Good Mooorning Vietnam!

Oj, wiem. Cliche wśród cliche. Ale samo się nasuwa. Musiałam od tego zacząć i już. W grę wchodził jeszcze jakiś tekst z Rambo, ale jedyny, który pamiętam wywodzi się z ostatniego filmu, w którym sterany życiem bohater ciągle powtarza grupie młodszych zapaleńców: Go home. I ten tekst jakoś nie pasował ;) Pozwólcie zatem, że powtórzę: 
Jak nietrudno się domyślić od paru dni jesteśmy znowu w Wietnamie. Znowu, bowiem pierwszy raz odwiedziliśmy ten cudny kraj w 2013 roku. Naszą ówczesną trasę opisałam tutaj. Było to nasze pierwsze spotkanie z Azją Południowo-Wschodnią i dzisiaj patrząc z perspektywy czasu myślę, że popełniliśmy błąd przyjeżdżając najpierw właśnie tutaj. Gdybym dzisiaj miała wybierać kraj na pierwsze zetknięcie z tą częścią świata, niewątpliwie na czele listy postawiłabym Tajlandię i Malezję. Bo z jednej strony są mocno egzotyczne, a z drugiej na tyle europejskie, że szok kulturowo-społeczny jest minimalny. Ok, trzeba się przyzwyczaić do braku chodników, dziwnego jedzenia, "specyficznego" ruchu drogowego, ale przynajmniej wszędzie da się w miarę dogadać po angielsku, do jedzenia dostaje się normalne sztućce, a ogarnięcie transportu/hotelu/jedzenia jest bardzo proste. 

Wietnam aż tak przyjazny na pierwszy rzut oka nie jest. Do dzisiaj pamiętam pierwszy wieczór w Sajgonie. Wyszliśmy z lotniska i skierowaliśmy się z plecakami do hotelu. Nie było daleko, może 400 metrów, ale już w ciągu tych pierwszych minut pojawił się bardzo poważny problem. Między nami, a wymarzonym (szczególnie po wielogodzinnym locie) pokojem z wygodnym łóżkiem znajdowała droga pełna motorków i samochodów. Żadna z wcześniejszych podróży (a trochę się przecież człowiek przemieszczał) nie przygotowała nas na coś takiego. Staliśmy, bezradnie wpatrując się w nieprzerwany ciąg setek motorków i z przerażeniem zastanawiając się jak do cholery opanować szybki sposób aportacji rodem z Harry'ego Pottera. Przez mniej więcej pół godziny staliśmy z ciężkimi plecakami, obserwując z zazdrością przechodzących na drugą stronę bez problemu Wietnamczyków i  szukając jakiegoś tajemniczego schematu. W końcu Łukasz stwierdził, że nie ma co dłużej dumać, trzeba po prostu iść jednostajnym krokiem i modlić się do wszystkich bogów azjatyckich, żeby nikt nas nie rozjechał. Pół biedy sam motorek, ale w ciągu tych trzydziestu minut widzieliśmy pana, który na motorku wiózł wielką szafę, inny targał klatki z kurami, a jeszcze inny całą sześcioosobową rodzinę. I psa. Ładnego psa.

Zarzuciliśmy plecaki na ramiona, przeżegnaliśmy się po raz pierwszy od 15 lat, chwyciliśmy się za ręce i weszliśmy w pierwszy krąg piekła. I nagle okazało się, że faktycznie jeśli idzie się równomiernym krokiem i prowadzący motorki cię widzą, są w stanie określić w przybliżeniu twoją trasę i w ciebie nie wjadą. Nie dotyczy oczywiście samochodów i autobusów, bo one jako większe i silniejsze po prostu jadą. Jak się znajdziesz na ich drodze, to masz wielkiego pecha, bo nie dość, że sam ucierpisz, to jeszcze będziesz winny wypadkowi (w końcu to Azja, zawsze obcokrajowiec jest winny, jakby tu nie przyjechał to nie byłoby wypadku) i zapłacisz odszkodowanie kierowcy, który w ciebie centralnie wjechał. 

