Sri Lanko, nie idź tą drogą

Chyba nikt nie ma już wątpliwości, że z naszych postów dotyczących Sri Lanki (poza tymi dotyczącymi gór i pól herbacianych, bo te autentycznie nas zachwyciły) nie bije jakiś wielki entuzjazm. Co takiego się stało, że siódmy z rzędu odwiedzony przez nas kraj jakoś nie bardzo nas zachwycił? Sami szukaliśmy przyczyn: może to zmęczenie materiału (czyli nasze) po kilku miesiącach tułaczki, nadmiar odwiedzonych atrakcji (które czasem stają się powtarzalne a tym samym brakuje efektu świeżości), może efekt Australii, przez którą trochę odzwyczailiśmy się od swojskiego azjatyckiego rozgardiaszu, a może to, że rzeczywiście powody do krytyki jednak są... Nie ulega wątpliwości, że Sri Lanka i Lankijczycy mają duży udział w tym, jak odebraliśmy nasz pobyt tutaj. Różowo nie było. Słaby standard za relatywnie wysoką cenę, "dojenie" turystów do granic możliwości, konieczność ciągłego pilnowania się i użerania niemal na każdym kroku, lokalna specyfika, która niekiedy naprawdę mocno wkur irytuje ;) Nosiłem się z zamiarem przygotowania anglojęzycznej wersji tego posta i podzieleniu się przemyśleniami z lokalsami, ale po blisko czterech tygodniach spędzonych na Sri Lance i poznaniu odrobinę mentalności ludzi tutaj wiem, że z równym skutkiem mógłbym pisać na Berdyczów... Padło więc na Was :) 





Sri Lanka ma w Polsce całkiem niezły PR. Nie wiem czy też kojarzycie kampanię reklamową sprzed kilku lat emitowaną w polskiej telewizji (mam nadzieję, że mi się nie przyśniła, bo chociaż usilnie próbowałem znaleźć ten klip, to niestety się nie udało): kolorowe obrazki, uśmiechnięte kobiety w kolorowych strojach przechadzające się wśród herbacianych pól, słońce, plaża, zabytki - no cud, miód i orzeszki po prostu. A jak jest naprawdę? Pola herbaciane rzeczywiście są (i są przepiękne), ale na nich znajdziemy raczej ludzi zmęczonych życiem i pracą za marną stawkę (podobno wynagrodzenie to zbójeckie 1-2 USD dziennie, chociaż ciężko mi zweryfikować to w rzetelnym źródle), którzy chętnie zapozują do zdjęcia turystom, bo drobny datek przekazany w rewanżu podwoi ich dzienną stawkę i pomoże przetrwać rodzinom kolejny dzień. Zabytki są, ale często to bardziej ruiny, gdzie trzeba mieć niezłą wyobraźnię, by na ich podstawie wyobrazić sobie potęgę starożytnej cywilizacji. A jeśli nawet jest coś wyjątkowo interesującego - to często blednie w zestawieniu z ceną wstępu. Miasta? Spuśćmy zasłonę milczenia, bo jedyne do czego możemy je przyrównać to śmierdzące spalinami prowincjonalne miasta na Filipinach (przez które przemykaliśmy, jak już musieliśmy). 

Wyliczmy zatem te rzeczy, które nas najbardziej irytowały lub negatywnie zaskakiwały. Czas na upuszczenie odrobiny żółci ;)

1. Poziom czystości

Nie czepiam się biedy. Kraj ciągle podnosi się po wyniszczającej trzydziestoletniej wojnie domowej, która zakończyła się ledwie 6-7 lat temu i sporo czasu jeszcze upłynie, zanim wróci do pełnej normalności. Ale do jasnej Anielki przecież może być skromnie, ale czysto! A nie jest. Śmieci walają się wzdłuż dróg, pasażerowie autobusów po skonsumowaniu swoich przekąsek bez skrępowania wyrzucają opakowania przez okno. Niektóre hotele, wyglądające bardzo przyzwoicie i kosztujące zdecydowanie więcej, niż opcja budżetowa, powitają dorodnymi pajęczynami pod sufitem i grubą warstwą "syfu" pod łóżkami, nawet jeśli wypryskane są odświeżaczem powietrza tak, że może zemdlić. Przy wypielęgnowanych trawnikach walają się puste butelki, a przestrzenie wspólne bywają zagracone "przydasiami". Miasta są brudne i śmierdzące spalinami, bo większość pojazdów nie spełnia żadnych norm emisji spalin. W kotlinach unosi się smog.

