Phu Quoc: przyszła Riwiera Wietnamu?

Na południowo-zachodnim skraju Wietnamu, tuż obok granicy z Kambodżą w Zatoce Tajlandzkiej przycupnęła sobie przed milionami lat niewielka wyspa, znana dzisiaj jako Phu Quoc. Po raz pierwszy usłyszeliśmy o niej w czasie naszej pierwszej długiej azjatyckiej wyprawy w 2015/2016 (hmm, chyba będę musiała nadać temu wyjazdowi jakąś nazwę, żeby za każdym razem się nie bawić w opisy). Zastanawialiśmy się nawet wówczas czy nie spędzić na niej trochę czasu, jednak opinie o brudzie i śmieciach skutecznie nas odstraszyły. Tym razem jednak postanowiliśmy dać Phu Quoc szansę i wyrobić sobie własną opinię. No i nie ma co ściemniać: po obejrzeniu zdjęć z przejazdu cable car nad wyspami włączyło nam się myślenie: CHCĘ! A jak się człowiekowi takie myślenie włączy, a możliwości są i okoliczności sprzyjają, to należy się poddać. I tak właśnie wylądowaliśmy na Phu Quoc :)

Wyspa Phu Quoc jest dość spora (574 km. kwadratowe powierzchni), ale spora jej część to góry, pokryte zieloną dżunglą. Większa część "życia" toczy się na nabrzeżu, szczególnie wzdłuż licznych plaż. Największym miasteczkiem jest Duong Dong (w którym akurat my zdecydowaliśmy się zatrzymać). Mieszkańców nie ma zbyt wielu (oficjalnie mówi się o ok. 110 tys.), za to turyści coraz bardziej tłumnie pojawiają się na wyspie (w 2018 już 4 mln, wzrost vs 2017 o 36%), a predykcje na przyszłe lata są jeszcze wyższe. Nie ma co ukrywać: wyspa ma ogromny potencjał turystyczny i niewątpliwie władze robią sporo, żeby ten potencjał dobrze wykorzystać. Choć długa droga przed nimi, szczególnie w kontekście PR wyspy, który wśród obcokrajowców najlepszy nie jest. Ale o tym napiszę kilka zdań później. Obejrzyjmy może najpierw wyspę.


Miasteczko Duong Dong, w którym wspominałam wcześniej, mieści się  w zachodniej części wyspy. Z jednej strony można w nim znaleźć (szczególnie w linii brzegowej) sporo hoteli, sklepów i restauracji dla turystów, a nawet typowo turystyczny Night Market czynny codziennie.


Z drugiej strony wystarczy zapuścić się na tereny oddalone od plaż, żeby znaleźć zwykłe, dość senne miasteczko z dużą ilością sklepików, kafejek i knajpek lokalnych.


Jednym z charakterystycznych dań wyspy Phu Quoc jest śledziowa sałatka. Tak, nie mylą się wasze oczęta: ŚLEDZIOWA. Z prawdziwych śledzi. Po przeczytaniu tej informacji w necie podskoczyliśmy z radości. Ostatnio śledzie jedliśmy w Kuala Lumpur na święta, płacąc za nie jakieś horrendalne pieniądze, a tutaj jak się okazuje mamy zagłębie śledzi. Nie ma innego sposobu, trzeba iść spróbować. Zgodnie z wizją: jak jeść śledzia, to najlepszego, sprawdziliśmy w necie opinie knajp i szybko namierzyliśmy jedną z super recenzjami. Jak się okazało, była tuż obok naszego hotelu. Pełni nadziei pobiegliśmy zjeść śledzia.
Wbiegliśmy do knajpki, usiedliśmy przy stoliku. Knajpa była dość spora, przy licznych stolikach siedziały tłumy Wietnamczyków, co stanowiło dobrą rekomendację. Pomni różnych przygód kulinarnych w Azji zamówiliśmy jedną porcję sałatki i zupę. Co prawda okazało się, że z wybranych przez nas zup dopiero trzecia wskazana w karcie była dostępna, ale nie zniechęciliśmy się. Sałatka była dostępna :)
Po chwili na stół wjechały miseczki z sosem chilii, orzeszki, papier ryżowy. Czekaliśmy z niecierpliwością na kelnera, rozglądając się lekko nerwowo. W końcu jest, nasza wymarzona sałatka wjechała na stół. Wielki talerz (dobrze, że wzięliśmy jedną porcję, bez sensu, że zamówiliśmy też zupę) z kawałkami śledzia, cebulą i startym kokosem (tak, wiem, dziwactwo). Do tego pojawiła się wielka misa zieleniny.


