Malezyjski Tioman: sielsko-anielska kocia wyspa

Tioman. Wyspa na wschodnim wybrzeżu Malezji. Uwielbiana przez wielu, stawiana często w opozycji do Langkawi jako ta "lepsza" opcja wakacyjna. Przez całe lata czytaliśmy i słyszeliśmy o niej od różnych podróżników i w końcu postanowiliśmy sprawdzić na własne oczęta jak to z Tioman jest. Z opisów wynikało, że to raj istny, ale jak zwykle kij ma dwa końca: rajem wyspa być może, pytanie tylko dla kogo. Korzystając z kilkudniowego postoju w Kuala Lumpur (możliwości zostawienia dużych plecaków w stolicy oraz faktu, że akurat jest dobry "sezon" na Tioman), wybraliśmy się na kilka dni "na wschód".  I co z tego wynikło?


Naszą podróż zaczęliśmy jak już wspomniałam w KL, a dokładniej na dworcu TBS. Parę dni wcześniej przez internet (easybook.com - polecamy jako stronę do rezerwacji wszelkich przejazdów w Malezji) zarezerwowaliśmy bilety na autobusy do i z Mersing (właściwie Jetty Mersing czyli port w miasteczku Mersing). Koszt biletu w zależności od autobusu to ok. 35-40 MYR od osoby. Przed podjęciem decyzji o godzinie wyjazdu z KL przejrzeliśmy godziny promów z Mersing do Tioman. Konkretne "przeloty" promów zależą od pływów w porcie w Mersing, zatem każdego dnia prom może odpływać o innej porze. Tutaj znowu z pomocą przyszedł nam easybook.com, choć po długich dywagacjach pod hasłem "co jeśli po przyjeździe okaże się, że prom jest pełen" uznaliśmy, że rezerwować nie będziemy (długość przejazdów autobusów w całej Azji potrafi zaskoczyć, niestety w Malezji również). Wybraliśmy autobus odchodzący o 3:30 rano z TBS (easybook mówił, że jedzie 5,5 h) z założeniem, że zdążymy na prom na 10:30 a w najgorszym wypadku na 12:00. Odpowiednio wcześniej stawiliśmy się na dworcu TBS, gdzie zgodnie z instrukcją mieliśmy odebrać w okienku bilety. Bilety jak się okazało wypisał nam pan w okienku ręcznie, podając również info z którego gate startuje autobus. Niestety jak się okazało, podał zły gate, co podniosło lekko ciśnienie nie tylko nam, ale i innym podróżnym, finalnie jednak udało nam się wskoczyć do opóźnionego o jakieś 15 minut autobusu. 

Autobus był bardzo wygodny (tylko trzy wielgachne siedzenia w rzędzie), niestety bogowie azjatyccy nie byli dla nas tego dnia zbyt łaskawi. Za nami siedziała rozwalona na swoich wielkich fotelach starsza para malajska. Najpierw pan, który siedział za mną zaczął protestować, że rozkładam swój fotel (on może swój rozłożyć, ale ja już swój nie), a potem co chwila wyrażał swoje niezadowolenie kopiąc, pukając i trzęsąc moim fotelem. Dodatkowo niestety był ewidentnie mocno zaziębiony, przez co przez następne godziny charczał, kaszlał i pluł, co było dość obrzydliwe. Ja rozumiem, że można będąc chorym jechać autobusem, naprawdę mam w sobie sporo empatii, ale widać było, że pan robi to specjalnie, żeby wszystkich pobudzić. On spać nie mógł, czemu inny mają mieć ten przywilej. No i hitem było to, że jak autobus się zatrzymał na przystanku i pani siedząca przy oknie chciała pójść do toalety, to zamiast "podnieść" pana siedzącego obok i czuwającego, uznali oboje za stosowne obudzić nas, żebyśmy złożyli swoje fotele, bo ona musi przejść nad nim. W końcu mąż nie wstanie, żeby ona spokojnie wyjść mogła. Dodatkowo jak się okazało autobus co prawda planowo miał jechać 5-5.5 godziny, ale jednocześnie przystanki miał tak zaplanowane godzinowo, że wychodziło, że jedzie 7.5. Nie, nie pytajcie mnie jak to jest możliwe, bo sama nie wierzę, ale każdy pół godzinny postój, który z naszej perspektywy wydłużał podróż bez sensu przyprawiał nas o lekkie... zdenerwowanie. Oj, co ja będę farmazony sadzić. Wyklinaliśmy na czym świat stoi. Dobrze, że innych Polaków w autobusie nie było ;) Byli Rosjanie i oni też rzucali różne "brzydkie" wyrazy, które akurat w obu językach brzmią podobnie ;) 