Szczęśliwie dotarliśmy na drugą stronę drogi, ale moja koszulka nadawała się tylko do wyciśnięcia i nie miało to nic wspólnego z nadmiernym wysiłkiem dźwigania plecaka czy też gorącym klimatem. Za to dużo z wewnętrznym krzykiem i strachem. Krótko mówiąc prawie się posiusiałam ze strachu. Dzisiaj z perspektywy czasu patrząc, myślę, że mogłabym do uczucie porównać do przechodzenia przez sławny "bujający" most w Himalajach na treku pod EBC czy też mojej pierwszej w życiu prezentacji dla zarządu korporacji, w której wówczas pracowałam. Brrr. 

W końcu udało nam się dotrzeć do hotelu, co uznaliśmy za swój wielki triumf. Miny co prawda trochę nam zrzedły jak uświadomiliśmy sobie, że następnego dnia rano trzeba na to lotnisko wrócić, ale to już zupełnie inna historia. 

Kolejne dni w Wietnamie dały nam się trochę we znaki. Nie wiedząc za wiele o oszustwach pod hasłem "wszystkie hotele są już zajęte, zawieziemy was do tego jedynego, który ma jeszcze wolne miejsca" i paru innych, płaciliśmy frycowe za pierwszy pobyt w Azji. Problemy dotyczyły różnych aspektów życia: znalezienia noclegów, jedzenia pałeczkami (przez parę dni nie mogłam opanować tej sztuki, dopiero w czasie wycieczki do zatoki Ha Long pewien Australijczyk zlitował się nade mną i zrobił mi szybki kurs), brak menu po angielsku, brak możliwości porozumienia się po angielsku generalnie itp.

Ale na szczęście dość szybko nabraliśmy wprawy. Angielski zastąpiliśmy migowym oraz pokazywaniem cen na komórce tudzież pisaniem w notesie, jedzenie pokazywaliśmy paluszkiem albo siadaliśmy w knajpie i ktoś w końcu coś nam przynosił (zwykle było to niezwykle smaczne), a hotele.... No cóż, nauczyliśmy się pytać o okna i to okna wychodzące na zewnątrz, a nie na korytarz. I nagle pobyt zaczął być przyjemny, a nie tylko frustrujący (przynajmniej dla mnie). I choć jakieś 5 dni po przylocie usiadłam na chodniku w Hue, moknąc w deszczu i rozpłakałam się, że chcę wracać do Polski JUŻ i nie obchodzi mnie, że mamy bilety powrotne do kraju kupione na późniejszą datę, to jednak finalnie spędziłam w Wietnamie ponad dwa tygodnie, które dały mi podstawę do głębszych przemyśleń, których konsekwencją był nasz wyjazd na 14 miesięcy do Azji w 2015 roku.

Dzisiaj patrzę na Wietnam trochę inaczej. Ok, jesteśmy w Nha Trang, które jest turystyczną Mekką i jeśli nie da się tu porozumieć po angielsku czy w języku migowym, zawsze pozostaje rosyjski, ale z drugiej strony podstawowe problemy pozostały. Chociażby szalony ruch drogowy, który dla mnie był najgorszy w regionie i śnił mi się niejeden raz w ciągu ostatnich paru lat. Dzisiaj nadal patrząc na ulicę widzę setki mknących motorków, ale po dodatkowej zaprawie w Indonezji, Indiach, Nepalu czy Tajlandii (oj, nauczyli się Tajowie jeździć szybko) jakoś przestało mnie to przerażać. Powiem więcej, w zasadzie mniej się tu czasem boję niż w pozostałych krajach, bo mam nieodparte wrażenie, że tu nikt nie chce mnie zabić. W Indonezji i Tajlandii wiele razy miałam wrażenie,że kierowcy mają to w zasadzie w swoich czterech literach, w Indiach i Nepalu zaś czasem dochodziłam do wniosku, że po prostu chcą mnie zabić (hmm, kto mógł na mnie dać zlecenie - proszę się od razu przyznać). W Wietnamie wchodzę na jezdnię, a oni HAMUJĄ albo mnie OMIJAJĄ. Jeśli nawet trąbią, to niedużo i bardziej celem zwrócenia na siebie mojej uwagi, a nie żeby mnie opierniczyć. Żyć, nie umierać.

