Czerwone serce Australii czyli Outback w naszym wykonaniu

Wyobraź sobie, że siedzisz w aucie. Przed tobą jest droga. Po jednej stronie drogi widzisz płaską czerwoną ziemię, obrośniętą krzakami. Raz na jakiś czas zamajaczy się jakieś drzewo. Przy drodze często leżą zdechłe kangury, wielbłądy, ptaki. A na nich siedzą olbrzymie orły (wielkości owczarka niemieckiego) i walczą o padlinę z mniejszymi krukami. Co jakiś czas na horyzoncie pojawia się jakaś czerwona skała, zamajaczy roadhouse. Przestałeś już liczyć trąby powietrzne, które widziałeś w oddali, liczysz tylko te, które przecięły ci drogę, zmuszając do hamowania. Z naprzeciwka co jakiś czas nadjeżdża inny samochód. Może z raz, dwa razy na godzinę. Witacie się machaniem ręki. Spotkanie tu kogoś to przyjemność. Rozbija monotonię. Zasięgu sieci komórkowej brak, radio od setek kilometrów milczy jak zaklęte. Wyłączyłeś je, bo twoja playlista składająca się z 300 piosenek doprowadza cię już do cholery. Na zewnątrz jest ponad 40 stopni, ale wiesz, że w nocy może być 6 i wyskoczenie na siku będzie przykrym doświadczeniem. Z lekkim niepokojem patrzysz na opadającą wskazówkę poziomu paliwa. Przed chwilą zaliczyłeś gwałtowne hamowanie, bo durne ptaszyska próbowały wlecieć ci pod koła. Obudziło cię to dokumentnie. Zaczynasz śpiewać kolędy. I śmiać się lekko histerycznie. Przerażony? Witamy na Outbacku ;)

Zwiedzanie Terytorium Północnego rozpoczęliśmy od wizyty i noclegu w niewielkim parku Keep River National Park. 

10. Gorrandalang (Keep River National Park)
Sam park jak wspomniałam jest dość niewielki (jak na standardy australijskie), ale uroczy. Szczyci się kilkoma ciekawymi trasami, dwoma miejscami noclegowymi oraz rzeką z krokodylami. Byliśmy tylko przejazdem i akurat do rzeki nie udało nam się dotrzeć (wielka szkoda), ale skały w stylu Bungle Bungle rodem z Parku Purnululu mieliśmy okazję obejrzeć dość dobrze. Ciekawe formacje skalne, różnorodne rośliny (od buszu po palmy) i głośno śpiewające różnobarwne ptaki dopełniają obrazka miejsca, które warto obejrzeć. Jedynym problemem jest droga, bo do najbliższego punktu noclegowego od wjazdu do parku trzeba jechać około 20 km bardzo kiepską drogą, z licznymi falami, przejazdami przez wyschnięte na szczęście strumyki i rzeki. Ale warto, niewątpliwie warto. 

11. Katherine: Nitmiluk National Park
Z Keep River NP pognaliśmy do pierwszej większej miejscowości w NT czyli Katherine. Jest to spore miasto (aż ponad 6000 mieszkańców 😂), jedno z większych w regionie. Obok Katherine mieści się Nitmiluk National Park, który de facto łączy się z Kakadu NP, ale z jakiś przyczyn został z niego wydzielony.

Nie ukrywam, że ten niewielki park skradł nasze serducha. Pierwszy dzień poświęciliśmy na eksplorację tras wzdłuż wąwozów nad rzeką - bardzo przyjemny spacer, wśród buszu i skał, należy jednak bardzo uważać na trzy rzeczy: węże, temperaturę (potrafi być o 10 stopni wyższa niż w mieście Katherine, gdzie i tak już jest gorąco) i ruszające się kamienie. Bo można się wywrócić i potem chodzić z guzem i siniakami przez parę tygodni. Ale w końcu schodzą - słowo harcerki ;)

Widoki są śliczne, park jest też świetnie przygotowany. W wielu miejscach rozstawiono wodę pitną (są zaznaczone na mapce), co naprawdę jest błogosławieństwem. Zabraliśmy ze sobą trzy butelki wody i napełnialiśmy je przy każdej możliwości. Naprawdę jest gorąco, a powietrze jest koszmarnie suche. 
Na teren parku można dostać się dwiema drogami. Jedna prowadzi do tras nad wąwozami, a druga do uroczego jeziorka z wodospadem. Właściwie jest to rzeka, wzdłuż której można iść na długi spacer (polecamy bardzo!), a po powrocie rozłożyć się nad brzegiem jeziorka z wodospadem i odpocząć.