W końcu o 10.20 dotoczyliśmy się do Mersing. Co prawda autobus miał dotrzeć aż do Jetty, ale kierowca wyrzucił wszystkich na Bus Station. Na szczęście do Jetty był tylko kilometr, zrobiliśmy sobie zatem szybki spacer, ale był to kolejny mały kamyczek pod hasłem "no chyba kogoś..."


Zakup biletów na prom okazał się bezsensownie rozbudowany. Najpierw kupujesz w kasie bilet na prom (35 MYR od osoby w jedną stronę, na easybook.com dostępne były za 40 MYR). Potem godzinę przed jego odpłynięciem przychodzisz do tej samej kasy i kartkę, którą dostałeś w ramach biletu 15 minut wcześniej wymieniasz na inną kartkę. Oprócz tego na przeciwko kas znajduje się kasa do zakupu biletów do Parku Narodowego (całe Tioman, koszt 30 MYR od osoby). Następnie przechodzisz już do poczekalni, gdzie mniej więcej pół godziny przed planowanym odpłynięciem zaczynają pakować na prom. Sama trasa zajmuje od 1,5 do 2 godzin. I oto można już wyskoczyć przy odpowiedniej plaży i zacząć szukać noclegu.


Ach no tak, nie napisałam nic o plażach. Zatem jest ich kilka. Najbardziej popularne są 3: ABC (Ayer Batang Bay nazywaną backpackerską), Tekek (największa wioska) i Juara (po drugiej stronie wyspy). Oczywiście generalnie jest ich więcej i na kilku z nich zatrzymuje się prom, warto zatem przed przyjazdem na wyspę zdecydować mniej więcej gdzie chcemy zamieszkać. My założyliśmy, że zatrzymamy się albo w Tekek albo na ABC, które są oddalone od siebie o jakieś 3,5 km, połączone promenadą.


Kilka słów o wyspie gwoli wyjaśnienia. Otóż Tioman nie jest zbyt duże (mniej więcej 21 km na 12 km), przez środek przechodzą pokryte dżunglą góry (do wysokości ok. 400 m.n.p.m.). Przy niezbyt dużych plażach w różnych częściach wyspy rozłożyły się hotele oraz niewielkie wioski (największa to Tekek, druga z nich do Juara). Część plaż (i kurortów) dostępna jest jedynie od strony wody, na wyspie nie ma zbyt wielu dróg. W zasadzie dwie najdłuższe drogi łączą ABC z Tekek oraz Tekek z Juarą. O ile jednak ABC i Tekek są po tej samej stronie i przejście jest "po płaskim", o tyle wyprawa do Juary to już trochę inna bajka. Są dwie opcje. Można iść na piechotkę, część trasy przez dżunglę, a część po drodze asfaltowej albo pojechać samochodem droga asfaltową. Widzieliśmy kilka motorków z lokalsami, ale ponoć droga asfaltowa na górze jest bardzo stroma i turyści sami nie starają się jej pokonać na dwóch kółkach. Najbardziej powszechną opcją dostania się z Tekek do Juary jest przejazd taxą (ok. 25-30 MYR od osoby w jedną stronę). W pozostałe miejsca można dostać się łódką (przy jetty w Tekek jest kilka agencji, które to organizują).

Sama wyspa słynie z pięknych plaż, raf oraz spokoju. Rafy można oglądać z brzegu (Juara, Tekek), ale szczerze mówiąc nie są zbyt imponujące. Jest dużo kolorowych rybek (i to nawet całkiem sporych), ponoć trafiają się żółwie (niestety nie mieliśmy farta w tym względzie), ale sama rafa jest szczątkowa, choć jak już jest, to zachwyca kolorami.


