Góry wietnamskie czyli Dalat (Da Lat) i Bao Loc

Siadamy na niskich czerwonych krzesełkach. Między nami na stoliku stoi talerz z bułeczkami. Wyglądają i smakują jak ptysie. Wiem, bo jesteśmy tu już trzeci raz. To taki nasz mały rytuał - ciastko i mleko po obiedzie 😉 Mleko jest niestandardowe. Po pierwsze na ciepło, po drugie - smakowe. Do wyboru wersja z orzeszkami ziemnymi, sojowe, z kukurydzą lub czarnym sezamem. Co wieczór testujemy inne, aż uznajemy, że orzeszkowe najlepsze. Smakuje jakby ktoś rozpuścił łyżkę masła orzechowego w gorącym mleku. Może zresztą tak to przygotowali, nie wiem. Wiem tylko, że w chłodny wieczór (temperatura w Dalat w nocy spada nawet do 13 stopni, w końcu góry) jest idealne. A że kaloryczne? Dotarcie do knajpki, gdzie właśnie siedzimy wymaga przejścia jakiś dwóch kilometrów po górkach. Spalimy. W dwie strony na pewno. Zaintrygowani? Witamy w Dalat 😊


Dalat (Da Lat) to miasto, mieszczące się w południowym Wietnamie, w Górach Annamskich na wysokości 1500 m.n.p.m. Liczy sobie ok 134 tys. mieszkańców i powszechnie znane jest jako miasto kwiatów. Faktycznie ta nazwa nie jest na wyrost. Liczne parki, przepięknie utrzymane kwietniki, obsypane kolorowym kwieciem drzewa czy ogromne poisencje (znane w Polsce jako drzewka bożonarodzeniowe) zachwycają na każdym kroku. Jeżeli dołoży się do tego czyste ulice, ładne domy i uśmiechniętych ludzi to doprawdy niczego więcej do szczęścia nie trzeba. Do szczęścia może i nie, ale i tak łatwo więcej z pobytu w Dalat wyciągnąć.

Po pierwsze jedzenie. Liczba kramów i kramików z pysznymi bułeczkami, owocami (w tym kosze truskawek w cenie 60 000 VND za kg) przerosła nasze wszelkie oczekiwania. Dosłownie na każdym kroku można kupić dragon fruita (za 10 000 VND czyli 1,6 PLN za kg), wspomniane wyżej truskawki, banany (12 000 VND za kg), mango, mangostyny, rambutany, awokado, arbuzy i czego tam jeszcze dusza zapragnie. A to dopiero owoce. Obok nich na straganach stoją kosze pełne warzyw, zieleni się groszek, czysta marchewka wychyla swoje pomarańczowe łebki zza pysznych sałat i ziemniaków. Wielu warzyw nie znam, nie mam pojęcia co można z nimi zrobić.

Na szczęście Wietnamczycy wiedzą doskonale jak je wykorzystać i wyczarowują pyszności na każdym kroku: czy to bagietka ze wsadem (banh mi) czy inne danie - wszystko jest pyszne. Nam najbardziej przypadły do gustu dania z patelni żeliwnych (gorących). Zwykle są to jakieś pasztety, kiełbaski, jajka, ryba, a do tego zielenina plus obowiązkowo bagietka. Na ciepło oczywiście (piecyki są tu wszędzie). Przepyszne kombinacje, trzeba tylko uważać, żeby się nie poparzyć.

Po drugie góry i lasy. Tego "miodku" wokół Dalat jest mnóstwo. Nam najbardziej podobała się wycieczka, która obejmowała przejazd cable car (ponoć najdłuższy w Wietnamie, koszt za przejazd w dwie strony 80 000 VND, w jedną 60 000 VND) do pagody Truc Lam Zen Monastery oraz nad jezioro Tuyen Lam Lake.