Jest to jedno z moich ulubionych miejsc. Są grille gazowe, toalety, nawet prysznice. Jest chłodna, czysta woda, można w niej cudownie popływać i jak twierdzą rangerzy - krokodyle nie grożą, bo są karmione dwa razy dziennie. Można je zobaczyć, ale są niegroźne. Naprawdę polecamy :)



12. Litchfield National Park
Po wizycie w Nitmiluk NP Litchfield już aż tak nas nie zachwycił. Ok, jest kilka fajnych tras, są miejsca do kąpieli (znowu jeziorka z wodospadami), ale nie ma gdzie się położyć i odpocząć. Jest za to sporo much. Nie jest to chyba warte dodatkowych 300 km, które musieliśmy zrobić. Ale cóż, mądry Polak po szkodzie  ;) Choć widoczki oczywiście ładne ;)

13. Darwin
Hmm, ujmę to tak: skoro już byliśmy w okolicy (300 km poniżej), to wypadało do Darwin wpaść. Dokładnie to zrobiliśmy. Wpadliśmy, rozejrzeliśmy się, zrobiliśmy zakupy  i wypadliśmy. Nie ma się nijak Darwin do Adelajdy czy Perth. Jakoś nas nie urzekło. Można, ale nie trzeba. 

14. Mataranka
Jedna z najciekawszych niespodzianek na naszej trasie. Około 100 km od Katherine na południe znajduje się niewielka wioska Mataranka. Tuż obok mieści się rezerwat, który wygląda tak:

Są to obrzeża Parku Narodowego Elsey, nad rzeką Roper. Ludzie przede wszystkim przyjeżdżają się tutaj pokąpać, choć można wybrać się też na długi spacer. Trzeba tylko uważać na liczne krokodyle. Informacje, które czytaliśmy w necie początkowo nas nie zachęcały - wyglądało na to, że są to gorące źródła (niech się boją bogów australijskich, temperatura i tak śmigała regularnie do 40 stopni, a tu jeszcze chcą się kąpać w gorących źródłach). Na szczęście woda okazała się chłodna. Są dwa miejsca, do których można podjechać, żeby się pokąpać i oba warte uwagi: 
a. Bitter Springs
 


b. Mataranka Thermal Pool

W tym drugim dodatkowo można zobaczyć ogromne flying fox (czyli wielkie nietoperze) wiszące głową w dół na palmach. Nie powiem, widziałam ich już sporo, ostatnio w Malezji, ale nadal napawają mnie one zachwytem. Wielkie jak koty nietoperze. Jak z dobrego horroru ;) 

15. Karlu Karlu: Devil's Marbles
Kilkaset kilometrów od Mataranki mieści się niewielki rezerwat z niezwykłymi kamieniami. Można je znaleźć tuż przy głównej drodze z Katherine do Alice Springs, warto zatem do niego wpaść na moment i zrobić rundę wśród okrągłych kamieni. Karlu Karlu jest ważnym miejscem dla Aborygenów (od kilku lat cały obszar należy do nich), jest to miejsce, w którym zbierali się niegdyś i opowiadali sobie historie. Kultura aborygeńska jest skomplikowana i nie wszystkie jej elementy są jawne dla wszystkich, niemniej informacje w samym rezerwacie wspominają o przekazywanych historiach i ważnych miejscach do śnienia. Stąd prośba ze strony Aborygenów o niewspinanie się na skały, co trzeba uszanować. 