Można również popłynąć na snorkeling na pobliskie wyspy (mają bardzo dobre opinie), wycieczki z tego co widziałam są w różnych konfiguracjach (jedna, dwie czy trzy wysepki), różnią się cenami, najtańsze w okolicy 75 MYR od osoby. Wszystko do załatwienia na miejscu w jednej z agencji lub w hotelach. 

My jak już wspomniałam wysiedliśmy z promu w wiosce Tekek. Najpierw ruszyliśmy w prawo (stojąc tyłem do morza) w nadziei na znalezienie jakiegoś niedrogiego noclegu. Po około 2 km i zajrzeniu do 3 czy 4 miejsc (mieli full albo dostępne tylko domki dla więcej niż 2 osób) zawróciliśmy w kierunku plaży ABC. Plażę ABC od Tekek oddziela niewielki cypel, przez który prowadzi kładka.


Z kładki można obejrzeć sobie kawałki rafy, o których pisałam wyżej oraz poszukać żółwi. Po drodze mija się również wielkie iglaste drzewa, na którym w ciągu dnia śpią sobie flying fox (wielkie nietoperze, które przypominają lisy). Nie da się ich przegapić, bo nawet przez sen drą się niesłychanie :)


Zaraz po przejściu przez cypel natknęliśmy się na niewielki ośrodek z prostymi, drewnianymi domkami (50 MYR za noc, minimum trzeba zostać dwie noce) z małymi tarasami. Od razu przypomniały mi się wyjazdy na wczasy w latach dzieciństwa :) Domki stały tuż przy plaży, słychać było szum fal. Miejsca były, nie zastanawialiśmy się zatem dłużej. Zrzuciliśmy plecaki, odsapnęliśmy chwilę i ruszyliśmy szukać jedzenia. Idąc dalej wzdłuż plaży ABC oglądaliśmy kolejne ośrodki i zaglądaliśmy do knajpek. Niestety o tej porze większość była zamknięta, znaleźliśmy w końcu jednak i jakąś otwartą.


Generalnie ceny są wyższe niż na lądzie o jakieś 50-100%. Za najprostszy ryż Nasi Goreng płaci się ok. 8-10 MYR, za wegetariańską wersję zupy Tom-Yam z ryżem - 10 MYR, zaś za wersję z kurczakiem ok. 14 MYR. Małe hamburgery można zamówić za ok. 4-6 MYR.  Są też opcje śniadaniowe: ok. 6-8 MYR za omlet z toastem, do tego kawa z ok. 3-4 MYR. W Tekek można znaleźć trochę bardziej lokalne knajpki, my na śniadanie chodziliśmy tradycyjnie na roti (unikamy słodkich tostów jak tylko jest taka okazja) właśnie do tej wioski (roti kosong za 1 MYR, roti telur za 2,5 MYR, do tego oczywiście dostaje się dahl oraz curry,  kawa czy Milo za 1.5 MYR). Woda w sklepie kosztuje ok. 3 MYR za butelkę 1,5 litra (w naszym hotelu stała maszyna do oczyszczania wody, gdzie można było butelkę 1,5 litrową zapełnić za 1 MYR), piwo  w sklepie to wydatek ok. 5 MYR za 0,5 litra (wyspa jest duty free jak Langkawi, ale ceny zdecydowanie wyższe, no i w Tekek są tylko trzy sklepy w wersji duty free). 

Wróćmy jednak do naszej wyprawy. Przez moment rozważaliśmy jeszcze czy nie wybrać się na wycieczkę na Monkey Beach (przez góry, ok 1 godzina drogi), finalnie zdecydowaliśmy jednak poplażować na ABC. I nie ukrywam, choć poziom wody zaczął spadać i coraz trudniej wchodziło się do wody, było to jednak bardzo przyjemne zakończenie tego dnia. Piasek, woda, hamak. Spokój i cisza (jeśli nie liczyć motorków, które co jakiś czas przejeżdżały przez ścieżkę tuż przy plaży. Plaża ABC generalnie jest dość wąska, tuż obok biegnie ścieżka. Wzdłuż ścieżki pobudowały się liczne ośrodki (głównie domki) o różnych cenach i standardzie. Całość jest terenu jest dość wąska, bo kilkaset metrów od plaży wznosi się pokryta dżunglą góra, ale robi fajne wrażenie. I gdyby nie motorki byłoby bardzo cicho i przyjemnie :)