Sam monastyr jest bardzo ładny, znajduje się na górze Fenixa (brzmi jak z Harry'ego Potter'a). Liczne mniejsze i większe świątynie wyrastają wśród przepięknych kwiatów. Co jakiś czas nad głowami niesie się dźwięk gongu. Ponoć w monastyrze można zostać na kilka dni na medytację, co wydaje się ciekawą opcją. Oczywiście patrząc na ilość turystów (część przybywa cable car, ale większość jednak autokarami, również z Nha Trang) ciężko mówić o samotności w ogrodach pełnych kwiatów, ale na pewno można tam trochę odpocząć. Po zejściu ze wzgórza oczom przyjezdnych ukazuje się ogromne jezioro, po którym można sobie popływać łódeczkami.

My najpierw uraczyliśmy się kawą (i oczywiście standardowo jaśminową herbatą, która jest zawsze dodawana gratisowo w Wietnamie) w knajpce nad brzegiem jeziora, a następnie wypożyczyliśmy na trzy godziny motor (tuż obok knajpki, za oszałamiającą cenę 40 000 VND czyli jakieś 6,5 PLN) i pojechaliśmy obejrzeć atrakcję zwaną Clay Tunnel czyli Duong Ham Dieu Khac (ok.10 km dalej).

Clay Tunnel to atrakcja. Nie wiem jak to inaczej określić. Wietnamczycy wzięli po prostu sporo gliny i na dużym terenie zbudowali liczne rzeźby rozmaitych rzeczy: jest zatem pociąg, samolot, kościół, małpy, skuter. A zresztą - niech zdjęcia przemówią, bo to naprawdę ciężko opisać.

Same widoczki podczas przejażdżki motorkiem były oczywiście bardzo malownicze, poczuliśmy się jak na Mazurach.

Po krótkiej debacie uznaliśmy, że zamiast wracać cable car spróbujemy znaleźć jakieś wejście do lasu i wrócić sobie na piechotę w pięknych okolicznościach przyrody. Szczęście nam sprzyjało, bo po około 600 metrach spaceru po asfaltowej drodze natknęliśmy się na prześliczną ścieżkę, która wołała do nas: wejdź tutaj. Przyjęliśmy zaproszenie i radośnie ruszyliśmy przez iglasty las, słuchając szumu drzew i śpiewu ptaków. Droga pięła się raz w górę, raz w dół, finalnie jednak dotarliśmy na obrzeża miasta, skąd mieliśmy już prostą trasę do domu. Na szczęście zdążyliśmy tuż przed deszczem. Czy napisałam już, że w Dalat sporo pada? Właściwie codziennie po popołudniu pojawiała się ciemna chmura i spuszczała na miasto wiadro (dość spore) wody, po godzinie jednak zwykle przestawało lać i można było spokojnie kontynuować wycieczki.

Sporą atrakcją w okolicy są również wodospady. Po obejrzeniu zdjęć zdecydowaliśmy się odwiedzić jeden: Elephant Falls, a przy okazji zahaczyć o świątynię, która jest tuż obok niego i nazywa się Lihn An Tu Pagoda. Dotarcie do wodospadu jest czasochłonne, ale niezbyt trudne. Można naturalnie wypożyczyć skuter albo (jak my) pojechać lokalnym autobusem. Autobus można złapać tutaj:

Przejazd kosztuje 25 000 VND od osoby, a bilety standardowo kupuje się u konduktora już w pojeździe. Od razu można mu powiedzieć, gdzie człowiek chce dotrzeć, na pewno wyrzuci was w dobrym miejscu. Przejazd trwa prawie godzinę (to jest ponad 20 km, a autobus często zatrzymuje się, zabierając zarówno pasażerów jak i paczki), gra jest jednak warta świeczki.

Naoglądaliśmy się w życiu wodospadów od pioruna i jeszcze trochę (szczególnie Australia, USA i Norwegia rozpieszczają człowieka pod tym kątem), ale ten był naprawdę fajny. Po pierwsze dojście do niego (choć króciutkie, zajmuje max 10 minut od budki, w której uiszcza się opłatę w wysokości 20 000 VND od osoby) jest bardzo strome i sugerujemy jednak wybrać adidasy albo sandałki zamiast klapków. Jest ślisko, trzeba się dobrze trzymać poręczy. Najpierw należy podejść jakby w kierunku wodospadu i tam na specjalnej platformie można zrobić sobie pierwszą piękną focię ;)

Następnie podchodzi się jeszcze bliżej wodospadu, przeciskając przez wąskie przejście w jaskini.

