Rajska Nusa Penida: te widoki nam się po prostu należały :)

Stoisz na skalnym stopniu. W jednej dłoni kurczowo ściskasz grubą linę, a drugą drapiesz w ścianę, próbując znaleźć jakieś oparcie. Czujesz jak po plecach spływają ci dwie wielkie krople potu, aż do paska spodenek. Ściskasz mocniej linę patrząc z niedowierzaniem w dół. Gdzieś tam na samym dole majaczy się przepiękna plaża, otoczona skałami. Ale żeby do niej dojść musisz zejść po tych schodach. A właśnie jesteś w miejscu, gdzie kończy się ochronna lina, schody zakręcają i stają się jeszcze węższe. Wyglądają na mocno wyślizgane. Jeśli mocniej wiatr dmuchnie, zachwiejesz się, zginiesz. I po co ci to? Większa adrenalina? Wyzwanie? Przygoda? A chrzanić to. Chcesz po prostu zejść na dół, bo ta plaża jest śliczna, a na takiej jeszcze nie byłeś. Czy to wystarczająca motywacja? Idziesz dalej czy nie?


Nusa Penida. Największa z trzech rajskich wysp niedaleko Bali. Pełna gór, pagórków, wielkich klifów i przepięknych widoków. Uwielbiana przez turystów, choć jak piszą internety jeszcze przez nich niezadeptana. Z odpowiednią ilością knajpek, sklepów i hoteli, żeby poczuć się dobrze na wakacjach, a jednocześnie zachować bardzo lokalny charakter. Mix idealny. 
Po latach "tułaczki" po Azji trafiliśmy na tę wyspę i my. Spędziliśmy tutaj ponad tydzień, eksplorując ją na nogach (nie ma to jak długi spacer w środku dnia w skwarze po górkach i polach), motorkiem oraz samochodem z kierowcą.

Większość turystów wskakuje po prostu na motorki i przez kilka dni stara się dotrzeć do jak największej ilości miejsc z listy "must see". Jest to jednak dość skomplikowane. O ile bowiem trasy "główne" są przejezdne bez zbyt dużych problemów (w miarę dobra asfaltowa nawierzchnia, choć sporo "górskich" zakrętów, dość duży ruch i wąsko), o tyle ostatnie kilka kilometrów przed największymi atrakcjami to już lekka masakra. A w zasadzie dość spora. Asfalt znika, a jeśli jakieś jego resztki zostają, to tylko w postaci naprawdę ogromnych dziur, wszędzie wala się sypki piasek, żwir i kamienie, a na dodatek często jedzie się wzdłuż "przepaści", a że droga wąska, a z naprzeciwka jadą samochody... no cóż. Nie bez kozery ogromna liczba turystów wraca z Nusy Penidy w wersji lekko rozoranej. Niestety widzieliśmy bardzo dużo ludzi z rozwalonymi nogami (bandaże, otwarte rany, plastry, wielkie siniaki) czy klatami, którzy ewidentnie na którejś drodze zaliczyli zbyt mocny przechył. Drogi są po prostu bardzo słabe i trzeba głęboko przemyśleć czy chce się ryzykować siniaki i rany czy nie lepiej wybrać opcję auta z kierowcą.


My po długich rozważaniach wybraliśmy obie opcje. Przez jeden dzień jeździliśmy samochodem z kierowcą, przez jeden zaś poruszaliśmy się po wyspie na motorku, wybierając jednak wówczas te miejsca, do których byliśmy w stanie w miarę bezpiecznie (choć nie bez emocji) dotrzeć.

Atrakcji na wyspie jest sporo, na szczęście większość z nich da się zobaczyć w jeden dzień. Nasz rozpoczął się koło 8:30, kiedy wskoczyliśmy do auta i pomknęliśmy w kierunku pierwszego punktu czyli:

1. Angel's Billabong

Było to pierwsze miejsce na naszej trasie i od razu "trzepnęło" nas mocno. Z zachwytu naturalnie. Z parkingu schodzi się schodami wzdłuż wielkiego klifu, a przed sobą widzi się kolejne klify, o które rozbijają się co chwilkę ogromne fale. Oczywiście wszędzie stoją turyści robiący zdjęcia, ale miejsca starczy dla wszystkich. Fenomenalny widok. Po lewej stronie widać niewielki basen z krystaliczną wodą, a na jego dnie rozmaite formacje ze skał i rafy. Przy niskich falach kiedyś można było się w tym miejscu kąpać, ale obecnie chyba jest to zabronione. Na pewno nikt przy zdrowych zmysłach nie kąpie się tam kiedy obok nawalają wielkie fale, a w takim momencie byliśmy tam my. Niemniej - widok wart grzechu, anioła czy diabła ;)


