W sercu stanu Sarawak - Kuching i okolice

Tak, wiem. Grupa prześmiewców zaraz mi wyciągnie, że serce jakiegoś miejsca powinno leżeć w jego centrum. Ale z drugiej strony – patrząc literalnie – Kuching mieści się po lewej stronie czyli jak serce. Możecie zatem przekonywać mnie, że białe jest białe, a czarne jest czarne, a ja (podobnie jak pewien poseł) nadal będę twierdzić, że Kuching to serce Sarawak. I w przeciwieństwie do niego – będę miała rację ;)




Sarawak – jeden z dwóch stanów malezyjskich na wyspie Borneo. Raz już mieliśmy okazję „przemaszerować się” po ziemi sarawaskiej (mam nadzieję, że tak to się odmienia) w Miri i jaskiniach Niah. Na pierwszy rzut oka Sarawak nie różni się zbyt od Sabah (drugiego stanu malezyjskiego na Borneo – mieści się tam np. Kota Kinabalu), choć zauważalnie więcej tu mniejszości chińskiej. Co ciekawe oba stany utrzymują między sobą granicę (z kontrolą dokumentów przy przekraczaniu). Ale poza tym różnic za bardzo nie ma. Oczywiście tylko na pierwszy rzut oka ;) 

Sama historia stanu Sarawak bowiem już urzeka. Przez wiele wieków Sarawak podlegał Sułtanatowi Brunei. W latach trzydziestych XIX w. mieszkańcy tych terenów zbuntowali się. Całkiem przypadkiem (oczywiście jeśli ktoś wierzy w takie przypadki) po okolicy swoim okrętem wojennym pływał sobie James Brook (młody, bogaty, przystojny, poszukujący przygody Brytyjczyk). Wuj sułtana zwrócił się do niego z prośbą o uspokojenie sytuacji w Sarawak, a kiedy James osiągnął sukces, w ramach wdzięczności otrzymał miasto Kuching z okolicami we władanie. Rodzina Brooke rządziła tym regionem aż do II wojny światowej. Potem pojawili się Japończycy, potem Brytyjczycy, a na końcu Sarawak przyłączył się do Malezji. I tak już zostało. Niemniej rodzina Brooke jest tutaj otoczona zrozumiałą czcią, bowiem nie tylko szanowała tradycję różnych plemion zamieszkujących teren, ale również doprowadziła do rozkwitu zarówno budowlanego jak i kulturalnego regionu.

Zainteresowani czy znudzeniu? Tak, wiem, historia nie każdemu przypada do gustu, przejdźmy może teraz do geografii ;) Jak niektórzy wiedzą postanowiliśmy spędzić kilka dni w Kuching (wszyscy zachwalali) i zwiedzić tutejsze atrakcje. Niestety pogoda (burze, deszcze, kto by się przejmował) trochę pomieszały nam plany, ale parę rzeczy obejrzeliśmy. Zacznijmy może od samego miasta.




To, co na pierwszy rzut oka zachwyca w Kuching, to promenada nad rzeką (Waterfront). Niby nic, a jednak. Urocze kafejki, małe knajpki, stoiska z jedzeniem i z różnymi pamiątkami. Wokół strzeliste drzewa a po drugiej stronie budynek Parlamentu, Fort Margherita i wioski malajskie. Najpiękniejszy widok jest wieczorem – kiedy wszystkie budynki są podświetlone. Szczególnie ładnie wygląda Parlament. Swoją drogą w czasie naszego pobytu odbywały się wybory do Parlamentu. Widzieliśmy kilka ciekawych transparentów, z czego najdziwniejszy głosił: Nie bądźmy tacy jak Sabah. Nie wiem, co dokładnie autor miał na myśli, ale ewidentnie między stanami istnieją jakieś poważne animozje.



Mieliśmy też okazję zobaczyć dwa razy obecnego premiera. Co prawda nie tak face to face (choć osobiście uważam, że powinien nas powitać czerwonym dywanem ;), widzieliśmy tylko kolumnę samochodów, eskortowanych przez policję oraz ambulans. Ponoć po tym można tu rozpoznać, że to premier. Oczywiście na jego przejazd ulice są zamykane, co doprowadza do białej gorączki mieszkańców, którzy powtarzają jak mantrę: służba publiczna znaczy służba narodowi. A nie wykorzystywanie jej. Jak widać pewnie problemy są aktualne bez względu na szerokość i długość geograficzną ;)

Tuż obok promenady mieści się jeden ze starszych budynków w mieście czyli The Square Tower, wybudowany w 1879 roku jako forteca. Nigdy jednak nie posłużył do celów obronnych. Drugim budynkiem w podobnym wieku jest położony tuż obok The Court House Complex. Warto rzucić na oba okiem, szczególnie w drodze do następnych atrakcji.