16. Alice Springs
Miasto na pustyni. Dość spore nawet, z różnymi sklepami i niewielkim, ładnym deptakiem. Całkiem przyjemne. Nazwę Alice Springs słyszał na pewno każdy, kto kiedykolwiek myślał o wyprawie na Uluru, bowiem to tego miasteczka zwykle się przylatuje. A co dalej? No, na Uluru trzeba się jakoś dostać. To niedaleko, niecałe 500 km. Witamy w Australii ;)

17. West MacDonnell National Park
Na zachód od Alice Spring ciągnie się przecudowny park West MacDonnel. Spędziliśmy w nim dwa dni, a można zostać jeszcze dłużej. Zdążyliśmy zobaczyć tylko część miejsc niestety, ale może jeszcze kiedyś uda się wrócić. Nasz MUST SEE dla każdego w tej okolicy.


Ponoć góry MacDonnel mają 340 mln lat i uformowały się kiedy dwie płyty tektoniczne zderzyły się, wykręciły i wypchnęły skały prosto w niebo. Reszty dokonały woda, wiatr i czas.

Najdłuższą trasą dzienną (można bowiem zrobić w ogóle parodniowy spacer po całym parku -  Laparinta Trail) zaczyna się w Ormiston Gorge. Jest przecudowna, naprawdę. Ok, trochę trzeba się powspinać, poskakać po kamieniach (adidasy dają świetnie radę), wziąć ze sobą dużo wody (8 km to nie przelewki po takim terenie), ale za to widoki są urzekające i jedyne w swoim rodzaju. A, no i trochę wieje i są muchy, ale to standard. Trzeba się przygotować :)
Warto odwiedzić również Glen Helen Gorge (sporo ludzi się tu kąpie, choć woda zimna jak Bałtyk), Ellery Creek Big Hole, Ochre Pits. Jednakże drugim miejscem, którego nie wolno przegapić jest naszym zdaniem Simpson Gap (można tam iść w klapeczkach), a to ze względu na widok,ale również na możliwość spotkania czarnych kangurów górskich. Są prześmieszne :)

18. Uluru i Kata Tjuta
Tego miejsca przedstawiać nie trzeba. Uluru, święta skała Aborygenów, jeden z symboli Australii. Każdy chce go zobaczyć, choć to tylko kawałek zwykłej skały. No, na pustyni. Ale takich skał w okolicy jest więcej, ładniejszych, większych. Ale to Uluru, trochę chyba wytwór marketingowców. Zatem pojechaliśmy na to Uluru.

Obeszliśmy je dookoła (10 km), zrobiliśmy zdjęcia (nie wszędzie wolno, bo niektóre kawałki skały są dla Aborygenów bardziej święte niż inne i proszą, aby zdjęć nie robić). Jako jedyni z obchodzących mieliśmy na nogach klapki (na bogów, wszak wędruje się po płaskim) i dobrze, bo gorąco było dość mocno. W ogóle spacer należy zacząć jak najwcześniej, bo smaży.

Konieczne jest zabranie ze sobą wody (choć na trasie można uzupełnić butelkę, toalety jednak nie ma) i ochrony antymuchowej. Mają tutaj zjazd chyba jakiś i są ich miliony. Bez siatki na twarzy się nie da.


Podczas naszej wizyty można było jeszcze się wspinać na skałę Uluru, jednakże na wszystkich ulotkach i informacjach o parku była informacja, że właściciele tej ziemi, Aborygeni, proszą, żeby tego nie robić, bowiem jest to dla nich święta góra. No cóż, skoro tak - odpuściliśmy. Możemy nie rozumieć religii, ale ją szanujemy. Skoro to dla nich ważne... Zresztą teraz temat jest już zamknięty, bo od 26 października 2019 jest zakaz wchodzenia na Uluru. I tyle w tym temacie.

Oczywiście samo Uluru najlepiej wygląda przy wschodzie albo zachodzie słońca, kiedy światło pada na nie pod innym kątem, dodatkowo wybijając kolory i strukturę skały. Tak, przyznaję. Wstaliśmy przed wschodem i pognaliśmy na punkt widokowy.

Po drodze o mało nie zderzyliśmy się z wielbłądami (w Australii żyje około 500 tys. dzikich wielbłądów), ale na szczęście obyło się bez stłuczki.

I właśnie dlatego nie należy jeździć w Australii po ciemku! Bo się wjedzie w kangura, wombata, koalę, strusia albo wielbłąda! Szkoda auta i życia, swojego i zwierzaków.