2. Ruch na drodze

Ruch drogowy to generalnie spory problem w całej Azji. W każdym miejscu pieszy jest na najniższym szczeblu w hierarchii ważności. W końcu nawet niewielkie odległości pokonuje się tu zwykle motocyklem albo tuk-tukiem. Tutaj dodatkowo często brakuje chodników, a jeśli są, to zastawione czym się da, więc i tak trzeba ładować się na jezdnię pod pędzące, ryczące silnikiem i trąbiące pojazdy. Hałas naprawdę przytłacza i powoduje rozdrażnienie. Chociaż dla odmiany odnieśliśmy wrażenie, że przynajmniej na przejściu pieszy to świętość. W Kolombo jeśli postawisz stopę na przejściu dla pieszych, to pojazdy będą hamować bardzo gwałtownie (spore ryzyko dla pojazdów znajdujących się z tyłu). Podczas jazdy autobusami naprawdę wolałem się odwracać albo zamykać oczy. Sposób jazdy to za dużo nawet jak na mnie (z tym kilkumiesięcznym "doświadczeniem" z azjatyckim ruchem kołowym)

3. Polityka cenowa w hotelach

Przyzwyczajenie z Europy (ale też i innych krajów azjatyckich) pozwala sądzić, że ustalona cena za pokój jest ostateczna. Nie tu. Naprawdę ciężko mi zrozumieć nagminne doliczanie 10% "service charge" do rachunku za pokój (to jakaś łaska, że będzie posprzątany a pościel zmieniona?). Przykre jest to, że nawet jak się człowiek 10 razy upewnia, że cena jest finalna i zawiera wszystkie podatki i opłaty, to i tak na rachunku końcowym w wielu miejscach znajdziecie doliczone 10%. A co się dzieje, jak zgłaszacie uwagi? Miejscowi zwykle nagle tracą zdolność mówienia po angielsku. Nie rozumieją. Robi się nieprzyjemnie, każda strona upiera się przy swoim i hotel, który mógłby śmiało liczyć na polecenie spada do kategorii: "omijać szerokim łukiem". Zasada, że zadowolony klient przyprowadzi następnego, a rozczarowany zniechęci dziesięciu innych nie jest tutaj znana.

3a. Ceny hoteli, ich standard oraz standard obsługi

Chęć szybkiego wzbogacenia się na turystach opanowała branżę hotelarską. Oczywiście nikt nie kryje się z tym, że ceny dla obcokrajowców różnią się od cen dla miejscowych (ktoś spróbuje zgadnąć w którą stronę? Stawiam piwo za pierwszą prawidłową odpowiedź). Ale za cenę hotelu a ponadprzeciętnym standardzie w Tajlandii dostaje się tu co najwyżej norę z małym okienkiem i z zapuszczoną łazienką. Uciekasz z przerażeniem nawet jeśli sporo już w życiu widziałeś :) A to w łazience coś się leje, a to ktoś wytruł mrówki, ale zapomniał pozamiatać ich truchła, moskitiera upaprana jak stół w TVN-ie, ściany nie widziały farby od lat, oświetlenie to jedna żarówka o słabej mocy (w końcu prąd jest drogi), a gniazdek elektrycznych jak na lekarstwo. Taka "bylejakość". Stosunek jakości do ceny wypada naprawdę bardzo słabo. Nauczyliśmy się, że nie warto rezerwować niczego w serwisach typu Agoda czy booking.com. W większości przypadków zdjęcia mijają się z rzeczywistością, a ceny są co najmniej dwukrotnie wyższe niż te, które można wynegocjować na miejscu. Szczególnie jeśli zamierzacie gdzieś zatrzymać się na dłużej zarezerwujcie cokolwiek na jeden dzień i przejdźcie się okolicy. My tak zrobiliśmy w plażowej miejscowości Tangalle. Oczywiście miejsce, które zarezerwowaliśmy na jedną noc nie rozczarowało nas - mimo pięknych zdjęć okazało się norą ;) Za to hotel, na który w serwisie Agoda nawet byśmy nie spojrzeli (naprawdę fajny, ale 225 PLN za dobę), dostaliśmy na miejscu za mniej niż 1/4 ceny...

