Casa Weranda - Dom Pod Drzewem Świetlikowym – maleńka cząstka raju...

Czytaliście kiedyś Anię z Zielonego Wzgórza? Ja wielokrotnie. Czas stanąć w świetle jupiterów i przyznać się odważnie – tak, jestem fanką Lucy Maud Montgomery. Świat przez nią opisany – choć często naiwny i idealistyczny, prawie raj – ma wiele wspaniałych elementów, a jednym z nich są nazwy domów. Zwróciliście kiedyś na to uwagę? Zielone Wzgórze, Srebrny Gaj, Księżycowy Nów, Wybrzeże Zatoki – te nazwy zapamiętałam z książek Montgomery najlepiej. I przez wiele lat czekałam na dom, miejsce, które takiej nazwy by wymagało. Moje mieszkanie trudno nazwać, dom rodzinny też jakoś nigdy jej nie wymagał. Ale ostatnio znalazłam miejsce, które o nazwę aż się prosiło. Co więcej – nazw pasujących jest wiele. Ale może powinniśmy pójść po kolei.
Zdjęcie dzięki uprzejmości autora bloga www.szukajacprzygody.pl

Siquijor – wyspa ognia – na której mieszkaliśmy przez ostatnie prawie 4 tygodnie, urzekła nas wieloma elementami. Przyroda to jeden z nich. Wspaniałe góry, cudowne zatoki, czyste morze, piękne plaże. A wszystko to poprzetykane drogami, dróżkami, zachęcającymi wręcz do dalszej eksploracji. I nawet mimo bólu pupy (niestety z przykrością stwierdzam, że nawet w 2 tygodnie ciągłego jeżdżenia nie da się przyzwyczaić do motorka, a szczególnie do jego tylnego siedzenia) człowiek ma ochotę powiedzieć: jedźmy dalej. I jedzie dalej. Aż na samą górę albo aż do kolejnego wodospadu. Ale, ale, nie o tym miałam pisać.

Miałam pisać o domu na wyspie Siquijor, który również zachwyca :)  Dom ów stoi sobie w niewielkiej miejscowości Maite, 1 km od San Juan. Jest usytuowany na zboczu wzgórza i z daleka wygląda jak wielka chata filipińskiego bonza. Zbudowany typowo po filipińsku, z trzema sypialniami (przy czym jedna znajduje się pod schodami), łazienką, kuchnią i wspaniałą werandą pierwotnie przeznaczony był dla robotników filipińskich. Właściciel jednak na prośbę grupy Polaków zdecydował się im wynająć tą posesję i z mojego punktu widzenia była to najlepsza rzecz jaką mógł zrobić. Widok z werandy jest niezwykły - ogródek z różnymi warzywami, ziołami, w oddali palmy. Z prawej strony rośnie wielkie drzewo, na którym mieszkają świetliki – stanowią wspaniały drogowskaz, gdy wraca się w nocy do domu na wzgórzu bez latarki :)

Zdjęcie dzięki uprzejmości autora bloga www.szukajacprzygody.pl

Najważniejszym miejscem w domu jest duża weranda, dlatego też na nasze potrzeby ochrzciliśmy miejsce mianem Casa Weranda, trawestując nazwę popularnej na wyspie noclegowni dla backpackerów "Casa Miranda". Na owej werandzie wisi sobie hamak, stoi sofa i kilka prostych mebli. Można też rozłożyć się na podłodze albo usiąść na barierce (to wersja dla odważnych). Można na niej jeść, śmiać się, spać, rozmawiać nad butelką rumu. Można posłuchać muzyki i pośpiewać. Można pogapić się w gwiazdy albo na świetliki. Można pośmiać się z jej stałych rezydentów – Stefana i Janusza czyli dwóch gekonów. I można dowiedzieć się bardzo dużo o ludzkich relacjach, ale przede wszystkim o samych Filipinach. Skąd?

W domu na stałe rezyduje pewien przemiły Polak (Rafał, pozdrawiamy Cię serdecznie), który w tej obcej sobie kulturze odnajduje się wspaniale, cały czas podchodząc bliżej i bliżej Filipińczyków, poznając ich język, kuchnię i zwyczaje. Większość jego przyjaciół to wspaniali Filipińczycy, którzy uczą go ciągle nowych rzeczy, dzieląc się własnymi przemyśleniami, wiedzą, doświadczeniami i wciągając go coraz mocniej w życie na wyspie.


Zdjęcie dzięki uprzejmości autora bloga www.szukajacprzygody.pl

Na werandzie pojawiają się przedstawiciele różnych narodowości, ale najwięcej pojawia się tam Polaków. Nie wiem czy wynika to z faktu, że Rafał prowadzi bardzo popularny blog (www.szukajacprzygody.pl) czy też po prostu Polacy z zasady garną się do swoich, ale w trakcie pobytu na Siquijor spotkaliśmy – głównie na werandzie – więcej Polaków niż w trakcie wcześniejszych 2 miesięcy. Dość powiedzieć, że pewnego wieczoru w barze Dagsa naliczyliśmy co najmniej 25 osób z Polski, na około 40-50 wszystkich obecnych gości. Po części oficjalnej w ruch poszły gitary i nieśmiertelne klasyki Dżemu w ramach open-mic, a na koniec wszystkich rozbroił Filipińczyk Alvin swoim wykonaniem polskiej piosenki.