Czyli do tutejszego Chinatown (długie ulice z chińskimi sklepikami i knajpkami) oraz Little India (dużo sklepików ze wszystkim, głównie z ciuchami). Nie będę się rozpisywać na temat architektury czy mieszkańców - po prostu trzeba przyjść i rozejrzeć się trochę.



W mieście można też znaleźć dużo różnych muzeów (zainteresowanych zapraszam do internetu), meczety, chińskie świątynie oraz pomników kotów. Podobno nazwa Kuching wzięła się od malajskiego słowa kot (kucing), a historia ta obrosła w wiele legend, trudnych dziś do zweryfikowania.


Do pobytu w mieście zachęcają też liczne knajpki i knajpeczki. Szczególnie dużo można znaleźć tu jadłodajni chińskich (pycha), ale kilka malajskich też się trafi ;) Charakterystycznym dla tego regionu daniem jest ponoć Laksa. Łukasz się skusił i był zachwycony. Ostrawa zupa z krewetkami i limonką, kiełkami i cieniutkim makaronem. Mniam ;)


Samo Kuching stanowi świetną bazę wypadową do zwiedzania okolic. Bardzo dobrze rozwinięta sieć autobusów (można je znaleźć naprzeciwko Elektra House na dworcu, tuż obok Little India) pozwala dotrzeć wszędzie dość tanio i w miarę szybko. Przykładowo do Parku Narodowego Bako autobusy (nr 1) odchodzą o pełnej godzinie aż do 16, jadą około 30-40 minut i kosztują 3,5 MYR (czyli ok. 3,5 zł). Dodatkowo jeżdżą też ponoć prywatne busiki – nie korzystaliśmy, ale widzieliśmy ich sporo. Najlepiej o dojazd do konkretnego miejsca podpytać w hotelu – na pewno bez problemu ktoś podpowie w który autobus wskoczyć. Oczywiście można też skorzystać z taxi (drogo) albo wykupić wycieczkę (jeszcze drożej). Każdemu wedle potrzeb i zasobów portfela oraz czasu ;)

Wróćmy jednak do samych atrakcji.

1. Kulturalne Wioski 

W okolicy Kuching można znaleźć wiele miejsc, w których czas zatrzymał się przed wiekami. Wioski różnych plemion, które żyły i żyją do dzisiaj na tym terenie, szanując tradycje są dostepne dla turystów. Można wybrać się czy to do Sarawak Cultural Village (żyjące muzeum) czy też do jednej z wiosek, w której ludzie nadal żyją w tak zwanych długich domach (longhouse) np. Bydayuch. Ponoć w niektórych domach można zobaczyć jeszcze czaszki wrogów. W końcu kanibalizm w tym regionie został zakazany zdaje się dopiero na początku XX wieku :) A wcześniej jak sąsiad cię wkurzył, to mogłeś go zjeść. Miła perspektywa prawda ? 

2. Farma Krokodyli i mini zoo 

Ponoć bardzo fajna atrakcja dla dzieciaków. Niewielkie mini zoo i możliwość obejrzenia karmienia krokodyli (o 11 i 3). Od nas krokodyle notorycznie uciekają, więc odpuściliśmy sobie. Zresztą, a nuż i one chciałyby mnie porwać? Nie ma co ryzykować ;) 

3. Bau 

To niewielkie miasteczko, w którym niegdyś mieściły się kopalnie. Znane jest jednak bardziej z tego, że wokół są liczne jaskinie, które można zwiedzać. Jak już wiemy po Niah, wydry za jaskiniami nie przepadają, odpuściliśmy sobie zatem to cudne miejsce, ale dla zainteresowanych – jak najbardziej.

4. Różne parki narodowe:

a. Gunug Gading National Park – miejsce, w którym (jeśli ma się szczęście) można obejrzeć największy kwiat na świecie czyli raflezję. Niestety my farta nie mieliśmy i żadna nie kwitła (każdy kwiat kwitnie tylko przez parę dni w roku). Przed wycieczką do parku warto tam zadzwonić i sprawdzić czy jakaś kwitnie. Jak nie – można sobie chyba podarować. 

b. Kubah National Park i Matang Wildlife Center - jeszcze jeden uroczy park, który szczyci się dużą ilością wodospadów, pięknymi palmami i orchideami. Oczywiście jest i dżungla, po której można sobie pochodzić. Dodatkowo na jego terenie mieści się Matang Wildlife Center, w którym mieszkają orangutany. Jeżeli nie będziecie w Sandakan (gdzie my mieliśmy okazję obejrzeć te śmieszny małpy), to być może jest to najlepszy sposób, żeby je zobaczyć. Drugą opcją na ich spotkanie jest Semenggoh Wildlife Center, również leżące niedaleko Kuching. 