Z rezerwacjami w serwisach jest jeszcze jeden problem. Nagminny jest overbooking. Zdarza się, że turyści z rezerwacjami odbijają się od zamkniętych drzwi ("Sorry, we are full"), albo prowadzeni są do pobliskiego przybytku, niekoniecznie o takim samym standardzie. Pretensje? Pisz pan na Berdyczów ;)

4. Polityka cenowa w knajpach

Tu też się można poirytować, że doliczane jest 10% za serwis (i tylko zastanawiasz się za co, bo sam musiałeś iść po kartę, sam pofatygować się do rozkapryszonej kelnerki, która łaskawie przyjęła i przyniosła zamówienie). Jestem wielkim przeciwnikiem obowiązkowych napiwków (nie motywują do profesjonalnej obsługi), ale tu przynajmniej uczciwie przyznają w karcie, że każdą cenę trzeba powiększyć o te 10%... Tylko po co zmuszać ludzi do liczenia a nie po prostu dać finalną cenę? Ale bywają też "zabawniejsze historie": w Nuwara Eliya weszliśmy do lokalnej jadłodajni. O dziwo na ścianie było wypisane menu także po angielsku (co jest wyjątkiem, nie regułą). Ceny normalne. To dlaczego o tym piszę? Bo obsługa zauważywszy nas zaprowadziła nas do stolika, powiedziała kulturalnie "Sit!" i przyniosła kartę po angielsku. Z cenami dwukrotnie wyższymi niż te na ścianie. Na moje pytanie, czy mogę zamówić "ze ściany", usłyszałem odpowiedź, że nie. Na kolejne pytanie, czy turyści płacą u nich dwa razy więcej niż miejscowi, usłyszałem odpowiedź "tak". I do dzisiaj zastanawiam się, czy to przypływ szczerości czy efekt niezrozumienia mojego pytania ;) Oczywiście uśmiechnęliśmy się serdecznie, pomachaliśmy na do widzenia i poszliśmy do knajpy obok. Ale niesmak pozostał.

5. Ceny wstępu do turystycznych atrakcji

Specjalnie nie dziwi (dość powszechna w wielu krajach) dyskryminacja cenowa obcokrajowców. Ale mamy wrażenie, że ten swoisty podatek turystyczny na Sri Lance jest zdecydowanie za wysoki. Główne atrakcje (chociaż można się spierać, na ile są "atrakcyjne" - kwestia gustu i zainteresowań) kosztują nawet 30 USD od osoby (Lwia Skała w Sigiriya, punkt widokowy The World's End, Park Narodowy Yala). Starożytne miasto Anuradhapura (ruiny...) 25 USD od osoby. Tu 500 rupii, tam 1000 od osoby. A to nie koniec wydatków, bo po takim starożytnym mieście trzeba poruszać się tuk-tukiem, po parku narodowym jeepem (za kolejne 40 USD, tym razem za dwoje). Podliczyliśmy, że żeby zdecydować się na wszystkie atrakcje, trzeba by liczyć kilkaset dolarów od osoby, a to za dużo nie tylko na backpackerską, ale także na turystyczną kieszeń, co uświadomiliśmy sobie słuchając częstych narzekań turystów (tym bardziej, że niektóre z tych atrakcji nie powalają i często słychać słowa: nie warto, bez sensu, szkoda czasu). Nawet niektórzy miejscowi uświadamiają sobie, że to trochę za dużo i ślą petycje gdzie trzeba, ale póki co pazerność - świadomie używam tego słowa - wygrywa. 

Natomiast skala tej dyskryminacji cenowej jest olbrzymia. Wspomniana wcześniej Sigiriya - turyści płacą za możliwość wejścia po schodach na skałę 4.200 rupii (30 USD), podczas gdy miejscowi 50 rupii (!). Tylko z drugiej strony to najsłynniejsza skała na Sri Lance. Dużo bardziej rozśmieszyła nas opłata za wstęp do parku miejskiego (!!) w Nuwara Eliya. Po pierwsze nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek musiał płacić za wstęp do zwykłego parku, a po drugie cena dla turystów (300 rupii, dziesięć razy więcej niż dla miejscowych) powodowała, że 90% osób podchodzących do budki odwracała się na pięcie, nawet jeśli to równowartość dziewięciu złotych. I tak sobie sprytni Lankijczycy zarobili...