Wracając do Uluru - oczywiście były tam tłumy ludzi :) Ale miejsca sporo i zdjęcia ładne udało się zrobić. A co się zobaczyło, to nasze na zawsze. 
Obok Uluru - dosłownie na rogu, 50 km dalej, w ramach tego samego parku mieści się Kata Tjuta. To ni mniej ni więcej jak tylko skupisko wielgachnych skał. Bardzo dużych. Górek prawie. A wszystko to na pustyni.

I tutaj również można wybrać się na dłuższy spacer (pełna loopa z dwoma lookoutami, trzeba tylko pamiętać, żeby wyruszyć rano, bo jak się robi za gorąco, to część trasy czasem bywa zamykana) - kilka kilometrów, trzeba tylko wziąć ze sobą czapki antymuchowe, wodę i nastawić się na potężne wiatrzyska (nazwa Valley of the winds zobowiązuje).

Rekomendujemy adidasy na te trasy, bo trzeba się trochę wspinać i poskakać po kamieniach. Ale warto, widoki są cudne. Szczerze mówiąc dużo fajniejsze niż samo Uluru, które gdyby nie było taką ikoną, chyba jednak aż tylu turystów by nie przyciągało. Co innego Kata Tjuta.

19. Kings Canyon
Będąc na Uluru warto rozważyć wyprawę do Kings Canyon. Ok, to kolejne dodatkowe łącznie 300 km, ale widok jest tego wart.


 Na główny szlak najlepiej wyruszyć wcześnie rano (adidasy, dużo wody i czapka antymuchowa to must). Najpierw należy wspiąć się na górę kanionu, a potem podążać za strzałkami nad jego "brzegiem". W międzyczasie można podziwiać formacje skalne jak Bungle Bungle w Purnululu (po raz kolejny już) w takiej ilości, że naprawdę wyprawa do Purnululu wydaje się trochę bez sensu w trakcie tej samej podróży.

Widok samego kanionu również jest zapierający dech. Cała trasa to kilka km, trochę zejść i wejść, sporo w miarę płaskiej powierzchni. Całościowo zajmuje jakieś 2-3 godziny. Nam zajęło 2,5 z dużą ilością przystanków na robienie zdjęć. Spaceru nie wolno zaczynać zbyt późno, bardzo często bowiem trasa jest zamykana o 9 rano przez rangerów (robi się za gorąco). 

Stąd jedziemy kilkaset kilometrów do granicy stanów (żegnaj NT, witaj Australio Południowa - SA), aż docieramy do ostatniego punktu na naszej "pustynnej" mapie (kolejne będą już bliżej morza i jak wówczas wierzymy, zostawiamy za sobą pustynię, piaski, muchy itp. oczywiście - mylimy się :)

20. Coober Pedy
Miejsce, o którym nigdy wcześniej nie słyszałam. Na grupach podróżniczych nazwa się przewijała, ale jakoś nawet nie zwróciliśmy specjalnej uwagi. Dopiero docierając powoli zaczęliśmy badać temat. I szczęki nam trochę opadły. Oto Coober Pedy: miasto kopalni opali. Kilka ciekawostek odnośnie miasta:
- 150 mln lat temu na tym terenie był ogromny ocean, cofając się zaś pozostawił po sobie roztwory krzemionki, które z biegiem lat przekształciły się w opale,
- opale dzisiaj można znaleźć nawet na terenie miasta: kilka lat temu jeden z podziemnych hoteli drążył dodatkowy pokój i znalazł opal o wartości kilku milionów dolarów,
- na tym terenie jest tak gorąco, że ludzie, którzy osiedlali się w Coober Pedy najczęściej drążyli swoje domy pod ziemią. Dzisiaj około 50% ludności (tej bogatszej, bo domy pod ziemią są droższe!) ma domy pod ziemią,
- na terenie miasta mieści się sporo kościołów dość...hmm...niespodziewanych wyznań np. ortodoksyjny grecki czy ortodoksyjny serbski (kościoły można zwiedzać, również znajdują się pod ziemią)
- w miasteczku i obok niego kręcono sporo filmów, szczególnie Sci-Fi (Mad Max 3, Pitch Black, Red Planet), a w samym środku miasteczka stoi statek z Pitch Black.