c. Talang- Satang National Park - słynie przede wszystkim z pięknych plaż i wysepek. Można w nim spotkać przede wszystkim żółwie, bowiem to dla ich ochrony w ogóle został ustanowiony. 

d. Tanjgung Datu National Park - uznawany przez wielu za najpiękniejszy park w Sarawak. Niestety można go zwiedzać tylko w czasie pory suchej (kwiecień - październik). Ku naszej rozpaczy – nie zdołaliśmy go zobaczyć, bo mimo iż ponoć jest pora sucha, w czasie naszego pobytu codziennie lało. I grzmiało na dodatek. Dostać się do niego można tylko łódką z Sematan. Słynie z pięknych plaży, cudnej rafy, wielkich żółwi. Na pewno warto. 

e. Park Narodowy Bako -  tyle nasłuchaliśmy się o tym parku, że mimo przeciwności wszelkich (prognozowany i rzeczywisty codzienny deszcz i burze) postanowiliśmy się do niego wybrać. Park nie jest mały, ale też nie powala swoją wielkości (27 km kwadratowych). Mimo niewielkich rozmiarów, już na krótkich trasach można zobaczyć bardzo różnorodne krajobrazy. 






Park leży nad morzem, na jego terenie są zarówno wysokie, kolorowe klify jak i urocze plaże. Nie należy jednak szykować się na kąpiel – ponoć te plaże są ulubionym miejscem pobliskich krokodyli. Och, oczywiście zakazu formalnie nie ma, raczej ostrzeżenie – bierzesz na siebie odpowiedzialność za własne życie. Oczywiście my – no przecież – żadnego krokodyla nie widzieliśmy, choć zezowałam w każdą stronę próbując jakiegokolwiek znaleźć.



Zamiast krokodyli zdołaliśmy obejrzeć mnóstwo pięknych ptaków, brzydkie dzikie brodate świnie, śmieszne makaki i komiczne proboscisy. Proboscisy były niejako bonusem, bo przy wejściu pracownicy parku ostrzegają, że prawdopodobieństwo ich spotkania jest niewielkie. Nam się poszczęściło – trzy małpy postanowiły zrobić sobie obiad na pobliskim drzewie. Co prawda są bardzo ruchliwe i szybkie, ale udało się je złapać w obiektywie, a nawet nakręcić krótki filmik z bliska. To rzadki zaszczyt :) Makaki nie wywołują u nas tak pozytywnych emocji, raczej powodują, że kurczowo ściskamy aparat i okulary przeciwsłoneczne. Na te złodziejki trzeba zawsze uważać. No, a dzika świnia – cóż, pozostaje w naszym rankingu najbrzydszego spotkanego zwierzaka. Nawet jej to powiedzieliśmy. Popatrzyła na nas z lekkim niesmakiem i wróciła do konsumpcji krzaków. W końcu – świniak niewychowany.



Najfajniejsze jednak w parku są trasy. Od razu to powiem – nie było najłatwiej. Wybraliśmy trasę, która miała niecałe 3 km i kiedy przeczytaliśmy, że zakłada się na nią w jedną stronę 1,5-2 godziny, roześmialiśmy się kpiąco. Do czasu aż stanęliśmy przed jej początkiem czyli 400 m podejściem w górę, stromym, po korzeniach i śliskich kamieniach. Jeśli do tego dodacie bardzo wysoką wilgotność, zero przewiewu i ponad 30 stopni – cóż, dobra sauna gotowa. Widziałam kiedyś w polskim salonie kosmetycznym zabieg, który polegał na jeździe na treningowym rowerku w czymś w rodzaju sauny. Ludzie płacą za to ogromne pieniądze. Nie lepiej przyjechać na Borneo i powspinać się trochę? Myślę, że efekt będzie podobny ;) Warto też pomyśleć o dodatkowych płucach - ja podchodząc pod kolejną górkę, skacząc po korzeniach powtarzałam sobie jak mantrę "zgrabna pupa", ale szczerze mówiąc i to nie pomagało. Drugie płuca by pomogły, ale żaden szatan nie pojawił się w pobliżu  ;)




Widoki po drodze były bardzo ładnie, krajobraz się zmieniał, wspinaczka się skończyła, ale nawet droga po płaskim była utrudniona przez liczne korzenie, rzeczki, strumyki i mini bagienka. Te 1,5 godziny naprawdę jest realne. 