Oczywiście widząc to wszystko oraz papier ryżowy wiedzieliśmy, że sałatkę należy zawijać w sajgonki i maczać w sosie (taki mamy klimat). Szybko pozwijaliśmy sobie sajgonki i oto już zatapiamy ząbki. Pierwszy kęs. Hę? Popatrzyliśmy na siebie lekko zdumieni. No nic, drugi kęs. Nadal słabo. Po 5 minutach doszliśmy do smutnego wniosku: Wietnamczycy nie umieją robić śledzia. Był bez smaku! Kompletnie niesłony. Jak można tak potraktować pyszną rybkę? A gdzie wymoczenie w soli, oleju. Prawie się popłakaliśmy. Ze śmiechu oczywiście z własnej naiwności. Choć lekko przez łzy. Zjedliśmy do końca oczywiście, ale niedosyt pozostał. Żeby tak mieć kuchnię i dostęp do śledzia... Może w Nha Trang znajdziemy rybkę? Kuchnia będzie ;)

Mieszkając tydzień w Duong Dong mieliśmy okazję poznać obie twarze miasteczka i każda z nich miała dla nas swoisty czar. W części turystycznej z przyjemnością układaliśmy się na w miarę czystej plaży (choć dotarcie na nią nie było zbyt łatwe, zabudowane hotelami nadbrzeże ma tylko kilka wejść publicznych) czy też kupowaliśmy europejskie przysmaki w sklepach, z drugiej jednak strony na kawę, obiad czy po owoce i warzywa szliśmy spacerkiem do tej drugiej części.

Co prawda oglądanie rynku lokalnego nie ma się nijak do wyobrażeń wielu podróżników o cudnych małych ryneczkach, gdzie w czystych koszach leżą poukładane owoce i warzywa (raczej się w nich walają, a na stanowiskach obok można znaleźć "świeże" mięso czy owoce morza, te drugie często jeszcze żywe), ale można faktycznie dostać na nich tanie i przepyszne owoce. Zatem czasem warto się pomęczyć. Męczenie wynika też z faktu, że z niezrozumiałych dla nas przyczyn (nigdy tego nie ogarnę) klienci wjeżdżają na rynek motorkami, zatrzymując się przy konkretnych stanowiskach, gdy dojrzą coś, co chcą kupić. Nie patrzą na innych, zagradzają drogę. Hałas jest okropny, spaliny wiszą w powietrzu, ale well, tak właśnie wyglądają wietnamskie rynki. Można się zżymać, ale z realiami się nie wygra :(



Plaża "w części hotelowej" jak pisałam jest dość czysta, ale z morzem różnie już bywa. Ok, ja wiem, że czasem morze nagle zaczyna wyrzucać plastik, ale mam wrażenie, że to nie ten przypadek. Po prostu zasada brzmi: sprzątamy o konkretnej porze. A że w międzyczasie wywali wielką tonę plastiku? Przecież pracownicy tego wypasionego hotelu tego nie ruszą. Poczekają na ekipę sprzątającą. Ręce opadają :(


Chwilowo największą atrakcją wyspy jest niewątpliwie przejażdżka cable car na wyspę Hon Thom (Sun World). Kolejka została uruchomiona w 2018 roku, pierwotnie cena za przejazd w dwie strony wynosiła 500 tys. VND od osoby, ale została zmniejszona do 150 tys. VND. Jest to jednak (jak sądzę) zmiana chwilowa, wynikająca z tego, że w zasadzie po przedostaniu się na wyspę Hon Thom poza plażowaniem jeszcze nie ma co robić. Niedługo będzie. W grudniu 2019 ma zostać otwarty park wodny (buduje się, widziałam na własne wydrze oczęta), pod koniec kwietnia 2020 park tematyczny (bez szczegółów na razie), zaś rok później akwarium. Wysepka jest spora, wszystkie te atrakcje powinny się spokojnie zmieścić.

Sam przejazd kolejką dostarcza wielu atrakcji.