Jedzenie też jest prostsze, choć moje zdolności posługiwania pałeczkami ewidentnie uległy degradacji, a przynajmniej znacznie się zmniejszyły. Z zupą pho czy innym banh mi radzę sobie dobrze (szczególnie, że to drugie to bagietka z wypełnieniem ;), a ryż... spuśćmy na to na razie zasłonę milczenia. Przy okazji odkryliśmy, że Wietnam jest całkiem nieźle zaopatrzony w jedzenie europejskie. Już sama powszechna dostępność bagietki (i to smacznej, chrupiącej, a nie tego gumowego gniota z Malezji) w bardzo dobrej cenie (między 50 a 80 groszy za dużą bagietkę) podniosła znacznie nasz standard życia. Szczególnie, że mamy apartamencik z mini kuchnią i możemy sobie sami robić pyszne śniadania. Jeśli do tego dorzucicie przepyszne pomidory, francuski pasztet (mniam!) czy wędlinę, mięso, mleko i dobrą kawę to naprawdę nie ma co narzekać. W ramach dogadzania sobie nastawiliśmy dzisiaj nawet ogórki na małosolne (wcześniej robiliśmy to regularnie w Tajlandii, w której bez problemu można dostać koperek, w odróżnieniu od Malezji niestety) i za jakieś dwa dni będziemy mogli cieszyć nimi swoje podniebienia. Już nie mogę się doczekać :)

Plaża w Nha Trang jest bardzo ładna, długa i szeroka. Co prawda miejscami jest dość zatłoczona, ale jeśli ktoś jak my osadził się "na przedmieściach", nie będzie narzekał na innych turystów. Jest całkiem pusto. Dzisiaj byliśmy na plaży my i fale :) Ok, może do centrum mamy 2 km na piechotkę, ale dla nas jest to żaden problem, a nawet wartość dodana, bo codzienny spacer po bagietkę pomaga nam utrzymać się w formie. W zasadzie bagietka energetycznie wychodzi nam na zero kcal, zatem same plusy ;)

Zwykle plaża jest czysta, choć przy większym wietrze czy dużych falach obserwujemy sporą ilość plastików wywalanych przez morze. Niestety ten problem dotyczy chyba już większości krajów nadmorskich. Na szczęście Wietnamczycy mają manię sprzątania i zarówno na ulicach jak i na plaży regularnie parę razy dziennie widać ekipy sprzątające. Mam nadzieję, że nadejdzie dzień, kiedy (pod tym kątem) przykład z tego pięknego kraju wezmą inne państwa regionu (Malezjo, Indonezjo, Tajlandio, Filipiny, Indie, Nepalu, Sri Lanko - do was mówię!).

Muszę przyznać, że sama plaża jest też nieźle pomyślana. Wzdłuż plaży mieści się kilka hoteli, ale wszystkie w niskiej zabudowie (domki), często z basenami. Można też znaleźć sporo eleganckich knajpek (często również z basenami) czy Spa na plaży. Pomiędzy nimi zaś umieszczono liczne, bardzo zadbane parki, z ławeczkami, siłowniami na świeżym powietrzu, pomnikami. Pomiędzy plażą a pasem hoteli/knajpek/parków wiedzie zacieniona ścieżka, która wije się przez całą długość plaży, zachęcając do spaceru. Na samej plaży rośnie sporo drzew (iglastych, palmy), które pozwalają złapać trochę wytchnienia szczególnie tym, którzy za mało kremu przeciwsłonecznego użyli albo generalnie wolą unikać słońca.

Można też oczywiście wypożyczyć sobie leżaczki i parasole (70 000 VND za dzień czyli ok. 11 zł). Rozmieszczone dość regularnie boiska do siatkówki plażowej przyciągają spragnionych sportu z różnych krajów, a dla zapaleńców wodnych atrakcji przygotowano liczne wypożyczalnie kite'ów. Poza nimi nie ma jednak na plaży innych "dystraktorów" jak to bywa na plażach w Tajlandii czy Malezji czyli skuterów czy innych "parasailingów", co poprawia komfort pływania. Człowiek się lepiej relaksuje, kiedy nie boi się, że nagle zaprzyjaźni się bliżej z jakimś idiotą, który po raz pierwszy wskoczył na skuter wodny i poczuł się jak Kubica na torze Formuły 1.