Dopowiem tylko, że po tym hicie poleciał Czerwonymi Gitarami ("Morza szum, ptaków śpiew..."), więc nie tylko "taka" jak na filmie polska muzyka promowana jest na Filipinach ;)
Ale wracając do tematu:
Zawsze śmieszyło mnie, kiedy ktoś mówił (najczęściej egzaltowanym tonem) o atmosferze jakiegoś miejsca. Z właściwą sobie arogancją uśmiechałam się wtedy złośliwie pod nosem, a moja opinia o takiej osobie leciała na łeb na szyję. Nie potrafiłam nigdy wyczuć żadnej atmosfery i mówienie o niej uważałam za kosmiczną bzdurę, nowomowę i chęć zaimponowania innym. Mea Culpa. Ten wyjazd to dla mnie prawdziwa kopalnia wiedzy o świecie, zmieniający moje poglądy i sposób patrzenia.

Casa Weranda czy też Dom Pod Drzewem Świetlikowym (jak na pewno nazwałaby ten dom Lucy M. Montgomery) ma coś niesamowitego w sobie. Przyciąga ludzi, sprawia, że każdy czuje się szczęśliwy. Może to kwestia ziemi, może kwestia szamanów, a może po prostu dobra energia szczęśliwych ludzi, którą się tam wyczuwa - Casa Weranda to miejsce, które każdy powinien odwiedzić. Oczywiście z butelką rumu. A jeśli będziecie mieli szczęście i w domu będzie akurat Rafał – może podzieli się z wami swoimi przemyśleniami na temat Filipińczyków. Poczęstuje pyszną zupą z moringi i trawy cytrynowej (przepis tutaj:  http://szukajacprzygody.pl/moringa-zupa-warzywna/). Wskaże gdzie najlepiej pojechać. A może traficie na najlepszego przewodnika na wyspie – Alvina? Może da się namówić na wspólną wycieczkę, pokaże Wam ukrytą gdzieś dziewiczą plażę albo zabierze do znajomej znachorki? A może traficie na Ramke'go, który przycupnie gdzieś z gitarą i zagra Wam jakąś balladę (tak wiem, poniosła mnie wyobraźnia, ale Ramke naprawdę tam bywa i naprawdę dobrze śpiewa, akompaniując sobie na gitarze)?

My mieliśmy wiele szczęścia i przeżyliśmy to wszystko. Karaoke na werandzie z Claire. Pyszną zupę. Papkę z moringi na poranione nogi wg przepisu Alvina. Brak prądu i powroty bez latarki. Smażenie naleśników. Ubijanie pająków. Żądlące pszczoły (Łukasz pozdrawia te dwie, które sprzedały mu swoje buziaczki :) Wielkie ulewy i ogromne gorąco. Beforki przed wyjściem piątkowym do Czar's Place i afterki po niedzielnych wyprawach do Baha Baru na jam session. Gromadę Polaków wymieszaną z grupą Filipińczyków i dyskutujących o różnych aspektach życia.
Casa Weranda ma niezwykłą atmosferę. Jest trochę jak Nokia kiedyś: connecting people.
Raj można zdefiniować na wiele różnych sposobów. Jakąś wersję raju zobaczyłam na Casa Weranda. Jeszcze nie ten mój wymarzony. Ale już bliżej, już coraz bliżej.
Ps - Rafał, nie zabij mnie za te wynurzenia. Ale naprawdę, dawno nie czułam się tak dobrze jak u Ciebie w domu. Wrócimy. To znowu nie jest groźba. To obietnica :)

Komentarze

  1. Prawie wszystko to szczera prawda. Jedyna nieścisłość to to, że słowa jakie wykrzyczałem w kierunku pszczół dalekie były od słów używanych powszechnie do pozdrawiania i raczej nie nadają się do publikacji ;)

    A do nazwy Casa Weranda będę sobie rościł prawa autorskie :D Nazwa "Dom Pod Drzewem Świetlikowym" ostatecznie może być twoja ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Odpowiedzi
    1. Zgadzam się, że gdyby trzymały się ode mnie z dala to wszyscy by na tym lepiej wyszli: pszczoły dalej fruwałyby sobie radośnie z kwiatka na kwiatek a ja nie chodziłbym przez 3 dni z ekstremalnie opuchniętym palcem...

      Usuń
    2. Mam nadzieję, ze Steven i Jane nie wiedzą, że mają dwie pszczoły w ulu mniej ;-)

      Usuń
    3. Już co najmniej trzy mniej. Widziałem jak jedną zeżarł Klusek ;)

      Usuń
  3. No proszę, Klusek zmienił dietę - z butów na pszczoły :-D Od pierwszego dnia wiedziałam, że on ma potencjał!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Łączna liczba wyświetleń