gór. Ale jakoś żaden z tych elementów nie skusił nas na tyle, żebyśmy się zdecydowali. Może prawie 40 stopniowe upały miały z tym coś wspólnego?

Nie zrezygnowaliśmy za to z powtórnej wizyty w Hoi An. Zależało nam na dwóch rzeczach: chcieliśmy dokładnie obejrzeć słynną plażę w Hoi An oraz przyjrzeć się staremu miasteczku po zmroku.  Zacznijmy może od plaży.
Niewątpliwie można "poczuć" lekkie zaskoczenie, gdy człowiek zorientuje się, że plaża w Hoi An to tak naprawdę część tej samej plaży, na której wylegiwaliśmy się w Da Nang. Oficjalnie jednak w samym Hoi An plaże są dwie: An Bang Beach i Cua Dai Beach. Obie są trochę odsunięte od miasteczka (kilka kilometrów dosłownie) i można się nie dostać rowerem, motorkiem lub taksówką. Część hoteli w Hoi An organizuje również transfery na plażę, można z tej opcji korzystać bez ograniczeń.
Plaża An Bang Beach jest dość wąska, ale długa. Wzdłuż niej ciągną się niezliczone knajpki, które wystawiają własne leżaki z parasolami. Wystarczy zamówić coś do picia/jedzenia w którejś z nich i już można bezpłatnie z nich korzystać. Jeżeli nic nie zamówicie, trzeba będzie zapłacić za leżak i parasol. Ceny są trochę wyższe niż w knajpkach w Da Nang (np. kawa kosztuje 45 000 VND w porównaniu z 15 000 VND w lokalnych kawiarniach w mieście), ale nadal nie są zaporowe, warto zatem z takiej opcji skorzystać. Szczególnie, że leżaki zajmują prawie całą przestrzeń na plaży i inaczej nie za bardzo da się rozłożyć. Woda jest ciepła, fale leniwie uderzają w brzeg, a wokół biegają radosne dzieci. Przyjemne miejsce :)

Jeśli jednak ten typ plaży komuś nie odpowiada, można przenieść się na "najpiękniejszą" plażę Hoi An czyli Cua Dai. Wystarczy zrobić sobie dwukilometrowy spacer "w prawą stronę" plażą. Najpierw mija się wszystkie knajpki An Bang Beach, potem jest kilka niewielkich hoteli z własną (ale nie prywatną) plażą. Należy jednak tutaj zaznaczyć, że ta część (po drodze na Cua Dai) jest chyba w przebudowie. Chyba, bo w sumie nie jestem pewna czy wielgachne wory z piaskiem tworzące jakby niewielki falochron przed hotelami są na stałe czy też to część tworzonej nowej konstrukcji. Jakby nie było, na razie wygląda to bardzo słabo i nie zachwyca wcale. Przynajmniej mnie. Niewiele osób korzysta z leżaków wystawionych przez hotele, mam zatem wrażenie, że ta część plaży odstraszyła nie tylko mnie.


W końcu dotarliśmy do osławionej Cua Dai. I lekko się niestety zdziwiliśmy, bo okazało się, że również tutaj są wielkie worki (falochrony?). Samo wejście na plażę od strony ulicy jest bardzo malownicze, dużo drzew, w których cieniu można się schronić przed gorącym słońcem, sam piasek przyjemny, tylko te wory trochę burzą widok. Z drugiej strony miękki piasek jest, cień jest, woda morka jest, czegóż chcieć więcej. Nie wszędzie musi być idealnie.

Wieczorem przy plaży rozstawia się sporo wózeczków z jedzeniem, przychodzi mnóstwo mieszkańców miasteczka, żeby się porozkoszować zimną wodą.

Jednak to nie dla plaży większość ludzi przybywa do Hoi An, a dla historycznej części miasteczka. Nie, takich bzdur pisać nie będę. Większość przybywa zrobić zdjęcie lampionom.

Bo z tego najbardziej słynie Hoi An, z przepięknych lampionów, które wieczorem rozświetlają starą część miasteczka. I wiem, że mnóstwo ludzi napisze, że chodzi o historyczny aspekt. I może nawet kilka osób szczerze tak napisze, ale szczerze mówiąc i tak myślę, że najbardziej chodzi o lampiony. Wrażenie chodzenia po miasteczku w świetle lampionów. Jeśli do tego dorzuci się rozświetlone łódeczki na rzece, całość wygląda jak Kraina Czarów. Och, oczywiście, światło lampionów wydobywa piękno historycznych budynków, podkreślając ich kolory i kształty, ale nie bez powodu najwięcej ludzi przebywa nad rzeką, robiąc zdjęcia i wrzucając je od razu na Instagrama. W ogóle mnie to nie dziwi.

Poza przejściem się wzdłuż rzeki, po obu jej stronach, zjedzeniu paru kęsów w którejś z nadbrzeżnych knajpek czy na night markecie (choć jedzenie na nocnym markecie koło smoczego mostu w Da Nang jest dużo lepsze, tańsze i przede wszystkim bardziej różnorodne) warto zanurzyć się również w rozświetlone uliczki, pełne knajpek, sklepików czy nawet masażowni.

Wyglądają naprawdę uroczo. Nieodmiennie ślicznie prezentuje też się podświetlony most japoński.

Z pewną dozą nostalgii włóczyliśmy się cały wieczór po miasteczku, wydobywając z pamięci poszczególne uliczki i miejsca z naszego ostatniego pobytu. Różnica była taka, że wówczas podświetleń nie było, przerażeni mieszkańcy próbowali przywiązywać mosty łańcuchami i zakryć szklane witryny sklepów dyktą, a ulice były praktycznie wyludnione. Niemniej znaleźliśmy kilka znanych punktów, między innymi sklep z najlepszymi w Wietnamie banh mi (tutaj). Wówczas poleciła nam to niewielkie miejsce właścicielka naszego hotelu, widać jednak, że teraz jest ono bardzo popularne (po raz pierwszy widziałam w Wietnamie taką kolejkę), a to za sprawą słynnego szefa kuchni Anthony'ego Bourdaina, który odwiedził ten lokal w 2016 roku i określił tutejsze specjały jako najlepsze banh mi. Co ciekawe mimo tak dobrej reklamy i tłumów klientów ceny banh mi pozostały na w miarę normalnym poziomie (20-30 000 VND), a smak nadal powala. No i raz w życiu możemy mieć satysfakcję: my odkryliśmy to miejsce pierwsi ;)

Nie będę ukrywać, że pobyt w Da Nang był dla nas bardzo przyjemny. Dość szybko "oswoiliśmy" sobie to miejsce, mieliśmy dostęp do dobrego jedzenia (zarówno europejskiego jak i wietnamskiego), cudnej plaży i wielu atrakcji. Wieczorne siedzenie na plaży z piwkiem i przekąskami również dostarczało nam wiele radości, szczególnie, że parę razy mieliśmy wspaniałe towarzystwo z Polski ;) To samo zresztą można powiedzieć o Hoi An: samo plażowanie to jedno, ale dobre towarzystwo to największy prezent :) No i można pobudować bezkarnie zamki z piasku (yeah). A to tygrysy lubią najbardziej. Albo wydry. W zasadzie jeden pies, czyż nie? ;)

Komentarze

Łączna liczba wyświetleń