Po zakupie biletu wsiada się do wielkiego wagonika (na oko na jakieś 30 osób) i po chwili człowiek już może podziwiać przepiękne widoczki. Z głośników gra muzyka filmowa, a widok na wioski, wysepki, a nawet rafę koralową (widać jej kolory!) jest nieziemski. Cały przejazd zajmuje około 15 minut w jedną stronę. Kolejka szczyci się tytułem "World's Longest Sea Three-rope Cable Car Route". Czyli w skrócie najdłuższe jest, ale w ramach jakiejś małej kategorii (ach, ci marketingowcy ;)). Niemniej długość to prawie 8 km. zatem źle nie jest czy tak czy siak. 

No i jak się ma farta (jak my) to można mieć cały wagonik tylko dla siebie ;)


Po drugiej stronie wita nas mała wioseczka (kilka budynków) stylizowanych na chaty (dla mnie wygląda to jak wersja balijsko-hawajska), tuż obok zaś widać płot, za którym powstaje wspomniany wyżej park wodny. Chwilowo największą atrakcją jest plaża. Dostać się na nią najwygodniej meleksem, który za darmo podrzuca gości kompleksu. Przejazd trwa kilka minut, same samochodziki jeżdżą bardzo często, nie trzeba na nie zbyt długo czekać.


Plaża jest niewielka, ale śliczna i bardzo zadbana. Kilka budynków kryje w sobie sanitariaty, knajpki i sklepiki (choć ceny są znacznie wyższe niż na lądzie: zwykły pączek za 40 tys. VND będzie tu może dobrym przykładem). Tuż przed plażą rozpościera się zielony trawnik, na którym rosną liczne drzewa (można sobie w ich cieniu urządzić piknik), porozwieszane są hamaki. Na plaży widać huśtawki i kolejne hamaki, woda jest przejrzysta, a widoki śliczne. Warto chwilkę przysiąść i odsapnąć.


Planując powrót warto wziąć pod uwagę, że między 12 a 13:30 kolejka nie kursuje. 

Na samym Phu Quoc tuż przy wejściu do cable car również trwa budowa. Z tego co widzieliśmy powstaje tu ogromny kompleks (coś, jakby małe miasteczko), w którym będą sklepy, hotele, restauracje. Budowa jest już dość zaawansowana, zastanawia mnie tylko jaki finalnie styl zostanie przyjęty. Bo budynek kolejki stylizowany jest na ruiny rzymskie. Można strzelić sobie fotkę z posągami rzymskich legionistów, a nawet z rzymską fontanną. Hmm...


Sun World jest marką znaną w Wietnamie, ich parki rozrywki mieszczą się zarówno w Danang, Sapie, Ha Long. Drugim "budowniczym" parków rozrywki jest Vinperl i ewidentnie również ta firma dostrzegła potencjał na Phu Quoc. Na północno-zachodnim krańcu wyspy już dzisiaj można odwiedzić jeden park rozrywki oraz Safari, a patrząc po ogrodzonych terenach z nazwą firmy, to inwestycje są nadal w toku i można spodziewać się kolejnych atrakcji. Ilość olbrzymich hoteli (w formie całych osiedli domków czy też wręcz kamienic) już działających, ale również w budowie wskazuje, że w ciągu najbliższych paru lat władze wyspy oraz inwestorzy zakładają pewnie co najmniej podwojenie liczby turystów.


Nas szczególnie uderzył widok budowanych całych miasteczek (wygląda to trochę jak kamienice ze sklepikami czy też restauracjami na dole), których widzieliśmy kilka na całej wyspie. Najbardziej zaawansowana budowa (tak wynika z naszych obserwacji) jest na południowo-wschodnim krańcu wyspy (w okolicy klubu Rip Curl). Jest tam również prześliczna plaża, szeroka i czysta, a woda kryształowo lśni w słońcu.


Niektórzy powiedzą, że takie budowle zaburzają lokalny charakter wyspy i będzie w tym trochę racji. Zupełnie nie rozumiem czemu na wietnamskiej wyspie budowane kompleksy (miasteczka) imitują europejskie nadmorskie budowle, zamiast nadać im trochę charakteru azjatyckiego (w znaczeniu architektury oczywiście, nie wygody, bo za tym bym nie optowała). Ale cóż, ktoś takie decyzje podjął, a szkoda. Niemniej wygląda to bardzo ładnie, czysto i elegancko. Takie nowoczesne kurorty tuż przy plaży, z łatwym dostępem do wszelkich rozrywek i produktów. Ma szansę się w dzisiejszym świecie obronić i przyciągnąć dodatkowych turystów na wyspę. Pytanie tylko czy się zmieszczą na drogach/atrakcjach. Czy nie będzie tego za mało?