2. Manta Viewpoint 

Idąc dalej wzdłuż brzegu dochodzimy do malutkiego cypla, na którym - zapewne - zobaczymy dużo innych turystów.  W dole, na morzu, widać mnóstwo łódek i ludzi snorklujących wokół nich. To jest tzw. Manta Point. Jeśli będziecie mieli farta jak my, dostrzeżecie stojąc na cyplu kilka olbrzymich mant (wielkie czarne płaszczki), a jeśli fart będzie wam towarzyszył (jak nam), to dostrzeżecie również całe stado bawiących się delfinów. Poza fauną morską możemy z tego miejsca podziwiać kolejną zatokę z majestatycznie rozbijającymi się o skały falami.


3. Broken Beach

Wracając na parking okrężną ścieżką nie przegapimy na pewno Broken Beach - kolejnej niesamowitej atrakcji Nusy Penidy. Broken Beach znajduje się jakby w wielkiej dziurze, a woda z morza dostaje się do niej przez ogromny otwór w skale. Wygląda to obłędnie. Jak widać te trzy miejsca są bardzo blisko siebie, wystarczy dotrzeć do jednego z nich i już resztę można odhaczyć z listy 😉.


4. Kelingking Beach 

Kolejnym punktem na naszej liście był słynny dinozaur. Słyszeliśmy wiele razy określenie, że ktoś widział T-Rexa na Nusie Penidzie, ale przez długi czas nie wiedzieliśmy o co chodzi. Oczywiście jako fanka Parku Jurajskiego napaliłam się od razu, mając wizję wykopanego szkieletu czy czegoś w tym rodzaju. W końcu wrzuciliśmy pytanie do netu i sprawa objawiła się sama. Chodzi o wielką skałę w kształcie paszczy T-Rexa, która znajduje się tuż obok uroczej plaży. Na plażę można zejść (są schodki), my jednak zamiast na plażę udaliśmy się na spacer po klifach, co pozwoliło nam z różnych stron przyjrzeć się zarówno wspomnianej plaży, T-Rexowi jak i innym ciekawym formacjom skalnym. Ta decyzja pozwoliła nam również zaoszczędzić trochę czasu, dzięki czemu mogliśmy później zejść na Diamond Beach, która naszym zdaniem była dużo ciekawsza.


Najpierw poszliśmy na prawo od T-Rexa. Tutaj napotkaliśmy między innymi parkę Brytyjczyków (tak oceniamy ze względu na akcent), którzy uznali, że klif jest ich, oni mają sesję z fotografem (ich kierowca), w związku z czym reszta może czekać 15 minut na przejście dalej, skoro ONI MAJĄ SESJĘ POD INSTAGRAMA. No błagam. Priorytetem wszystkich powinno być, żeby ich sesja wyszła NAJ. Przez 5 minut czekaliśmy kulturalnie, przez 5 kolejnych lekko już zirytowani, aż wreszcie przeszliśmy przez "ich sesję" głośno komentując brak kultury. No, na bogów azjatyckich. Ja rozumiem konieczność zrobienia 250 zdjęć jak ma się taką paszczę jak oni, żeby chociaż jedno (zrobione od tyłu) finalnie dało się podrasować w Photoshopie i nadawało do wrzucenia na Instagrama, ale czemu ja mam czekać? Niech zrobią 20 zdjęć. Przepuszczą osoby czekające. I robią sobie dalej. Co za filozofia?


Po obejrzeniu widoków po prawej stronie T-Rexa, udaliśmy się na drugą stronę. Trzeba było kawałek przejść od parkingu, wzdłuż klifu, ale natura nagrodziła nas nie tylko widokiem kolejnej plaży i nowych, bajecznych klifów, ale całego stada wielkich mant w wodzie. Taki bonusik 😋 Pewnie za uprzejmość wobec "Instagramowców" 😜


W trakcie krótkiej przerwy (siedzenie na schodkach i pojenie się wodą) przed następnym punktem programu zrobiliśmy sesję zdjęciową małpie jedzącej banana (wbrew pozorom rzadki widok 😂).