To, co mnie zaskoczyło ogromnie, to liczba kotów na wyspie. Plączą się wszędzie, wyglądają na bardzo zadbane i chętnie nawiązują interakcje z ludźmi. Część z nich prowadza ze sobą małe, słodkie kotki, niektóre zaś wyglądają jakby stoczyły walkę życia z jakimś wielkim nietoperzem. Wszystkie jednak głośnym miauczeniem wyrażają swoje zdanie :)


Wśród licznych kotów dojrzeliśmy też jednego w klatce, który swoją wielkością przypominał raczej małego tygrysa. Patrząc na jego minę i dziwny kształt uszu oraz wielkość uznaliśmy, że to jednak jakaś hybryda z dzikim kotem. No chyba, że to tutejszy rekordzista gigant. Tylko czemu wówczas trzymaliby go w klatce?



Rano zerwaliśmy się ze wschodem słońca i po szybkim śniadaniu ruszyliśmy szlakiem przez dżunglę do Juary. Trasa zaczyna się obok meczetu i jest oznaczona, nie należy się tylko zniechęcać po pierwszych paruset metrach, kiedy to idzie się bardzo zarośniętą ścieżką. Potem jest dużo lepiej :) Nie jest trudno trzymać się trasy, w razie czego należy pamiętać, żeby trzymać się słupów energetycznych. Zaczynają się tuż za meczetem (z numerem 1), a kończą już w Juarze (numer 96).


Droga powoli wiedzie w górę, często trzeba skakać przez różne leżące konary, strumyczki czy kamole. Miejscami idzie się po krzywych kamiennych schodkach. Wszędzie słychać różne zwierzęta: ptaki się drą, drzewa szumią, małpy wrzeszczą, a co jakiś czas któraś przeskakując z drzewa na drzewo źle trafi i spada na ziemię z dzikim piskiem. Wokół głowy co chwilę śmiga jakiś nietoperz (w końcu gęsta dżungla, zatem trochę ciemniej). Do tego dochodzi szemrząca woda i uciekające co chwila spod nóg jaszczurki (albo i jaszczury).


Uważać trzeba na węże. My natknęliśmy się na dwa. Jeden przeszedł przez naszą ścieżkę, prowokując nas do szybkiego odwrotu (miał ok. 3 metrów długości i był wielki jak pyton, chciałabym zobaczyć osobę, która nie zacznie spierniczać widząc takiego potwora 😂), drugi zaś (mały i czerwony) leżał na drodze udając martwego. Na szczęście Łukasz go zauważył i rzucił z pewnej odległości patykiem, żeby sprawdzić czy żyje. Paskuda podniosła się do góry jak żmija i zaczęła syczeć. Obeszliśmy go szerokim kołem. Niby mały, ale ... 😉


Po około 3 km (i 260 metrach w górę) dotarliśmy do miejsca, gdzie nasza ścieżka łączyła się z drogą asfaltową. Pozostało nam mniej więcej 4 km w dół (dość ostro miejscami), ale już po zwykłej trasie. Samochodów i motorków zbyt dużo akurat nie jechało, słońce było za chmurami, ptaki z pobliskiej dżungli nadal ślicznie śpiewały (czy raczej darły się nieprzerwanie, robiąc konkurencję małpom), a przed nami rozciągał się widok na morze. Żyć, nie umierać ;) Cała trasa zajęła nam łącznie ok. 2 godzin.


W końcu dotarliśmy do Juary. Zrobiliśmy parę fotek i skierowaliśmy się na plażę. Tutejsza plaża jest szeroka (szersza niż ABC), woda dość przejrzysta (przypominała nam bardzo tę na Langkawi) o ślicznym niebieskim kolorze. Jest raczej pusta, mieści się przy niej co prawda kilka ośrodków z domkami, ale ludzi jak na lekarstwo. Nie wiem, być może to kwestia tego, że wszyscy raczej wybierają się na wycieczki zamiast na plażę, ale biorąc pod uwagę, że to szczyt sezonu, to mam jednak wrażenie, że turystów zbyt wielu nie ma na wyspie.