Trzecim punktem obowiązkowym jest zejście na kamienie na dole wodospadu. Mapy nie trzeba, wystarczy podążać za innymi turystami. Niektórzy co bardziej odważni (albo z większą skłonnością do zmoczenia pupci) przeskakują na wysokie kamienie tuż pod wodospadem, ale ja jakoś nie mam inklinacji do robienia szpagatu nad wodą. Jakoś tak, po prostu nie :) Za to obserwowanie tych, którzy mają nieodmiennie sprawia mi dużo radości i wywołuje złośliwy uśmieszek na twarzy, szczególnie gdy widzę, że "nagrodą" za przejście do następnego kamienia jest po prostu zdjęcie. Inne ujęcie, inny uśmiech, dzióbek czy co tam się teraz robi. Tak jakoś... bawi mnie to ;)

Pagody, która jest obok wodospadu, nie da się nie zauważyć, bo właśnie na ukończeniu jest budowa ogromnego (54 m) pomnika chińskiej bogini. Patrząc na jej wymiary włodarze Świebodzina powinni się schować ze wstydu, o Rio nie wspomnę. Obok pomnika znajduje się malownicza świątynia, którą również warto obejrzeć. I już można wracać do Dalat, po drodze obserwując z okien liczne owocowe plantacje.

Po trzecie zwiedzanie samego miasta. Spacery po Dalat mogą być bardzo przyjemne, jest sporo chodników, co zwiększa poczucie bezpieczeństwa,  a rosnące wszędzie kwiaty zachwycają barwami oraz zapachem. Punktem centralnym miasta jest jezioro, po którym można popływać rowerem wodnym w kształcie łabędzia (ee, no można oczywiście) albo wokół którego można zrobić sobie wspaniały spacer. Po drodze mija się ogrody, kawiarnie, a nawet plantację kwiatów.

Warto jednak posmarować sobie twarz kremem przeciwsłonecznym, bo inaczej człowiek kończy z czerwonym noskiem i piszę to niestety z własnego doświadczenia. Na brzegu jeziora usadowiła się również spora galeria handlowa ze sporym supermarketem BIG C, jednak to nie sam sklep zwala z nóg, a architektura galerii. Została ona ukryta po ziemią, na wierzchu widać jedynie schody (można na nich posiedzieć) oraz dwie jakby wieże. Moim zdaniem wspaniały pomysł, nie psuje zupełnie krajobrazu.

Przemierzając Dalat mija się liczne kościoły, sklepy, kawiarenki, w których można przysiąść na wietnamską kawę za 10 000 VND.

Jedną z bardziej charakterystycznych atrakcji miasta jest Crazy House czyli szalony dom. Wygląda trochę jak dom Gaudiego w Barcelonie, myślę jednak, że jest to jego dość marna podróbka. Po pierwsze budynek (czy raczej kompleks budynków) jest nadal w budowie. Po drugie nie dopatrzyłam się w nim elegancji i unikalności, która charakteryzuje prace Gaudiego, a jedynie trochę dziwnego kiczu. Ale przyjemnego w odbiorze. Budynki, obłożone gliną dla stworzenia dziwnych kształtów, połączone są wąskimi przejściami, kładkami i mostkami. Łukasz odważnie ganiał po wszystkich, ja po przejściu pierwszego mostka uznałam, że średnio mi się to podoba. Niemniej myślę, że będąc w Dalat warto odżałować 50 000 VND od osoby i rozejrzeć się po kompleksie.

W Dalat mieści się i Pałac Letni ostatniego cesarza Bao Dai, ale po obejrzeniu zdjęć w necie zdecydowaliśmy sobie odpuścić tę atrakcję. Wygląda jak domisko z połowy XX wieku. I nic w tym ciekawego dla mnie. Ale jak ktoś lubi takie miejsca, to oczywiście można się tam wybrać.

Po tygodniu pobytu pożegnaliśmy Dalat jak to mówią "with mixed feelings" i przenieśliśmy się na parę dni do miasteczka (również w górach) Bao Loc.