5. Tembeling Beach

Po wspaniałych widokach w poprzednich czterech punktach przyszedł niestety czas na małą łyżkę dziegdziu. Tembeling Beach. W internetach piszą, że ładna i warto, naszym zdaniem jest to tourist trap. Zresztą bardzo zmyślny. Parking dla samochodów jest oddalony od plaży ponad 2 km. Po wyskoczeniu z auta dostaniecie na pewno propozycję "podwózki" na dół na motorku. My uznaliśmy, że pójdziemy, a z tego co widzieliśmy kilka osób stwierdziło, że pojedzie samodzielnie na własnym dwukołowcu. Trasa w dół jest nawet bardzo przyjemna. Idzie się w dżungli, jest w miarę chłodno, wokół słychać drące się małpy, szumią cichutko drzewa. Dotarliśmy prawie na sam dół. Prawie. Zatrzymał nas widok plaży w dole (jeszcze dobre kilkadziesiąt metrów dół), prawie całej zalanej i dość pospolitej. Postaliśmy, popatrzyliśmy i ruszyliśmy z powrotem. I znowu po drodze dopada was chmara chętnych do przejażdżki w górę tym razem. Nie powiem, świetna strategia. Ludzie już widzieli jak męczące będzie to podejście i sporo decyduje się na przejazd. Tam, gdzie na własnym motorku już byś nie pojechał - większość porzuca je najpóźniej w połowie trasy, jest ona tak "przejezdna", przejażdżka za plecami doświadczonego kierowcy wydaje się dobrym wyjściem. Wspinaczka w górę zajęła nam niecałe pół godziny, ale przyznaję narzuciliśmy sobie dość mocne tempo nawet przy ostrzejszych podejściach. Niemniej uważam, że można się tam wybrać jeśli ktoś ma bardzo dużo czasu i mu się nudzi. W innym wypadku nie. Ponoć lepszym wyjściem jest wybrać się na Seganing  Fall, ale jak powiedział nasz kierowca (zaufaliśmy mu w tym względzie) chwilowo trasa jest zamknięta, bo ją naprawiają. Patrząc na relacje w necie, może to być prawda, bo ponoć mieli to zrobić. Nawet dla przyzwyczajonych Indonezyjczyków ta trasa to już było za dużo ;)


Po tej stronie wyspy mieliśmy jeszcze potencjalnie do odwiedzenia Crystal Bay i Gamet Beach, ale czytaliśmy wcześniej, że przynajmniej do Crystal Bay da się dojechać dobrą drogą (to prawda), uznaliśmy zatem, że zostawimy ją sobie na wycieczkę motorkiem, zaś samochód wykorzystamy do wyprawy na drugą stronę wyspy. I tak pognaliśmy w kierunku Atuh Beach. 

6. Teletubisiowe wzgórza

W drodze na Atuh Beach minęliśmy coś, co nazywa się Teletubisiowymi Wzgórzami. Są to ni mniej ni więcej tylko ładne wzgórza, podobne do tych, po jakich hasał Tinky-Winky i reszta stworkowej bandy, chwilowo niezbyt zielone (kończy się powoli pora sucha i cała wyspa już mocno potrzebuje intensywnych opadów, żeby odzyskać śliczne kolory). Przemknęliśmy przez nie dość szybko, ale z tego co widziałam na więcej czasu nie zasługują. Może jak ktoś ma drona i ma ochotę się pobawić w robienie zdjęć... ale tak, to chyba nie bardzo. Ot, taka atrakcja bardziej z nazwy. 

7. Atuh Beach

I kiedy już myślałam, że najpiękniejsze punkty wyspy mamy już za sobą, Natura pokazała nam gest Kozakiewicza. Ok, sama Atuh Beach mnie nie zachwyciła. Może dlatego, że widziałam ją tylko z góry i to w trakcie odpływu (same kamienie), ale za to punkt widokowy między Atuh Beach a Diamond Beach oraz sama Diamond Beach... przecudne, po prostu przecudne.


8. Diamond Beach Viewpoint i sama Diamond Beach

Kiedy tylko oczka moje spoczęły na Diamond Beach, wiedziałam, że będę chciała tam zejść. Chciałam. I to już. Łatwiej jednak powiedzieć niż zrobić, szczególnie jak ma się lęk wysokości, a schody na plażę są... no cóż, niebudzące zaufania.


