Hipokryzja level master czyli czemu nie lubię stanowczych opinii

Dawno, dawno temu, kiedy byłam małą dziewczynką rodzice z radosnymi uśmiechami poinformowali mnie, że na wakacje jedziemy do Francji. Pamiętam do dzisiaj motylki w brzuchu na samą myśl. Nie wiedziałam o Francji nic poza tym, że jest położona na mitycznym Zachodzie (to były czasy tuż po upadku komuny) i że można tam zjeść żabie udka. Wiem, że młodszym pokoleniom wyda się to prawie niemożliwe, ale nie mieliśmy wówczas blogerów i blogów, na których można było szukać informacji. Moi rodzice mieli atlas i wiedzę, gdzie mniej więcej jechać. Nic poza tym nie było potrzebne. W tamtych czasach każde miejsce, do którego człowiek się wybierał fascynowało - jechało się po raz pierwszy i można było mieć pewność, że będzie się różniło od domu. Taka motywacja wystarczała. Parę lat później (ale nadal przed czasami blogów) przed każdą wyprawą wertowałam przewodniki. Samo pójście do księgarni i zakup przewodnika było już doświadczeniem z gatunku WOW, a jego czytanie... hmm bajka. Dziś najczęściej przeglądam przewodniki w necie oraz szukam opinii innych na blogach i forach. Słowo "rekomendacje" nie bez kozery robi od paru lat taką karierę - jak mówią badania blogerzy, znajomi i nieznajomi z internetu to najlepsze i najbardziej wiarygodne źródła informacji. Czy aby jednak na pewno....


Trzy lata temu mieliśmy okazję po raz pierwszy w życiu wylądować na mitycznym Bali. Oczywiście wcześniej przetrząsnęliśmy internety w poszukiwaniu opinii i to, co nas zdziwiło to fakt, że Bali budzi  tak wiele skrajnych emocji. Jest grupa wielkich fanów: uwielbiają widoki, lekcje jogi, zabawę jedzenie, plaże i wulkan. I jest grupa hejterów: nienawidzą widoków, jogi, imprez, jedzenia, plaż i wulkanu. Takie marzenie marketera: love or hate, ale nie jesteś obojętny. Nas pierwsza wyprawa na Bali nie zachwyciła. Przed powrotem do Polski daliśmy jednak wyspie drugą szansę i muszę przyznać, że moja personalna opinia na temat Bali poprawiła się. Nie stałam się fanką, bo nadal sporo rzeczy mi nie odpowiada, ale absolutnie nie zamierzam Bali hejtować. Co więcej, osoby, które wybierają się do Indonezji będę na odwiedzenie Bali namawiać, bo jest to ciekawe miejsce i warto wyrobić sobie na jego temat własną opinię. Poza tym Balijczycy to mistrzowie marketingu i dlatego właśnie stwierdzenie: "byłem na wakacjach na Bali" nadal brzmi dla wszystkich wokół zarąbiście. 

Nie o samym Bali miałam jednak pisać, a o opiniach. Jakiś czas temu przedzierając się przez czeluście internetu zauważyłam niepokojącą tendencję w kontekście rekomendowania różnych miejsc. Owo zjawisko określiłabym nazwą hipokryzja level master. Jak bowiem inaczej można określić fakt, że ktoś pisze, iż tylko ostatni kretyn jeździ na Bali (brud, kiła. mogiła), skoro jest tyle cudnych miejsc w Indonezji, następnie zaś sam jedzie i tłumaczy się jeszcze, że on to może, gdyż normalnie mieszka albo już był w autentycznej Indonezji/Filipinach/Kambodży i na Bali szuka europejskości. Czyli "ja", rozumiejąc że to sztuczne, mogę skorzystać z tego co na Bali fajnego można znaleźć, jak długo głośno mówię, że Bali jest do kitu? A spróbuj ty człowiecze zachwycić się Bali, bo stanowi ciekawą mieszankę hinduizmu/Indonezji/europejskości to już jesteś idiotą. Ma to głęboki sens. Uwielbiam pytania z gatunku: "kim są idioci, którzy jeżdżą do miejscowości X" albo stwierdzenia "trzeba być kretynem, żeby lubić miejscowość Y". Nie ma to jak trochę się dowartościować na blogu albo forum kosztem innych. A spróbuj teraz, z przyprawioną gębą idioty, wejść w polemikę, że tobie się jednak to miejsce podoba. Możesz sobie przytaczać i 500 argumentów racjonalnych, a i tak już przez wszystkich zostałeś zakwalifikowany jako kretyn ostatni, który się nie zna. Ciebie nikt już nie posłucha, autorytet przemówił. 

