Australia Zachodnia czyli pierwsze pocztówki z trasy

W dniu, w którym wyruszyliśmy z Perth, lało jak z cebra. Na szczęście większość rzeczy zapakowaliśmy dzień wcześniej w garażu, pozostało nam zatem upchnąć ostatnie kartony i można było ruszać w drogę. Nastawiliśmy głośno radio i śpiewaliśmy razem z nim aż straciło zasięg po raz pierwszy. Im dalej jechaliśmy na północ, tym lepiej wyglądała pogoda. Przestało padać, wyjrzało nieśmiało zza chmur słońce. Śpiewaliśmy dalej, przypominając sobie piosenki spod znaku: Ahoj przygodo. Bo przecież to właśnie zaczynaliśmy - przygodę. Ponad dwa miesiące, 16 tys. km przed nami.

Poniższy post będzie pierwszym z trzech. Na tyle podzieliłam trasę. Nie będę opisywać wszystkich miast (np. Port Hedland czy Geralton) i miasteczek, które zwiedziliśmy ani wszystkich miejsc, które po drodze zobaczyć można (szczególnie jeśli je odpuściliśmy z różnych przyczyn), bo wyszedłby mi przewodnik, a wszyscy zanudziliby się bardzo szybko. Wspomnę jedynie o tych miejscach, które w jakiś sposób nas zaintrygowały czy zachwyciły. Może to stanowić kanwę do tworzenia własnej trasy, ale naprawdę - warto pogrzebać jeszcze w necie i zobaczyć co pominęliśmy (np. Purnululu). Może komuś bardziej przypadną inne miejsca do gustu. Droga wolna. To nasza historia. A zaczynamy od:

1. Port Gregory: Pink Lake
Niedaleko miejscowości Port Gregory mieści się różowe jezioro. Jest słonowodne, a swój niezwykły kolor zawdzięcza algom (a nie temu, że wyprałam w nim swoją różową bluzę jak mówi plotka 😂).

Ponoć barwa jest najbardziej intensywna latem, ale dla nas i tak była już ogromnym zaskoczeniem. Różowe jezioro. Sweeet ;)

2. Kalbarri National Park
Park Narodowy Kalbarri składa się z dwóch części: ogromnych klifów (część bezpłatna) i przepięknych ponoć Gorges czyli wąwozów (część płatna). Zdecydowaliśmy się zwiedzić jedynie klify, a wąwozy zostawiliśmy sobie na następne parki narodowe (żeby była motywacja je odwiedzić;). Dzisiaj trochę tego żałuję, ale cóż. Nie do końca chyba rozumiałam czym są wąwozy w rozumieniu australijskim i jak bardzo mogą się różnić. Z drugiej strony, trzeba sobie zostawić coś na następny wyjazd ;)


Klify nas zachwyciły. Jest kilka punktów widokowych, można też wybrać się na długą wyprawę od punktu do punktu. Po drodze warto wypatrywać wielorybów, do nas jednak szczęście się nie uśmiechnęło. Widzieliśmy za to baraszkujące delfiny :)


3. Shark Bay
Shark Bay to tak naprawdę spory półwysep, zakończony Parkiem Narodowym Francois Peron. Aborygeńska nazwa tego miejsca to Gutharraguda, co oznacza "Dwie wody". Tradycyjnie w tym regionie mieszkał lud aborygeński Malgana (osiedlili się na półwyspie 30 000 lat temu). Przejeżdżając przez półwysep można zatrzymać się w kilku ciekawych punktach. 
- Plaża Stromatolitów: punkt widokowy na liczne stromatolity. Spokojnie, ja też nie miałam pojęcia czym one są ;) Jak się okazuje, stromatolity to formacje skalne złożone z cienkich lamin węglanu wapnia, wytrąconego z morza jako efekt uboczny  życia sinic. W skrócie: dużo dziwnych kamieni wystających z wody. Zainteresowanych odsyłam do internetu ;)

- Shell Beach: ciekawe miejsce. Ok, jak nazwa wskazuje na plaży jest mnóstwo muszelek. Instagram pieje z zachwytu na temat tego miejsca (skądinąd całkiem ładnego), ale rzadko pokazuje jak najpiękniejsze zdjęcia takie jak to:

powstają. A wygląda to mniej więcej tak:

Niemniej warto na nią wpaść, żeby kilka fotek cyknąć i trochę powdychać świeże, morskie powietrze:)


- Eagle Bluff: punkt widokowy łączący klify, rafę i przepiękny kolor wody. Ponoć czasem widać tu żółwie albo przepływające wieloryby. Jak już wspomniałam, my farta do wielorybów nie mieliśmy za dużego. A szkoda. Szukałam namiętnie :(


Naszą wycieczkę zakończyliśmy w miasteczku Denham (urocze, nieduże) i na jego punktach widokowych. Można też wybrać się do Parku Narodowego Francois Peron, ale my sobie odpuściliśmy po przeczytaniu opisów i obejrzeniu zdjęć. Zainteresowaniem sporym cieszy się również Monkey Mia, gdzie można oglądać delfiny. Cóż, dopiero co mieliśmy okazję je zobaczyć w Kalbarri NP, więc podarowaliśmy sobie. Z ciekawszych doświadczeń: było to pierwsze miejsce, gdzie spotkaliśmy dzikie strusie :) I to od razu całą rodzinkę: ojca z młodymi. Co prawda nie dali sobie zrobić zdjęcia, ale my przez następne kilkadziesiąt kilometrów cieszyliśmy się jak dzieci :)