Dzisiaj turyści przybywający na Phu Quoc poza wspomnianymi wyżej rozrywkami mogą liczyć na wycieczki snorkelinowe, wizytę na farmie krokodyli, na farmie pszczół czy też na farmie pieprzu (tutaj się wybraliśmy).


Można też odwiedzić jedną z licznych świątyń. Nam najbardziej podobała się świątynia Ho Quoc Pagoda z dość sporym (choć gdzie mu tam do wersji w Danang) posągiem Lady Buddy. Mieści się ona we wschodniej części wyspy, a droga (najlepiej motorkiem) wiedzie przez tzw. scenic drive. Widoki są niebrzydkie, choć trzeba się trochę naszukać prześwitów w drzewach, żeby wybrzeże czy też morze wypatrzeć. Ale da się. Natomiast ilość pojazdów na tej dość wąskiej drodze sprawia, że kierowca musi się raczej skupić na jeździe. Pasażer w tym wypadku ma dużo lepiej ;)

Sama Pagoda jest ładna, niewielka, bogato zdobiona. Sporo zieleni, a wśród niej standardowo ukryte różne posągi i posążki. Wchodząc przez pierwszą bramę można zostać dosłownie oślepionym, bowiem między schodami położono metalowe płyty w kolorze złota i srebra, które odbijają mocno słońce. Ciekawy zabieg :)


Mając motorek warto wybrać się na objazd wyspy i odwiedzić najfajniejsze plaże (należy tylko pamiętać, że na motorku człowiek opala się mocniej! Trzeba się smarować! Chyba, że ktoś ma ochotę przypominać krówkę łaciatą jak ja obecnie!). My zatrzymaliśmy się na kilku, na inne nie udało nam się dotrzeć (wielkie resorty zabraniają wejścia i można je tylko obejrzeć z daleka). Nie ukrywam, że wpieniło nas to dość mocno: z cable car widzieliśmy śliczne plaże na cyplu i bardzo chcieliśmy się tam dostać - plaża Khem Beach. Niestety największe hotele blokowały. W końcu udało nam się znaleźć jakąś kiepską dróżkę (tuż obok Muzeum Wojny) i z daleka, bo z daleka, ale rzucić okiem. Pewnie dałoby się i podejść, a może nawet poleżeć, ale woleliśmy ruszyć dalej. Jak nas tu nie chcą, to nie!



Plażą publiczną i dostępną dla każdego jest za to Sao Beach (Bai Sao). Jest to spora plaża, niestety miejscami ciut brudna, obstawiona hotelami i knajpkami. Można wynająć leżak, można skorzystać z różnych atrakcji: każdemu wedle potrzeb i zasobności portfela. Ludzi na plaży jest dość sporo, ale da się znaleźć własny kawałek miejsca.


Warto na pewno wybrać się w okolice Ong Lang Beach (publiczne dojście jest koło resortu Mango Bay Resort, ale nie jest to proste do znalezienia). W pobliżu tej plaży mieści się tzw. backpakerska miejscówka, razem ze słynną knajpką Drunken Monkey. Miejscowość jest niewielka i bardzo spokojna, same hotele i knajpki oraz sklepiki w zasadzie. Jeżeli ktoś ma ochotę na samo leżakowanie i dobre jedzenie to na pewno powinien rozważyć to miejsce jako swój wakacyjny domek.


Inną opcją mieszkaniową są zamknięte resorty z dala od cywilizacji całkowicie. Sporo takich widzieliśmy na północno-wschodnim wybrzeżu wyspy. Ot, biegnie droga, nie ma nic oprócz gór i dżungli, a tu nagle hotel przy plaży. Mam wrażenie, że plaże po tamtej stronie częściej są blisko raf (kamienie w wodzie), ale mogę się mylić. Ta część wyspy bardzo przypominała nam Filipiny.