Przyjrzyjmy się teraz Tajlandii. Jeszcze parę lat temu każdy chciał jechać do Tajlandii, dzisiaj w oczach podróżników przez wielkie P jest to totalnie passe. A już nie daj bogom jakiś Phuket czy Pattaya. Bo cóż to za egzotyka: hotele jak europejskie, jedzenie nie tylko tajskie, ale i zachodnie, a w każdym sklepie można kupić chleb i Kit Kata czy też inne Nescafe. No i te tłumy turystów. Gdzie się człowiek nie obróci tam turysta z Europy, dużo Polaków i jeszcze Ruskich - no dramat po prostu. Jakże ludziom nie wstyd jeździć tam gdzie ja. I jeszcze tłum robią i dobrego selfiaka z miejscowymi na tle pięknej laguny zrobić się nie da, bo nie dość, że lokalsi jacyś nieautentyczni (ubrani normalnie, koszulki Reeboka mają i spodenki też, a gdzie trzcinowe spódniczki!), to jeszcze jak tu robić zdjęcie w takim tłoku. Bez sensu zupełnie! Oczywiście nieco tu wyolbrzymiam, ale przekaz jest chyba dzięki temu silniejszy i bardziej zrozumiały, czyż nie?
Z drugiej strony ta sama osoba potrafi poskarżyć się jak to na indonezyjskim Flores (gdzie turystów jak na lekarstwo) mieszkała w fatalnych warunkach (łazienki w hotelach na Flores to niezapomniane przeżycie, prysznica tam nie uświadczysz zgodnie z lokalną tradycją, a toalety...hmmm...), gdzież im do europejskich, a do jedzenia był tylko ryż! No i jeszcze po angielsku nikt nie rozumiał, o mówieniu nie wspomnę. I nie mieli sojowego Latte! O Starbucksie zapomnij, ale żeby sojowego Latte nie było? Mają mleko sojowe, mają kawę, to czemu się śmieją jak pytam o sojowe Latte.

No błagam, pokory i rozsądku trochę. Europejskie mieszkanie tak, jedzenie - czasem czemu nie, podejście do czasu - koniecznie, ale z drugiej strony miejsce niezadeptane przez turystów, tanie i z pełnym folklorem. Aż się w takiej sytuacji  ciśnie na usta pytanie o piórko w wiadomą część ciała i smyranie. Konia z rzędem temu, kto znajdzie taką idealną miejscówkę. I koniecznie musi być bezpieczne, z pięknymi widoczkami (przejrzysta woda, biały piaseczek i jakaś palma to absolutne minimum), czysto (żadnych śmieci!) i jeszcze, żeby po angielsku mówili, najlepiej z kontynentalnym akcentem, bo brytyjski jest zbyt trudny do zrozumienia.
Czy tajskie widoczki są brzydsze przez tłumy turystów, jedzenie mniej smaczne, a świątynie mniej egzotyczne? Ok, może i zdjęcie ładne trudniej zrobić jak macie zgraję, która pcha się wam przed oczy, ale sam widoczek się nie zmienia. Poza tym do jasnej Anielki, skoro ty tam pojechałeś, bo przeczytałeś, że ładnie, to sam jesteś częścią tego tłumu i dlaczego prawa do widoczku miałbyś odmawiać innym? Pewnie, każdy by dzisiaj chciał być Tonym Halikiem (młodzież odsyłam do wikipedii) odkryć nieznane amazońskie plemię, pomieszkać z kanibalami w Papui (byle go nie zjedli), ale nie każdemu musi być dana taka możliwość.