Na wspomnianej wyżej ścieżce przy plaży często rozkładają się (ale co ciekawe tak, żeby nikomu nie wadzić przy przechodzeniu) Wietnamczycy z malutkimi kuchniami/grillami i zachęcają do zakupu grillowanych owoców morza, placków banh xeo czy innych pyszności, których nazw nie znam. Oraz świeżych owoców czy soków - samo zdrowie.

Wieczorami w knajpkach siedzą spragnieni piwa turyści, choć sporo z nich wybiera też kocyk i plażę, co pozwala im nie tylko delektować się w większym spokoju niedrogim piwkiem, ale również szumem fal.

Jeśli do tego dorzuci się liczne sklepy, w tym popularną sieć VinMart (idealna do schłodzenia się dzięki klimatyzacji, ale również nieźle zaopatrzona) ze szczególnym naciskiem na dwa duże supermarkety tej sieci w samym centrum miasta czy też wielkie BIG C (znane nam z Tajlandii) bądź japońska sieć Lotte (obecny właściciel Wedla, ale nie znalazłam żadnych słodyczy tej cudnej marki), to już naprawdę można "odetchnąć". Wszystko jest dostępne (no, może poza tamponami, których jeszcze tu nie namierzyłam). Są nawet pewnie oznaki nadmiernej dostępności, rzekłabym. Świetnym przykładem jest alkohol. Jest wszędzie. W sklepach małych i dużych, w drogeriach. Nawet w aptekach. Zawsze i wszędzie flaszkę dostać można. I tylko człowiek zachodzi głowę czy to turyści taką zmianę spowodowali czy sami Wietnamczycy mają taki problem z piciem.

No i restauracje oczywiście. Jedzenie jest dostępne zawsze i od ręki. Przed knajpami piętrzą się akwaria z żywymi jeszcze owocami morza, z każdej karty mruga oczkami jakaś ośmiorniczka. Dania typu zupa pho czy bahn mi są również powszechne. Ceny zależą od umiejscowienia knajpy, jej wystroju, ale też narodowości klienta jak się przekonaliśmy boleśnie parę dni temu, kiedy to najpierw dano nam kartę po wietnamsku (ze zdjęciami), a następnie po angielsko/rosyjko/chińsku również ze zdjęciami, za to dania były 2 razy droższe. Bez kozery wyrywają ci z ręki jedną kartę i pokazują drugą. Widziałeś, że zapłacisz więcej niż Wietnamczyk? No, trudno. Podejście jak na Sri Lance niestety :(

Poza umiłowaniem do bagietek Francuzi zostawili jako swoją spuściznę w Wietnamie również miłość do kawy. Wietnam jest dzisiaj ponoć drugim eksporterem kawy na świecie. Co kilkadziesiąt metrów można znaleźć mniejszą lub większą kawiarnię, w której siedzi zwykle sporo Wietnamczyków popijając pyszny napój. Wybierając wersję "lokalną" kawy, można się trochę zdziwić. Najpierw na stół tradycyjnie wjeżdża zimna herbata jaśminowa (jest jak kawa i wuzetka - obowiązkowa, ale bezpłatna). Następnie zaś otrzymuje się pustą szklankę (ew. ze skondensowanym mlekiem na dnie, w zależności od tego, co wybraliśmy z karty) z takim dziwnym "ustrojstwem" na niej oraz lód w miseczce.

Następnie na naszych oczach z "ustrojstwa" zaczyna kapać kawa. Należy poczekać aż zleci cała woda, wówczas zdjąć "czapeczkę", dorzucić do szklanki lód, zamieszać i chwilę poczekać, aż lód się troszkę stoi. I już można raczyć się pyszną kawą. Mniam :)

Poza sklepami, restauracjami, licznymi salonami SPA w mieście można znaleźć też niejedną  agencję turystyczną. Większość z daleka zachęca do wejścia napisami po rosyjsku oraz po chińsku ;) Z angielskim bywa gorzej, ale się da. Oferują liczne wycieczki oraz przejazdy i czasem (to wiemy z poprzedniego wyjazdu) warto skorzystać z ich oferty, bo i tak samemu ciężko będzie ogarnąć to lepiej czy taniej ze względu na problemy językowe. Tylko tyle i aż tyle :) Podczas naszej ostatniej "bytności" w tym mieście wybraliśmy się na Island Hopping, które było bardzo przyjemne. Z tego co pamiętam obejmowało trzy wysepki, z czego na dwóch można się było pokąpać, a trzecia to rezerwat małp (Monkey Island), gdzie chodzi się po dużym ogrodzie, w którym szaleją małpy. Widoczki i woda są przecudne, warto zatem taką wycieczkę rozważyć.