Opis z początku tekstu dotyczył właśnie Diamond Beach. Ok, finalnie udało się, ale dwa razy rezygnowałam i podchodziłam kawałek na górę. W końcu jednak jakoś dotarliśmy na dół (Łukasz wykazał się zadziwiającą cierpliwością do mojego marudzenia i strachu, osobiście sama bym się zepchnęła z tych schodów). Ujmę to tak - dobre buty, mocne nerwy i się da. Zjeżdżając częściowo na tyłku i mocno przyklejając się do ściany, wszystkimi częściami ciała. Modląc do wszystkich bogów azjatyckich. I oto jest się na dole. Pierwszą atrakcją jest huśtawka nad kawałkiem plaży (dziękuję, postoję). Wygląda to super ładne, ale wystarczająco dużo lat życia ze strachu sobie odjęłam samym zejściem.


Potem wystarczy zeskoczyć z paru kamieni i już można zanurzyć nóżki w zimnej wodzie. Plaża jest przepiękna. Szeroka, z jasnym piaskiem. Fale są dość spore, kamienie przy wejściu do wody też, ale wygląda to prześlicznie. Majestatyczna zaś skała wznosząca się za naszymi plecami potęguje wrażenie czegoś... nieskończonego. Oto Plaża. Przez wielkie P. Nie umiem tego inaczej określić. Posiedzieliśmy chwilę na tej plaży, podziwiając widoki, mocząc nogi i oglądając wyrzucone na brzeg muszle.


Aż nadszedł moment, kiedy trzeba było ruszyć w drogę powrotną. Cóż. Jak się powiedziało "A"... Pod górę było ciut łatwiej. Ciut. Wystarczyło nie patrzeć w dół, trochę się czołgać, włazić na kolanach i kurczowo ściskać ścianę (tak, łatwe to nie jest, ale w takim miejscu ściskałabym trawę jakby to miało pomóc😉). Dotarliśmy na górę na lekko rozdygotanych nogach (a przynajmniej niektórzy z nas). Zmęczenie? Jakie zmęczenie. Strach po prostu 😂

9. Pulau Seribu Viewpoint i domki na drzewie

Po drugiej stronie Diamond Beach na klifie mieści się punkt widokowy Tysiąca Wysp. Tuż obok tego punktu zaś ktoś zbudował trzy domki na drzewach, które chyba można wynająć na noc. Widoki są przepiękne, dojście dość strome (znowu kamienne schody, ale w dużo lepszym stanie i bezpieczniejsze na pewno), ale warte wysiłku. Z jednej strony punktu widać zatokę z klifami, o którą rozbijają się fale. Z drugiej strony zaś Diamond Beach. Nawet jeśli jesteście zmęczeni, warto tu jeszcze podejść. Naprawdę :)


To był ostatni punkt naszej "samochodowej" wycieczki. Koło 18:30 wróciliśmy do naszego hotelu. Muszę przyznać, że mimo lekkiego zmęczenia i uczucia poobijania (ach, te drogi) byliśmy zachwyceni. Poza Tembeling Beach (którą naszym zdaniem można sobie podarować) wszystkie punkty były jedyne w swoim rodzaju i fantastyczne. 

10. Crystal Bay

Droga do Crystal Bay jest cała wyasfaltowana. Co nie znaczy, że nie jest stroma, pełna zakrętów i wąska, ale da się ją w miarę spokojnie na motorku pokonać. Aczkolwiek muszę szczerze stwierdzić, że sama Crystal Bay mnie nie zachwyciła jakoś szczególnie. Ot, nieduża, wąska plaża, kilka miejsc z leżakami do wynajęcia i lokalnymi knajpkami. Do tego dość chłodna, bardzo "rozfalowana" woda. Na plus z pewnością rafa (ładna, ale nie wybitna) i prześliczne kolorowe rybki (różnego typu, od Nemo począwszy, po te długie ze spiczastą paszczą skończywszy - jakoś mnie one trochę przerażają). Posiedzieliśmy kilka godzin, trochę pomoczyliśmy pupki, pośmialiśmy się z tych, którzy położyli za blisko wody ręczniki i potem ganiali swoje rzeczy w wodzie (wiem, wredne to, ale widok piszczącej Australijki wyklinającej na czym świat stoi i ganiającej trampka naprawdę jest śmieszny). 
Na koniec zebraliśmy się i ruszyliśmy w kierunku Gamat Bay, która jest niedaleko.


11. Gamat Bay

Gamat Bay jest ponoć świetnym miejscem do snorkelingu. Niestety nie dane nam było tego sprawdzić, bo fale były za duże, a do wody wchodziło się przez kamienie :( Woleliśmy nie ryzykować. Ponoć często można w tym rejonie spotkać żółwie (na plaży w Gamat Bay składają one również swoje jaja), choć jednak bardzo się starałam, żadnego z brzegu nie udało mi się wypatrzyć. 

