Jolka, Jolka, pamiętasz... czyli o wyprawie do miasta i wyspiarskiej cywilizacji

Tak mi się skojarzyła nieśmiertelna piosenka Budki Suflera, a szczególnie jej wers "silnik rzęził ostatkiem sił", kiedy jechaliśmy dzisiaj jeepneyem do Tagbilaran.


Silnik (dokładnie tego okazu na zdjęciu powyżej) rzęził przy podjeździe pod górkę i miałem wrażenie, że skrzynia biegów nie ma już zapasu na redukcję, ale grunt, że dojechaliśmy.

Ale od początku:

Postanowiliśmy wyskoczyć do miasta i zrobić trochę większe (i bardziej różnorodne) zapasy jedzenia. To niecałe 20 km z naszego domu na wyspie, można pójść na łatwiznę i załatwić sobie tricykla za 350 pesos (jakieś 28 zł), albo taxi (500 pesos, ok. 40 zł), ale to nie byłoby filipino style.

Złapaliśmy więc rano habal-habal (czyli motocykle z kierowcą) za 25 pesos do "terminala" jeepneyów przy rynku w Panglao. A potem jeepneya do Tagbilaran za kolejne 20 pesos od łebka. Podróż trwała ok. 40 minut.

Sam sposób działania tego środka transportu jest ciekawy. Pod oknami ciągną się długie ławki i to one są zajmowane w pierwszej kolejności. Potem na środku ustawiane są dwuosobowe drewniane "zydelki" (jedna osoba przodem, druga tyłem do kierunku jazdy). Następnie pasażerowie zajmują drabinki po obu stronach wejścia umiejscowionego z tyłu. Ostatni chętni wsiadają na dach. W naszym jeepneyu naliczyłem ok. 35 osób, ale nie miałem dobrego podglądu na obłożenie dachu :)

Samo Tagbilaran to ok. 100-tysięczne miasto, stolica prowincji Bohol, z własnym lotniskiem i terminalem promowym. Zdecydowanie większy ruch na ulicach (ale nie taki hardcore jak w dużych miastach Wietnamu czy Kambodży). No i sygnalizacja świetlna jest respektowana.




Ledwie pojawiliśmy się na ulicy, od razu znalazło się kilkudziesięciu kierowców trike'ów, którzy chcieli nas gdzieś podwieźć. W pewnym momencie stało się to trochę irytujące, bo kiedy chcieliśmy przejść na drugą stronę ulicy, od razu zatrzymywał się trike i tarasował nam drogę. Od kręcenia przecząco głową mówiąc "no, thank you" rozbolał mnie kark ;)

Po szybkiej rundce po "downtown", z dominującą katedrą św. Józefa Robotnika



rozpoznaniu, co miasto ma do zaoferowania (dla miłośników globalizacji ważny komunikat: jest McDonald's, Pizza Hut i Dunkin Donuts), spacerku przez "park"



zawitaliśmy do świątyni komercji, Bohol Quality Mall, jednego z kilku naprawdę dużych centrów handlowych w mieście.

Jeśli mieliśmy jakieś wątpliwości co do poziomu zaopatrzenia sklepów na Panglao (trochę ograniczony asortyment), to w pięciopiętrowym BQ Mall poczuliśmy się jak w swojskiej galerii handlowej (z drobną różnicą, że tu na wejściu jest ochrona z wykrywaczem metali). Dostępne jest wszystko, co przeciętnemu człowiekowi do szczęścia jest potrzebne, w cenach, które nie straszą (no, za wyjątkiem mleka i przetworów mlecznych, ale to temat na odrębny wpis).

Nie powiem, świadomość, że w sumie pod ręką jest cywilizacja, znacząco poprawia samopoczucie, kiedy siedzi się pomiędzy krzakami bananowca. Nawet jeśli wizyta w centrum handlowym to wyprawa na pół dnia.

Miło jednak było wrócić do naszej wioski. Tuż po wygrzebaniu się z "paki" jeepney'a powitało nas radosne kwiczenie świń, sąsiedzi gwałcący na karaoke piosenkę Whitney Houston i dwa koty wrzeszczące wniebogłosy na dachu domu Helmuta. Nie ma jak w domu :)

Komentarze

  1. Dla przypomnienia: https://www.youtube.com/watch?v=NpZHBMjyzN0

    OdpowiedzUsuń
  2. Zapomniałeś o Stefanie! To kogut sąsiadów!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Łączna liczba wyświetleń