Udało nam się znaleźć zaciszne miejsce pod palmami. Było bardzo spokojnie, jedynie szum morzą mącił nieco ciszę.


Po kilku godzinach plażowania i szybkim obiedzie (polecamy curry z kurczakiem z ryżem oraz kurczaka w czosnku w knajpce po lewej stronie - patrząc w kierunku morza - od tutejszego jetty) ruszyliśmy w drogę powrotną. Tym razem poszło nam szybciej, dzięki czemu mieliśmy jeszcze czas na spacer po Tekek oraz szybką kąpiel w morzu na plaży ABC.


Jak wspomniałam przy plaży ABC mieści się sporo knajpek, można też znaleźć przy niej kilka mini barów, w których da się posiedzieć z drinkiem wieczorem. Opcją oczywiście jest też wyprawa po alkohol do sklepu duty free i rozłożenie sobie kocyka na plaży (moja ulubiona forma rozrywki na Langkawi), ale przy braku lodówki może to być trochę utrudnione (przez 3,5 km nawet przy szybkim marszu piwo zdąży się zagrzać 😄).

Następny poranek spędziliśmy na plaży tuż przed cyplem na ABC (od strony Tekek), z nadzieją wypatrując żółwi oraz oglądając kolorowe rybki i małą, ale ładną rafę. Potem zostało już tylko wskoczyć na prom (nie zapomnijcie zapisać się na liście - dziwne mają czasem te procedury), przedostać się do Mersing, następnie złapać autobus do Kuala Lumpur (znowu wygodne siedzenia :) i tak koło 2 w nocy dotarliśmy do naszego tymczasowego mieszkania. Tym razem autobus jechał 5,5 godziny. Tylko.

Jak zatem jest z tą wyspą Tioman? Na pewno warto się na nią wybrać jeśli ktoś ląduje w Malezji w okresie polskich wakacji (generalnie najlepiej odwiedzać je między marcem, a październikiem), gdyż przykładowo na Langkawi czy Penang wówczas trwa w najlepsze pora deszczowa. Co można znaleźć na Tioman? Spokój, piękno, lenistwo. Na pewno rafę, bardzo ładne i raczej pustawe plaże (choć w niektórych miejscach pojawiają się hordy turystów w kolorowych kapokach i z maseczkami, poszukujące żółwi), spokojne morze. Dziką dżunglę, w której trzeba patrzeć mocno pod nogi i można się nieźle spocić. Spokojne noce, w trakcie których słychać jedynie wrzaski nietoperzy, ganiające się koty i szum fal. Liczne koty z miną "no podrap, no" czy też całkiem niezłe jedzenie (choć droższe niż na lądzie). Możliwości snorkelingu w paru miejscach. I tyle. Idealne miejsce do wyciszenia się, pogapienia w fale i złapania dystansu. Dla nas - dobre na max tydzień, bo jednak potrzeba chociażby większej ilości miejsc do spacerowania jest dla nas sporym imperatywem. Ale na tydzień można. Poleżeć w wodzie, nic nie robić. Ot, takie rajskie parę dni.

PS
Wiele osób straszy gryzącymi muchami plażowymi (sands flies). Faktycznie kilka nas użarło, widziałam też parę osób, które wyglądały jak chore na ospę. Nie mam jednak wrażenia, że jest ich bardzo dużo, a może po prostu zadziałał nasz wietnamski specyfik, którym się na wszelki wypadek pryskaliśmy. Coś na owady z pewnością warto wziąć.
PS 2
Wiele osób pyta w necie czy warto na Tioman wypożyczyć motorek? Naszym zdaniem nie warto. Nie dość, że ceny są powalające (20 MYR za godzinę), to jeszcze nie bardzo jest gdzie jeździć. Można się przejechać przez całe Tekek, być może do sąsiedniej plaży, nie da się jednak wjechać na ABC (postawiono słupki), a na Juarę ponoć motorkiem turyści nie dadzą rady. No chyba, że ktoś ma potrzebę się "powozić" i zimnym łokciem poszpanować, to wówczas można oczywiście  ;) 

Komentarze

Łączna liczba wyświetleń