Horrendalnie wysokie ceny prowokują do kombinowania. I tak w Anuradhapurze kierowca tuk-tuka zaproponował, że jeśli odpalimy mu coś ekstra (ciut mniej niż oficjalne ceny) to przemyci nas dróżką obok strażnika. Tutaj będzie osobisty apel: nie róbcie tak. Pieniądze pójdą do kieszeni tuk-tukarza, a środków na renowację zabytków dalej nie będzie. Naprawdę lepiej będzie zrezygnować z kilku atrakcji, ale tam, gdzie naprawdę chcecie wejść, zapłacić "po bożemu". Może osoby odpowiedzialne zrozumieją, że taka polityka cenowa prowokuje przedsiębiorczych Lankijczyków do okradania (wespół z turystami) własnego państwa. Chyba, że to ichniejsza wersja polityki prorodzinnej (taki program "rodzina 500+") organizowana z pełną świadomością, wtedy przepraszam, dziękuję, do widzenia, nie mam więcej pytań ;)

6. Gratisy, za które trzeba płacić

To nie może być przypadek, bo spotkaliśmy się z tym w kilku miejscach. Dowiadujesz się o cenę śniadania w hotelu. Pada kwota (raz wyższa, raz niższa). Decydujesz się, jeśli cena odpowiada, a na stole lądują pyszności: dhal curry, coconut sambol, roti, those, milk rice, omlet, woda, kawa lub herbata. Zajadasz ze smakiem, a przy wystawianiu rachunku dowiadujesz się, że omlet i woda liczone są osobno. No jak to nie wiedziałeś? Przecież to oczywiste! Kończy się tak, że w kolejnych miejscach przepytujemy dokładnie obsługę, czy wszystko, co postawili na stole, wliczone jest w koszty. Niespodzianek nie brakuje :)

7. Tuk-tukarze

W większości przypadków kasują od turystów 50 rupii (1,50 zł) za kilometr. Dość tanio, szczególnie że nie ma opłaty początkowej (ok, bardzo krótki odcinek może kosztować te 100 rupii czyli 3 zł). Ale bywają jednostki pazerne, np. w mieście Kandy. Patrząc z boku może wydać się to śmieszne, że pieklimy się o 3 czy 6 zł w jedną czy drugą stronę, ale prawdę mówiąc jak mam płacić dwa razy tyle co miejscowi i tyle, co za przejazd warszawską taksówką (a to przecież rozklekotany tuk-tuk) to coś mi się po prostu nie podoba, abstrahując od nominalnej wartości przedmiotu negocjacji :) Napisaliśmy kiedyś, że nie z nami te numery i tego się trzymamy. Tak więc w Kandy musieliśmy przetrzymać trzech opornych aż znalazł się taki, który uznał, że mu się opłaca. 5 minut czekania, 200 rupii w kieszeni. Albo patrząc z drugiej strony: 50% w kieszeni!

Zaczepianie 50 razy dziennie pytaniami: "Tuk-tuk, Sir?", "Where are you going?" to standard w każdym kraju :) Można się przyzwyczaić.

8. Mentalność

Praprzyczyna wszystkich wymienionych wcześniej punktów. Poniższe słowa nie są efektem moich własnych przemyśleń, tylko informacjami zaczerpniętymi od jednego z naszych gospodarzy (jedynego Rasta na Sri Lance), który powiedział wprost, że w powszechnym mniemaniu "biali" gotówkę zrywają z drzewa i skoro zdobywają ją w tak łatwy sposób, to mogą przecież płacić więcej i podzielić się z tymi, którzy mają mniej. I żeby nie było wątpliwości - on sam tego przekonania nie dzielił.

9. Ceny

Są rzeczy, które są śmiesznie tanie. Danie obiadowe z napojami dla dwojga w lokalnej knajpie to koszt 15-18 zł. Transport autobusem - grosze (np. 7,5 zł za 200 km). Warzywa i owoce lokalne na targu - bardzo tanie. A z drugiej strony ceny wielu artykułów pierwszej potrzeby szokują i można zastanawiać się, jak przeciętny człowiek jest w stanie sobie na nie pozwolić. Szampon 250 ml. za 18 zł, żel pod prysznic - drogi jak na fanaberię przystało - tanie jest mydło w kostce. Jakiekolwiek kosmetyki - co najmniej dwa razy drożej niż w Polsce. Papier toaletowy - 2 zł za rolkę. Puszka pasty z tuńczyka - 9 zł. Serek topiony (8 trójkącików) - 10 zł. 2 litry Coca-Coli - 6 zł. Chleb tostowy - 5 zł. I niech ktoś teraz ponarzeka, że w Polsce jest drogo...