Ta niewielka miejscowość dopiero zaczyna pojawiać się na mapie turystów i szczerze mówiąc podczas całego pobytu widzieliśmy może ze 3 osoby o europejskiej urodzie. Słynie głównie z licznych plantacji kawy oraz herbaty i na nich właśnie postanowiliśmy się skupić podczas pobytu. Pierwotnie myśleliśmy o wynajęciu motorka, ale niestety okazało się, że aby go wypożyczyć musielibyśmy oddać w zastaw swoje paszporty, a na to nie mogliśmy się zgodzić.

Tak, wiem, że jest mnóstwo ludzi, którzy to robią w licznych krajach, my jednak zawsze wychodziliśmy z założenia, że paszport na wyjeździe to najważniejszy dokument (szczególnie jeśli po nowy trzeba by się udać do Polski lub do konsulatu - czeka się wówczas około 6 tygodni) i nikomu go nie oddajemy pod żadnym pozorem. Chcą w hotelu? Niech sobie zrobią fotkę. A na marudzenie odpowiadamy wprost: wasze prawo stanowi, że mamy mieć paszport zawsze przy sobie, nie możemy go zatem wam dać. Przecież nie chcecie nas zmuszać do łamania WASZEGO prawa. I jakoś to dotąd przechodzi. W wypożyczalniach zwykle w razie potrzeby proponujemy dowód osobisty albo jakąś kasę w zastaw i spokojnie się udaje. A tu niestety się nie powiodło. Co nie przeszkodziło nam oczywiście w realizacji planów czyli powałęsaniu się po plantacjach kawy i herbaty.

Takie plantacje znajdują się tuż za rogatkami miasta, wystarczy wybrać trasę i po prostu iść. Po max 3 km człowiek nagle znajduje się wśród wspaniałych krzewów i tylko trzeba dobrze patrzeć po nogi, żeby na węża nie nadepnąć (jak mówią internety). Niskie krzewy herbaty są bardzo charakterystyczne, widzieliśmy je zresztą już zarówno w Malezji jak i na Sri Lance, jednak krzewy kawy przysporzyły nam nieco konsternacji. Ostatnio oglądaliśmy je na Flores, w wersji dość niskich krzaczków z dużą ilością czerwonych kulek. Tu okazało się, że krzewy kawy to wysokie drzewka obsypane białym kwieciem o zapachu jaśminu. Spacer wśród nich to zatem nie tylko prawdziwa uczta dla oczu, ale również nosa.

Samo miasteczko jest niewielkie, ale bardzo zadbane i ładne. Ma jeden duży supermarket Vinmart, mnóstwo mniejszych sklepików i sporo kawiarni oraz jadłodajni.

To właśnie tutaj mieliśmy okazję spróbować wreszcie bahn xeo oraz tutejszych sajgonek. Oczywiście nie obeszło się bez śmiesznej sytuacji. Widząc napis bahn xeo na knajpce (a wcześniej o tym daniu opowiadała nam koleżanka Linh - gorące dzięki Linhcia raz jeszcze za wszystkie porady i tłumaczenia), rzuciliśmy się do niej prawie biegiem. Radośnie pokazaliśmy pani paluszkiem, że chcemy dwa i usiedliśmy przy stole. Najpierw na stół wjechała wielka micha liści sałaty, bazyli i innych rzeczy, których nazw nie znam. Potem pojawił się talerzyk z papierem ryżowym, a następnie dwie miseczki z dość słodką zupą. I dwa puste talerze. Przez 5 minut z lekką konsternacją wpatrywaliśmy się w postawione na stole rzeczy. Co mamy z tym zrobić? Zawinąć sałatę w papier ryżowy i zjeść z zupą?