Sama droga do Gamat Bay nie jest trudna. Początkowo co prawda jest piaszczysta, ale po chwili pojawia się asfalt. Około kilometr przed Gamat Bay robi się nieprzejezdna, należy zatem zostawić motorek i iść na piechotkę (mniej więcej koło miejsca gdzie rozdziela się droga na punkt widokowy i Gamat Bay). Zejście jest dość strome i piaszczyste. Część trasy zaś schodzi się po kamieniach, przytrzymując liny, przydadzą się zatem sandałki zamiast klapków. Sama plaża jest nieduża, raczej ciemna (piasek wulkaniczny). Fale w zatoce są spore, widać jednak kilka łódek ze snorklującymi turystami. Mam nadzieję, że chociaż oni dali radę zobaczyć żółwia :) Poza nami na plaży była jeszcze tylko jedna para, która siedziała sobie spokojnie na ręczniku, opalając się i czytając książki. Tłumów zatem nie ma. Powrót pod górę chwilę zajmuje, ale cóż, jak się chce coś zobaczyć, to czasem trzeba ruszyć trochę cztery litery. A przy okazji trochę się potu wyleje i kilogramów straci.. same korzyści ;)


12. Goa Giri Putri Temple czyli świątynia w jaskini

Nie ukrywam, że przez moment zastanawialiśmy się czy chce nam się wybrać do tego miejsca, w końcu jednak ciekawość przeważyła lenistwo i wybraliśmy się na zwiedzanie świątyni. Mieści się ona w wiosce Suana, wystarczy jechać główną drogą nad morzem i szukać znaków.

Motorek zostawiliśmy na parkingu, na nim również w sklepiku wypożyczyliśmy (za 5 tys. IDR od osoby) sari do przykrycia nóg. Nie dość, że mili właściciele nam wypożyczyli ciuchy, to jeszcze nas nimi obwiązali. I słusznie, bo sama raczej zrobiłabym to bardziej w wersji pareo na plaży. Jedyny problem takiego stroju to ograniczone ruchy, ale może to kwestia braku przyzwyczajenia. Wejście do świątyni jest po drugiej stronie ulicy. Najpierw należy pokonać kilkadziesiąt schodów. Następnie wchodzi się do niewielkiej kaplicy, gdzie część osób się modli. Przy wejściu jakiś święty mnich ochlapał nas wodą (najwyraźniej nie była święcona, bo szlag na miejscu nas nie trafił). Następnie wpisaliśmy się do księgi i wrzuciliśmy obowiązkowe "co łaska" po 20 tys. IDR od osoby. Pan pilnujący księgi i kasy machnął głową w prawą stronę, sugerując, że tam mamy iść. Najpierw nie wiedzieliśmy o co chodzi - widać było tylko ścianę - po podejściu jednak okazało się, że jest też nieduża dziura, w którą należy się... jakoś spuścić na pupie. Po krótkim zjeździe ląduje się w korytarzyku o wysokości może metrowej. Nadal na pupie należy prześliznąć się pod kawałkiem skały i wreszcie można powoli zacząć stawać na nogi. A przed nami zaczyna rozpościerać się niesamowity widok. Spora jaskinia. Naprawdę spora. Niknąca w dymie z kadzidełek. Miejscami umieszczone lampki tworzą lekko mistyczny nastrój, szczególnie w połączeniu z dymem. Przed nami widać jaką mini kapliczkę, przed którą modli się sporo osób z jakimś mnichem. Należy iść po ścieżce (nawet jeśli wiedzie wśród modlących się). Jaskinia jest naprawdę spora, po drodze mija się trzy miejsca do modlitwy. Jedno z nich jest udekorowane czerwonymi latarniami, jak w chińskich świątyniach.  Z tego co doczytaliśmy akurat to miejsce modlitwy jest poświęcone chińskim bogom i można się tutaj modlić o pomyślność w biznesie. Pozostałe są jak sądzę poświęcone hinduskim bóstwom. W ostatnim z nich stoi święty pan i można do niego podejść po dodatkowe błogosławieństwo.