10. Kuchnia

Dania są smaczne. Ostre też. Ostre jak diabli właściwie. Ale przede wszystkim kuchnia lankijska jest bardzo monotonna. Bo ile można jeść ryż (względnie roti albo hoppers) z curry. Kurczak curry, ryba curry, wołowina curry. Czasem ryż smażony, ale to ciągle te same smaki. A jak postanowiliśmy skusić się na coś "europejskiego", to niestety ani hamburger, ani sznycel z kurczaka nie przypominały wyglądem ani smakiem tego, jaką noszą nazwę. A sznycel braliśmy w czeskiej knajpie. Oj sąsiedzi z południa, podpadliście trochę ;)

11. Duty free na lotnisku

Niemal wszyscy wiedzą, że "duty free" na lotniskach to raczej chwyt marketingowy a nie jakaś super-hiper okazja do zrobienia zakupów (chociaż wyjątki się zdarzają). Niemniej jednak poziom cen na lotnisku w Colombo zaskoczył. Pomimo reklam "do 90% taniej niż w Europie" było raczej drożej niż w polskim sklepie detalicznym. Lepiej więc nie nastawiać się na szaleństwo zakupowe, jak również nie przychodzić z pustym brzuszkiem - zestaw w Burger Kingu (jedna z nielicznych opcji żywieniowych na lotnisku) dostępny jest już od 13 USD. Tak, ceny są w dolarach. I tak, jest to drożej niż w Australii. Chociaż może ceny kanapki i wody mineralnej na Okęciu, pardon, Lotnisku Chopina, nie przebije ;)


PODSUMOWANIE

Całokształt jest taki, że raczej niewiele osób pomyśli sobie: chciałbym tu wrócić. I o ile w przypadku jednorazowej wizyty "wydojenie" turysty z punktu widzenia miejscowych mogłoby wydawać się z pozoru racjonalne (w końcu i tak więcej nie wróci), to jest to strategia na krótką metę. Czy rekomendowałbym Sri Lankę na wymarzony urlop, na który ciuła się ciężko zarobione pieniądze przez kilka miesięcy? Nie. Są kraje (całkiem blisko), gdzie turystę traktuje się lepiej (czytaj: nie strzyże aż do gołej skóry), standardy są dużo wyższe, a atrakcje ciekawsze. Nie polecałbym też Sri Lanki na pierwszy kontakt z Azją - może trochę zniechęcić. A dla kogoś kto inne miejsca w regionie już odwiedził? Pewnie z ciekawości zawita też i tu, niezależnie od zniechęcającego tonu mojego posta. W końcu życie to nie bajka, a świat nie kończy się na turystycznych plażach Tajlandii. Każde miejsce ma swoją własną historię i z każdego miejsca można czerpać doświadczenia pełnymi garściami. My też nauczyliśmy się czegoś nowego :)

Dla Lankijczyków miałbym jedną radę: pieniądze zarobione tu i teraz są ważne, ale jeszcze ważniejsza jest perspektywa długoterminowa. Garstka zapaleńców majątku nie przyniesie, a żeby turystyka stała się bardziej masowa, coś chyba musi się zmienić. W końcu tysiąc osób płacących za wstęp po 10 dolarów przyniesie summa summarum dochód większy niż sto osób płacących 30...

Z drugiej strony mam świadomość, że da się też na Sri Lance spędzić wymarzony urlop w pięknej scenerii i bardzo wysokim standardzie, z bogactwem różnorodnego jedzenia, atrakcji, zabiegów spa - nie wychodząc poza "wypasiony" resort, a na wycieczki w wybrane miejsca podjeżdżając klimatyzowanym busikiem. Wrażenia mogą być wtedy zupełnie odmienne od naszych, opinia diametralnie inna. I też pięknie :)

Ktoś z Was był, widział, miałby ochotę podzielić się swoimi wrażeniami? Chętnie poczytamy :)

Komentarze

Łączna liczba wyświetleń