Chcieliśmy jeszcze zrobić jedną trasę, ale zachmurzyło się i zaczęło grzmieć, doszliśmy zatem do wniosku, że lepiej będzie wrócić wcześniej. Czy wspomniałam już, że aby dostać się do parku trzeba płynąć łódką? Chyba nie. Zatem trzeba i to morzem. A patrząc na niebo mieliśmy lekkie wrażenie deja vu (burza podczas naszego powrotu z wysepek koło Kota Kinabalu) i woleliśmy tego doświadczenia nie powtarzać. 

Skoro już jestem przy sprawach technicznych, to może opiszę co i jak. Żeby dostać się do parku, trzeba najpierw złapać autobus nr 1 w Kuching (3,5 MYR). Następnie kupić bilet (20 MYR od osoby) oraz wykupić miejsce w łódce (40 MYR od osoby w dwie strony). Łącznie – 60 MYR (ok. 60 zł) od osoby. W parku można nocować, należy jednak wcześniej zrobić sobie online rezerwację, bo bywa, że mają komplet gości. Jestem w stanie w to uwierzyć, bo widzieliśmy tłumy turystów, które biegały po parku (łącznie z wycieczką brytyjskich gimnazjalistów). Po przybyciu do parku, należy podejść do kwatery głównej i zapisać się na listę. Tam też dostaniemy mapkę. Po powrocie z tras należy się na liście odhaczyć, że się zeszło – żeby nas nie szukali, bo ponoć sprawdzają to dokładnie. Żeby wrócić do wioski Bako (i dostać się na powrotny autobus – najpóźniej o 16:30), należy przejść się do tzw. Boat Counter i tam poinformować obsługę, o której chce się wracać (najpóźniej o 16, łódki są co godzinę). Sama przeprawa łodzią trwa 15 minut, trzeba jednak mieć przygotowany aparat, bo widoki są przepiękne. 

Czas na podsumowanie Kuching i okolic. Na pewno warto tu wpaść na parę dni. Powłóczyć się trochę po mieście, skoczyć do którejś wioski historycznej, powspinać się w parku. Jeżeli nie byliście w Sabah, warto też odwiedzić orangutany i proboscisy. 

Dla nas Kuching to ostatni przystanek na Borneo. Spędziliśmy tu prawie 2 miesiące i nie żałujemy ani minuty. To wspaniała wyspa z przepiękną przyrodą, pysznym jedzeniem i przemiłymi ludźmi. A orangutany i proboscisy są warte każdych pieniędzy, żeby je zobaczyć. Zabrakło nam tylko raflezji i krokodyli. No i farta do pogody w Kuching. Tylu burz nie widziałam nigdy nawet w lecie w Polsce, co trochę pokrzyżowało nam plany. Cieszę się jednak bardzo, że chociaż Bako zdołaliśmy zobaczyć. Choć tradycyjnie wracaliśmy w burzy. I to takiej, że po wyskoczeniu z autobusu przemokliśmy doszczętnie. Ale warto było. Czym byłyby w końcu tropiki bez odrobiny deszczu. Chyba Saharą ;)

Komentarze

  1. Jak zwykle świetny tekst :)Zdjęcia piękne :) A praktyczne rady super...
    Opisujecie wszystko bardzo fajnie :) jeden z niewielu Blogów, które czytam regularnie.
    Pozdrawiam z zimnej i pochmurnej Polski

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Rany, niech już będzie ciepło i słonecznie, bo w przeciwnym wypadku ten nasz powrót się do przyszłej wiosny przeciągnie... ;)

      Usuń
    2. To prawda,że u nas zimno niestety. Potwierdzam, ale pocieszające,że i u was nie tylko słońce i cieplutko.Idąc tym tropem i niechlubną cechą Polaka.. dobrze im tak;)Na poważnie nie wiedzieliśmy,że istnieją brodate świnie i to jeszcze tak nieurodziwe. Wiem,że istnieje taki kwiat jak daglezja, ale że raflezja to największy kwiat? Zaraz pobuszuję w necie i popatrzę. Ps. prawda,że podróże kształcą:)

      Usuń
  2. Właśnie poczytałam sobie o raflezji oraz pooglądałam na fotkach. Bukietnicy Arnolda raczej nie chcialabym dostać w prezencie ani hodować w ogródku:) Rozmiary imponujące, ale podobno smrodek straszliwy. fuj, w końcu nie bez przyczyny nazywany trupim kwiatem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A nazywa się tak ładnie, prawda? ;) Dodajmy dla porządku, że raflezje to rośliny pasożytnicze, kwitną krótko (do tygodnia) i zaledwie raz na parę lat

      Usuń

Prześlij komentarz

Łączna liczba wyświetleń