Warto z całą pewnością przejechać się wzdłuż morza w tej części wyspy, jest bardzo spokojnie i dość rajsko. Gdzieniegdzie trafiają się śmieci, ale nie miałam wrażenia, że wyspa jest cała zaśmiecona. Może to kwestia porównania z innymi miejscami w Azji. Choć faktycznie śmieci widać. Najwięcej niestety na całkowicie bezludnych plażach. Człowiek ma nadzieję na rajską miejscówkę, chce się walnąć na piasku i być SAMEMU w pięknych okolicznościach przyrody, a tu zong. Plastikowe butelki, liczne śmieci, płachty folii, zdechłe psy bez głowy - wszystko można znaleźć. 

Po drodze można przysiąść w którejś z kafejek, wypić kawę, posłuchać lokalnego karaoke i pogapić się na morze oraz na Kambodżę (widać ją dość wyraźnie) czy też poopalać, biorąc przykład z rozgwiazdy poniżej (tej z wystawioną na zewnątrz jedną "nóżką").


Niemniej nadal jest to najprzyjemniejsza część przejazdu po wyspie (w połączeniu z powrotem przez północną część wyspy). Liczne góry, zielona dżungla, pusto prawie na drogach. Idealnie nie jest (po pierwsze śmieci, po drugie widok wietnamskich wiosek nie nastraja wakacyjnie i radośnie niestety), ale warto.


Co w takim razie z tym Phu Quoc, warto czy nie warto się tam wybrać? Nie ma jednoznacznej odpowiedzi moim zdaniem. Można trafić na przepiękną, czystą plażę, wybrać się na konkretne atrakcje i wyjechać z wyspy z przekonaniem, że to raj. Można też trafić na syf i bród i wkurzać się przez cały pobyt.

Jednego jestem pewna. Za 3-5 lat Phu Quoc będzie zupełnie inną wyspą. Z kilkoma miasteczkami/hotelami, z ciekawymi atrakcjami w postaci parków rozrywki. Może stać się Riwierą regionu, ściągnąć miliony turystów. Ale równie łatwo może polec. Bo problem ze śmieciami już jest spory, a będzie jeszcze większy. Bo pewna zmiana w myśleniu jest potrzebna, żeby sobie z problemem śmieciowym poradzić. Bo przy podwojonej czy potrojonej liczbie turystów wyspa się zapcha (drogi oraz atrakcje), a apetyt zawsze rośnie w miarę jedzenia. Każdy będzie chciał więcej i pod tym kątem władze wyspy też będą musiały pomyśleć. Co później, co jeszcze, co na deszczowe dni. Co z biednymi wioskami, czy turyści będą chcieli je oglądać? Czy nie skończy się na sztucznej wyspie "idealnej"?

Dzisiaj trudno stwierdzić, w którym kierunku wyspa "pójdzie". Ale kiedyś z przyjemnością tam wrócę. Zobaczyć, co się zmieniło i w jakim kierunku. W takich momentach żałuję, że nie znam wietnamskiego. Z przyjemnością podoradzałabym (mądrzenie się to moje ulubione zajęcie ;)) włodarzom wyspy, co można zrobić fajnego. Zielone parki, trasy trekingowe, coś dla tych aktywnych bardziej i mniej. W pełni zielona wyspa. To wszystko jest jeszcze możliwe. Ech, marzenia Europejki... ;)


Informacje praktyczne:

1. Transport:
My dotarliśmy na Phu Quoc samolotem z Hanoi, a następnie złapaliśmy Grab Taxi na lotnisku. Opuszczaliśmy wyspę zaś promem do Ha Tien (za 30 tys. dowóz do promu, bilety na prom za 230 tys. VND), stamtąd złapaliśmy autobus do Sajgonu (po przybyciu do portu przeszliśmy z bagażami niecały kilometr i znaleźliśmy się na dworcu, skąd bardzo często odchodzą autobusy, my załapaliśmy się na ten o 11:30 firmy Kumho i muszę powiedzieć, że to był najwygodniejszy autobus jakim kiedykolwiek jechaliśmy w Wietnamie. Dużo miejsca, możliwość zasłonięcia się całkowicie firankami: naprawdę komfort podróży był bardzo wysoki.)

2. Wynajem motorka: my wynajęliśmy motorek w naszym hotelu za 150 tys. VND za dzień. Nie był pierwszej nowości, ale poradził sobie dobrze na górkach. Po drodze mija się liczne stacje benzynowe, zatem z paliwem też nie ma problemu. Wzmożony ruch na drogach robi się po godzinie 16. Wcześniej zwykle jest dość pusto. 

Komentarze

Łączna liczba wyświetleń