Jedną z największych atrakcji miasteczka jest zwiedzanie nieczynnych już kopalni. My wybraliśmy Old Timers Mine i muszę przyznać, że byliśmy zachwyceni. Sama kopalnia powstała koło 1916 roku (powstała jak powstała, kilku panów sobie ją wykopało, potem odeszli i o kopalni wszyscy zapomnieli). Ponownie została odkryta, gdy właściciele domu (podziemnego oczywiście) przy kopalni w latach 60 postanowili wydrążyć sobie nowy pokój: czekali na narodziny dziecka. I zamiast pokoju trafili do kopalni. Dzisiaj cały kompleks można zwiedzać (15 AUD od osoby), dostaje się kask (bardzo przydatny), ulotkę z dokładnymi opisami i można ruszać. Kopalnia - muzeum - jest świetnie rozplanowane, bardzo ciekawe. W odpowiednich miejscach są tabliczki, a nawet manekiny pokazujące "twórców" kopalni, wraz z opisami ich historii. Oprócz kopalni zwiedza się też dom pod ziemią, nadal umeblowany. Wspaniała atrakcja, naprawdę warta odwiedzenia. Z uczuciem lekkiego niedosytu opuściliśmy Coober Pedy, ale gnało nas już na południe (data wyborów się zbliżała), kto jednak wie, czy kiedyś tam jeszcze nie wrócimy :)

I tak mniej więcej wyglądała nasza trasa przez północne terytorium oraz pustynię. Oczywiście po drodze zatrzymywaliśmy się w różnych miejscach i różne przygody nas spotykały. 

Raz spaliśmy na bezpłatnym campingu przy wodospadach, a tuż obok naszego obozowiska płynęła rzeka. W rzece zaś siedział krokodyl i łypał na nas oczyskami jak podchodziliśmy za blisko. Łukasz mało zawału nie dostał jak go pierwszy raz latarką namierzył (wspomniałam, że skapnęliśmy się, że tam siedzi już po zmroku jak mu się oczyska zaczęły świecić?). Na szczęście był nieduży, więc na pewno słodkowodny, a one - jak wszyscy wiemy - nie atakują bez powodu, wystarczyło mu zatem nie przeszkadzać.

Choć przyznaję, że nocne wyprawy na siusiu wyjątkowo były emocjonujące. Innym razem, gdy siedziałam rozkoszując się gwieździstym niebem (to dopiero jest widok, nigdy, nigdzie takiego nie widziałam) z tyłu podkradł się do mnie kanguroszczur. Tak, wiem, że jest to gatunek zagrożony i może nie trzeba było go straszyć, ale był wielkości sporego psa i zaszedł mnie od tyłu, próbując dobrać się do śmieci. No, narobiłam może trochę wrzasku i wskoczyłam jak kot do auta. Ale spróbujcie się nie przestraszyć wielkiego szczura, który skacze jak kangur ;) 
Innym razem też spaliśmy koło krokodyli, ale tylko nocą buszowały po okolicy. Wystarczyło spać w aucie, nie w namiocie i było ok. No cóż, to Australia, taki mamy klimat ;) 
No i ten wszechobecny pył i muchy, ech, już tęsknię ;)

PS. W NT wszystkie Parki Narodowe są bezpłatne poza Kakadu oraz Uluru (25 AUD od osoby na 3 dni). Ceny tych dwóch są jednak zmienne, warto zatem sprawdzać ile kosztuje w danym okresie. Są dostępne bilety jedno albo kilkudniowe, w zależności od potrzeb i preferencji. Na terenach większości parków są dostępne campingi do spania. W zależności od ich klasyfikacji (a co za tym idzie dostępnych na nich udogodnień) ceny zaczynają się od 3.30 AUD za osobę. Są płatne zwykle gotówką do tzw. honesty box, dobrze zatem mieć odliczoną kwotę, bo nikt nam nie wyda:) Ceny mogą się zmieniać, można to sprawdzić w necie lub w visitor's centre. Ważne jest również, aby wybierając sobie camping zwrócić uwagę na dojazd - może się okazać, że trzeba mieć porządne 4WD, żeby do niego dotrzeć. I można się nieźle wkopać ;) Wszystkie informacje odnośnie parków, cen oraz mapki z NT dostępne są tutaj

Komentarze

Łączna liczba wyświetleń