Sam spacer uliczkami Nha Trang może być ciekawą wyprawą, warto przy okazji obejrzeć parę punktów:

1. Long Son Pagoda
Zwana także Chua Long Son mieści się na wzgórzu Trai Thuy Mountain. Najłatwiej dostać się do niej autobusem miejskim (na pewno koło niej jadą numery 1,2). Sama pagoda jest niewielka, zbudowana w 1886 roku, prześlicznie utrzymana, kryjąca się wśród kwiatów.

Po prawej stronie pagody zaczynają się schody, wiodące na wznoszące się za nią wzgórze, na którym mieści się spory posąg Buddy. Co ciekawe do posągu można wejść (na boso i bez aparatu) i obejrzeć drewniane płaskorzeźby (dość rzadki widok w regionie). Z góry rozciąga się przyjemny widok na całe miasto, a wiatr od morza chłodzi trochę spocone wspinaczką ciałko.

W połowie drogi na szczyt mieści się posąg leżącego Buddy, na którego stopach wykuto swastykę. Tyle czasu kręcimy się po regionie, a niestety nadal mam problem mentalny z tym symbolem szczęścia. Tak, wiem, że Hitler zawłaszczył starożytny znak, a jego pierwotne znaczenie było zupełnie inne, ale konotacje w mojej głowie są tak silne, że ilekroć widzę swastykę odczuwam lekki dyskomfort.

Zwiedzanie Pagody jest bezpłatne.


2. Świątynia Po Nagar
Szczerze mówiąc takiej perełki nie spodziewałam się w turystycznym mieście. Świątynia Po Nagar powstała w VIII wieku naszej ery. Jest miejscem kultu bogini Yang Ino Po Nagar, wcielenia Durgi (Kali). Położona jest na niewielkim wzgórzu u ujścia rzeki Cai. Początkowa była drewniana, ale w 774 została spalona w czasie najazdu jawajczyków (też nie mieli gdzie się zapuszczać). W 784 została odbudowana. Niektóre elementy przez lata uległy zniszczeniu, ale poddano je renowacji bądź też po prostu odbudowano.Nadal jednak spora część jest oryginalna i warto to miejsce odwiedzić.

Szczerze mówiąc mi bardzo się podoba. Wpływ na moją ocenę na pewno ma to, że całość jest zatopiona wręcz w kwiatach i zielonych roślinach. Widać niesamowitą dbałość o szczegóły. Pod starymi drzewami stoją zaś liczne ławeczki, na których można przysiąść i przez moment podumać, obserwując innych (moje ulubione zajęcie). Spędziliśmy w tym miejscu bardzo miłą godzinkę. Szczególnie przyjemna była ta wizyta dla Łukasza, którego zaproszono do kilku selfie (turyści z Chin), co oczywiście bardzo mu się podobało. W trakcie pobytu  w Indiach, w których ze względu na blond włosy był "gwiazdą" i gdzie się nie pojawił, nadbiegała chmara ludzi z prośbą o selfie,  zapałał entuzjazmem do "pozowania", zaś w Malezji niestety jakoś tłumów z komórką w dłoni przed nim nigdy nie było. A tu proszę. Znowu gwiazda ;)

Wejście do świątyni jest płatne (22 000 VND od osoby). Najłatwiej dostać się do niej autobusem miejskim (np. numer 4).

3. Dam Market 
Chodząc po Nha Trang człowiek ciągle "potyka" się o różne sklepy, sklepiki, stragany. Dodatkowo w samym centrum umiejscowiono dwie nieduże, ale zgrabne galerie handlowe. Myśląc jednak o Azji wiele osób ma w głowie (i bardzo chce tego doświadczyć) bazary. Największym z nich w Nha Trang jest Dam Market. Nie za bardzo jest tu co opisywać. Wspomnę jedynie, że na bazarze możecie znaleźć praktycznie wszystko, kręci się zatem po nim sporo turystów, co pewnie wpływa na podwyższenie cen. Ale cóż, w Wietnamie jak i całej Azji za wiele rzeczy płaci się więcej, jeśli się jest farangiem.