Po chwili pojawiła się pani właścicielka, przynosząc na ogromnych talerzach smażone placuchy wypełnione krewetkami, kiełkami i czymś jeszcze. Widząc nasze dość ogłupiałe miny wybuchnęła śmiechem, a następnie pogadując coś pod nosem po wietnamsku pociachała nam placuchy nożem, położyła na talerzykach po kawałku papieru ryżowego, dorzuciła na niego po kilka listów zieleniny, kawałek placucha, zawinęła w sajgonki i kazała jeść, maczając w zupie czyli sosie. Pychota. Po prostu pychota. Co prawda w podnieceniu zjadłam skorupki od krewetek (nie ma to jak chitynowy pancerzyk chrupiący pod zębem po południu), ale kto by się tym przejmował. Mniam no i nauczyliśmy się czegoś nowego.

Kiedy zatem w innej knajpie gdzie zamówiliśmy szaszłyki, pani postawiła przed nami michę z zieleniną, drugą michę z awokado, ogórkami i starfruitem (karambolą), ryżowy papier, miseczkę z orzechowym sosem, kawałki popii, ściągnięte z patyków mięso już wiedzieliśmy co mamy zrobić ;) I znowu było pysznie. Mam szczerą nadzieję, że była to wieprzowina, a nie psina :(

Po kilku dniach w Bao Loc przenieśliśmy się nad morze do Mui Ne (zwanym Muine). Początkowo planowaliśmy spędzić tam tydzień, ale finalnie stanęło na 4 dniach w Bao Loc i 4 w Mui Ne. I bardzo się cieszę, że podjęliśmy taką decyzję. Góry nas zachwyciły. Ale Mui Ne to już zupełnie inna historia. Na kolejny post. Chyba zatytułuję go wydmuszka. A może coś w rodzaju: jedź do Mui Ne i poczuj jak to jest być zrobionym w konia. Hmm, muszę jeszcze popracować nad tytułem.


PS
Kilka informacji praktycznych odnośnie przejazdów między miastami:
- przejazd z Nha Trang do Dalat najlepiej załatwić w biurze podróży (mnóstwo ich w Nha Trang), jego cena powinna być między 130 000 a 150 000 VND. Zawsze upierajcie się przy pick up z hotelu w ramach tej ceny (oczywiście grożąc, że pójdziecie do innej agencji ;). Możecie jechać busem (mało wygodne, bo kierowca zawsze na boku sprzedaje jeszcze miejsca swoim ziomalom i dostawia im krzesełka) albo dużym autobusem. Droga jest dość kręta, osoby ze słabym żołądkiem powinny zaopatrzyć się w aviomarin albo jego odpowiednik. W naszym busiku przez połowę drogi wymiotował mały chłopiec, bo jego rodzice tego nie wzięli pod uwagę :( Droga trwa około 4 godzin (z przerwą na siusianie i jedzenie), nas bus wyrzucił koło jeziora w centrum miasta.
- przejazd z Dalat do Bao Loc najlepiej załatwić we własnym hotelu. Nas przejazd kosztował 110 000 VND od osoby i zawierał w sobie zarówno pick up z hotelu (mały busik), przejazd dużym, bardzo wygodnym autobusem (trzy miejsca w rzędzie, ogromne, mocne rozkładane fotele) i podwózkę do hotelu (małym busikiem) już w Bao Loc. Opłaca się. Jedyny zgrzyt był taki, że jak wyrzucili nas z pierwszego busika na parkingu pełnym autobusów, to nie wiedzieliśmy co robić dalej. Łukasz w końcu pomaszerował do kontuaru i po 15 minutach wrócił z biletami. Łatwo nie było, ale informacje uzyskał :)
- przejazd z Bao Loc do Mui Ne załatwiliśmy przypadkiem. Już myśleliśmy, że trzeba będzie wrócić do Dalat i stamtąd coś łapać, ale przypadkowo poznany w kawiarni nad jeziorkiem Nam, który świetnie mówił po angielsku załatwił nam transport. Za 100 000 VND od osoby z pick upem z hotelu dojechaliśmy do dworca w miejscowości Phan Thiet. Tam miły strażnik wskazał nam autobus lokalny jadący do Mui Ne (łapie się go na ulicy). Za 35 000 VND od osoby (haracz za byciem białasem niestety, oficjalny cennik to jakieś 20 000 VND) dotarliśmy aż pod nasz hotel.

Komentarze

Łączna liczba wyświetleń