Nieodmiennie głęboko zastanawia mnie skąd wzięła się fama o wysokich cenach na Phuket, powtarzana na wielu forach i grupach podróżniczych. Nam udawało się jakoś zmieścić w założonym budżecie (a pamiętajcie, że budżet na wielomiesięczną podróż różni się znacznie od takiego na 3 tygodnie), mieszkając w fajnym hotelu i nie odmawiając sobie niczego (nawet może za bardzo sobie tam folgowaliśmy), ale wszystko to kwestia doświadczeń osobistych. Nam się podobało na Phuket - tak, nie wstydzę się tego! Można pojechać i przetestować samemu. Chętnie podpowiemy jak my spędzaliśmy tam czas, co warto (naszym, prywatnym zdaniem) tam robić i jak to robić. Ba, zarekomendujemy świetną tajską knajpkę, oddaloną jakiś 1 km od plaży, w której jedzenie było tak pyszne i w dobrej cenie, że ze względu na częstotliwość wizyt zasłużyliśmy tam na kartę stałego klienta.

Osobiście lubię Tajlandię, ale to moja prywatna opinia. Każdy może mieć własną. Lubię, bo z jednej strony mam egzotykę (naturę, jedzenie, język, kulturę), a z drugiej mogę się dogadać (no, powiedzmy, przyjdzie jeszcze kiedyś czas na artykuł o języku Thainglish), mieszkanie mam w standardzie europejskim za rozsądną cenę, a jak mam ochotę na coś innego niż ryż, to spokojnie to znajdę. Tyle i aż tyle.

A jak nachodzi mnie myśl, że w tej Tajlandii za dużo turystów i tak komercyjnie, to zawsze mogę się wybrać do jakiejś niedalekiej wioski, poza utartymi ścieżkami. I popatrzeć na biedne chatynki stojące obok bogatych buddyjskich świątyń, zasmarkane dzieci biegające boso po drodze i śpiewające w języku, którego nie rozumiem. Zjeść w jadłodajni, w której tylko zdjęcia albo wskazanie palcem danego gara może mnie uchronić przed otrzymaniem niejadalnej niespodzianki.  Zapłacić krocie za przejazd, bo przecież turyście ciężko odpuścić, szczególnie takiemu, który wygląda na zagubionego. Powdychać spaliny z rozwalających się motorków i gnijących śmieci. I taką Tajlandię też znam: egzotyczną, z piękną przyrodą i ze spotkaniami z cudownymi Tajami, ale także ze wszystkimi negatywami: brzydkimi smrodliwymi miastami, śmieciami, w otoczeniu miejscowych, dla których turysta to dwunożny bankomat.

Kiedy więc w nadchodzącym sezonie zimowym będziecie "wertowali" internet w poszukiwaniu idealnego miejsca na wakacje, sugeruję zacząć od dwóch rzeczy: głębokiego przemyślenia czy na pewno wersja lokalna (w całej jej okazałości) będzie wam w Azji odpowiadała oraz czy aby na pewno stanowcze "nigdy tam nie pojadę" różnych podróżników nie jest podszyte czyjąś hipokryzją albo przerośniętym ego. A może takie właśnie miejsce jest największą perełką? I przebiegli podróżnicy przez wielkie P doskonale o tym wiedzą, ale chcą je zachować na wyłączność i ukryć przed tłumem? Bo a nuż powtórzy się sytuacja znad polskiego morza: kocyk przy kocyku, parawan przy parawanie. Zaraz, jaki parawan, tego tutaj się nie praktykuje, a może szkoda, plaże byłyby takie kolorowe. A nie tylko piasek i piasek, zupełnie bez sensu. Jak podróże zresztą. Trzeba mieć mocno nierówno pod sufitem, żeby je lubić. Albo coś.

PS
Ten post nie jest wynikiem mojej frustracji, że ktoś krytykuje miejsca, które mi się wybitne podobają. Postanowiłam go napisać pod wpływem krytyki Bali w wersji "tylko idioci jeżdżą na Bali, ja zaś mogę bez strachu, że ktoś mnie nazwie idiotą, bo przecież jadę tam złapać europejskość, ale na co dzień to nie lubię Bali, bo jest zbytnia komercha i za bardzo europejskie". I czara hipokryzji się przelała. Bywam hipokrytką. Ale są granice :) Naprawdę  ;)

Komentarze

Łączna liczba wyświetleń