4. Katedra Nha Tho Nui (Chrystusa Króla)
Zwykle nie jestem zwolenniczką biegania po kościołach (chyba, że są naprawdę wyjątkowe), ta katedra jednak zwróciła moją uwagę architekturą. Została wybudowana na przełomie XIX i XX wieku, finalnie konsekrowano ją w latach trzydziestych. Jest nieduża, ale bardzo ładna. Zresztą, niech zdjęcia przemówią za mnie :)


Wstęp jest płatny, "co łaska" czyli 30 000 VND od osoby ;)

Jedną z większych atrakcji Nha Trang jest Vinpearl Island. Jest to wyspa tuż przy brzegu, połączona ze stałym lądem kolejką linową (jest również możliwość skorzystania z łódki), na której mieści się wesołe miasteczko, akwarium i parę innych atrakcji. Nie byliśmy tam jeszcze i chwilowo debatujemy czy w ogóle warto się wybrać, bo ze względu na niedawno obchodzony Chiński Nowy Rok ponoć zarówno miasto jak i sama Vinpearl Island przeżywa najazd turystów i do pojedynczych atrakcji można czekać nawet 2 czy 3 godziny. Co w perspektywie spędzenia na wyspie jednego dnia brzmi bardzo słabo. Jeszcze musimy to przemyśleć. Koszt dziennej przygody to ok 860 000 VND (takie ceny widzieliśmy w agencjach).

Inne atrakcje polecane w najbliższym regionie to wodospady (jak zawsze i wszędzie ;), błotne kąpiele (ponoć super fajne, mam tylko trochę obaw w kontekście higieny i moich wiecznie poranionych nóg) oraz solne pola.

Wspominałam parę razy o autobusie publicznym. Jeździ ich sporo po mieście i z tego co widzimy są bardzo popularne wśród turystów. Koszt przejazdu to zawsze 8 000 VND czyli ok.1.3 PLN. Rozkładów jazdy oczywiście nie ma (a jeśli są, to po wietnamsku), my opieramy się na stronie https://vietnamchik.com/en/amp/nha-trang/buses jednak trasy tam pokazane nie zawsze są zgodne z rzeczywistością. Po wejściu do autobusu należy usiąść (jeśli jest miejsce) i czekać aż podejdzie do nas konduktor, który sprzeda nam bilety. Jeśli będzie miły (a zwykle jest) zapyta gdzie chcemy wysiąść. Można mu podać nazwę ulicy/miejsca albo pokazać na mapie w komórce. Jeśli to będzie odpowiedni autobus, kiwnie głową i z całą pewnością zadba o to, żebyśmy wysiedli we właściwym miejscu. Jeśli nieodpowiedni, powie nam to od razu. Warto zatem tę mapkę pokazać :) Przystanki są oznaczone, ale i tak na widok autobusu trzeba machać, bo inaczej może się nie zatrzymać. Ot, jak wszędzie.

Nasza przygoda z Wietnamem dopiero się zaczyna. Wierni naszej zasadzie przemieszczania się powoli od paru dni jesteśmy w Nha Trang. Po głowie chodzi nam również Da Lat i Mui Ne, kusi jednak również Hoi An, z którego musieliśmy kiedyś uciekać dzień po przyjeździe ze względu na nadchodzący tajfun. Zobaczymy gdzie i na ile finalnie wylądujemy, jedno jest jednak pewne. Przez minione sześć lat zmienił się Wietnam, zmieniliśmy się również my. Złapaliśmy trochę innego spojrzenia, mamy za sobą nowe doświadczenia, które wpływają również na nasz odbiór tego państwa. Gdybym dzisiaj miała ocenić Wietnam (z perspektywy paru dni w Nha Trang) powiedziałabym, że Wietnam to kolejny Tygrys Azjatycki, który się przebudził. Ale czy naprawdę? Za wcześnie na naszą ocenę. Sporo za wcześnie. 

Komentarze

Łączna liczba wyświetleń