Wyjście z jaskini jest z drugiej strony góry, z widokiem na zieloną dolinę wśród wzgórz. Doszliśmy do wniosku, że w przeszłości mogło to być świetne miejsce do ochrony w przypadku najazdu. Z przodu wejście do jaskini to wielka dziura, którą łatwo przegapić. Wielka jaskinia idealna do obrony, a na jej końcu przejście do ukrytej dolinki. Oczywiście teraz z doliny da się wrócić na główną drogę i do parkingu, ale kiedyś? Wystarczyłoby gęsty las posadzić od tej strony i już.

O ile nie jestem ostatnio jakąś fanką świątyń, o tyle ta naprawdę mnie zaciekawiła. Nie wiem czy to kwestia dymu, mgiełki czy dźwięków w jaskini, ale wydała się taka mistyczna. Jeśli kiedyś traficie na Nusę, odwiedźcie jaskinię. Warto, zdecydowanie warto.


Co jeszcze należałoby napisać o wyspie Nusa Penida? Z całą pewnością, że warto ją odwiedzić na parę dni. Można obejrzeć dużo przepięknych miejsc, można poleżeć na plaży (poza opisanymi wyżej jest jeszcze sporo innych), można wybrać się na snorkeling albo po prostu na spacer po pięknych wzgórzach.

Jest mnóstwo miejsc, gdzie można zamieszkać. My wybraliśmy hotel Deva Devi niedaleko głównego portu, skąd odpływają speedboaty do Sanur na Bali (te z Nusa Lembongan przypływają jakieś 8 km stąd do drugiego portu).


Nocą słyszymy szum fal, jesteśmy trochę oddaleni od głównej drogi (to sugerujemy, bo jeździ tutaj sporo pojazdów i niektóre są naprawdę bardzo głośne), a jednocześnie na piechotkę chodzimy na targ (warzywa i owoce), do supermarketu czy do lokalnych knajpek na pyszny rendang (bardzo polecamy, nasza ulubiona lokalna knajpka nazywa się Masakan Padang  RM Padang Anda, mają przepyszny rendang daging <wołowina> czy ayam <kurczak> z dodatkiem ryżu).


Generalnie z głodu się nie padnie. Jak nie rendang (przyprawione mięsko duszone w mleczku kokosowym), to może pyszne zupki czy też rybki. Do wyboru do koloru :)


Sama plaża może nie jest szeroka i często prawie cała zalana wodą, ale pupkę da się pomoczyć. No i przy sprzyjającej pogodzie widać wyraźnie balijski wulkan Agung. Raz nawet pokazał się przy przepięknym zachodzie słońca. Cóż to był za widok ;)


Generalnie mamy tylko jeden problem ze wszystkimi trzema Nusami - że nie dotarliśmy tutaj w czasie naszych poprzednich wypraw na Bali, przez co nie mogliśmy ich polecać wszystkim jadącym w okolice. A naprawdę polecamy. Wysepki są prześliczne, malownicze; klify i fale zapierają dech w piersiach, a plaże mają przecudną wodę o niespotykanych kolorach. Nic tylko wskakiwać na łódkę z Bali i płynąć. Byle szybciej. Bali jest ciekawe, ale męczące. Tutaj można odsapnąć. I pomarzyć na spokojnie. Ot, takie rajskie wakacje :) 

Informacje praktyczne:

Transport:

Wynajem motorka na jeden dzień to koszt ok. 70-80 tys. IDR. Samochód z kierowcą kosztował nas 500 tys. IDR (spotkaliśmy pana kierowcę pierwszego dnia, wiózł nas z portu do hotelu i zaproponował swoje usługi. W hotelach ceny za jednodniową wycieczkę wahają się między 600-750 tys. IDR i - co istotne - zawsze obejmują tylko jedną stronę wyspy. Nasz pan kierowca trochę marudził, ale ponieważ nie ustaliliśmy wcześniej gdzie jedziemy musiał się zgodzić na wizytę po drugiej stronie wyspy 😀). Do kosztów wycieczki dochodzą koszty parkingów, ale jednorazowo płaci się 5-10 tys. IDR, zatem niedużo.

Jak już pisałam łódka z Nusa Lembongan na Nusa Penida kosztowała nas 50 tys. IDR od osoby. Taxi z przystani do naszego hotelu kosztowała nas 100 tys. IDR (przy zejściu z promu krzyczeli nam 150-200 tys. IDR, ale podeszliśmy do głównej drogi i od razu udało się znaleźć kogoś, kto za 100 tys. na zawiózł). 

Bilety powrotne na Bali kupiliśmy w porcie, wybraliśmy firmę Mola Mola -> koszt to 150 tys. IDR od osoby. 

Komentarze

Łączna liczba wyświetleń