4. Coral Bay
Coral Bay jest uroczym, malutkim miasteczkiem znajdującym się na sporym półwyspie. Wystarczy zboczyć z głównej drogi jakieś 200 km i już się jest ;) Rzut beretem dosłownie. Znajdują się tutaj prześliczne plaże oraz bardzo ładna rafa. Co prawda woda jest chłodna, ale nie lodowata, da się zatem posnorklować nawet o tej porze roku :) Szczególnie jeśli słońce grzeje mocno i nie ma wiatru. Nic tylko walnąć się na plaży i obserwować chmury. Albo w wodzie i obserwować ryby. Co kto woli ;)

5. Karijini National Park
Ach, przecudne, fantastyczne miejsce, które naprawdę zaparło nam dech w piersiach. Powiedzmy sobie szczerze: uwielbiamy piękne plaże czy też klify, ale trochę ich już w życiu widzieliśmy (w tym podczas poprzedniej wyprawy do Australii). Takich wąwozów zaś jeszcze nie. No, może Wielki Kanion Colorado można do wąwozów zaliczyć, ale jednak wygląda inaczej. Karijini na pewno warto odwiedzić.

Już samo dotarcie do parku jest ciekawe, bowiem zwykle przejeżdża się przez miasteczko Tom Price. Dla nas było ono kompletnym zaskoczeniem: pośrodku pustyni ze względu na wielką kopalnię powstała zielona oaza, pełna parków (mocno nawadnianych), prześlicznych domków, szkół i sklepów. Ciekawe miejsce :)

W samym parku można znaleźć kilka tras do przejścia (trudne i łatwe). Niektóre wymagają zejścia ostro w dół, a nawet przepłynięcia niektórych odcinków trasy. Ale każdy z całą pewnością może znaleźć coś dla siebie

 My zostaliśmy w parku na dwa dni. Co prawda prysznica na campingu nie było, ale widoki i kąpiel w zimnej wodzie w trakcie poszczególnych wycieczek zastąpiła nam bieżącą wodę. No i nocne wycie psów Dingo, połączone z wrzaskiem Kukabury Chichotliwej: doświadczenie jedyne w swoim rodzaju 😂 Szczególnie, jeśli musisz w nocy w świetle latarki iść na siusiu i przy drodze widzisz świecące się oczyska. Takie tam, doświadczenia z gatunku: jak zostałam sprinterem.. ;)

Największe wrażenie zrobiły na nas Hancock Gorge, Red Gorge, Joffre Falls i Fox Gorge, Dales Gorge. Zaś pół dnia spędzone na pluskaniu się w lodowatym Fortescue Falls było jednym z naszych najlepszych pomysłów :) Nie wiem czemu, ale najbardziej bawiło mnie obserwowanie jak "pewni siebie" panowie wskakiwali do lodowatej wody (coś na zasadzie "ja nie wskoczę?"), a potem piszczeli jak panienki. Niezapomniane przeżycie, niezapomniane 😂😈

6. Broome
Miasteczko Broome (miotły) jest dość znane w Australii jako przecudny kurort w zachodniej części kraju. I choć jest całkiem ładne (małe, ale eleganckie) i ma kilka atrakcji, to nas jakoś bardzo mocno nie powaliło. Ok, plażę ma prześliczną: długą (wreszcie można było iść na dłuuugi spacer po plaży), piaszczystą, czystą. Zachody słońca oglądane na tej plaży to prawdziwa poezja.


Trzeba tylko uważać na krokodyle słonowodne, których w okolicy ponoć jest sporo. A jak wszyscy wiedzą (teraz taka jestem mądra, bo się dokształciłam😏) krokodyle słonowodne są bardzo niebezpieczne, ogromne (4 metry to taki standardzik), podstępne i chętnie jedzą, szczególnie backpackerów z Polski. Byliśmy zatem bardzo ostrożni i widząc jakikolwiek ruch w wodzie, uciekaliśmy aż się chlapało (to jeszcze w wodzie), a potem kurzyło (to już na piasku). No cóż, a przynajmniej niektórzy z nas. I absolutnie nie uważam się z tego powodu za tchórza! Może za nieco bojaźliwą, ale nie za tchórza. Wiecie jak to jest, człowiek z jednej strony się boi, z drugiej ma nadzieję. Jak pewna panna opowiedziała nam, że spali koło plaży, a rano obok ich auta przemaszerował taki 4 metrowy potwór, to z drżącym sercem non stop obserwowałam plażę z nadzieją, że i mi się ukaże. No well... tutaj się nie ukazał. Ale później ... :)

Do dodatkowych atrakcji w Broome należą z pewnością ślady dinozaurów, które można znaleźć w mniej więcej oznaczonych miejscach (no właśnie, mniej więcej oznaczonych, co niestety sprawia, że człowiek gania po kamieniach i dostaje prawie zeza próbując wypatrzyć faktyczny ślad, a nie tylko sobie wmówić, że go widzi), stare łodzie z czasów wojny, które utkwiły gdzieś w błocie i przy odpływie są mocno widoczne (no, powiedzmy), jazdę na wielbłądach (ja dziękuję, jakoś mi wielbłądy lepiej do Sahary pasują), farmy pereł (dla fanów).

Ciekawą atrakcją jest "staircase to the moon", ale widoczne jest tylko przez trzy wieczory w każdym miesiącu i trzeba trafić (akurat mieliśmy farta). Ta atrakcja jest dość specyficzna. Chodzi bowiem o to, że o konkretnej godzinie konkretnego dnia w miesiącu księżyc wyłania się znad wody. Ze względu na odpływ i pofalowaną powierzchnię błotną, którą widać, człowiek ma wrażenie, że do księżyca wiodą schody. No, może kilka stopni. A księżyc w Australii jest wielki i świeci naprawdę bardzo jasno (nie wiem czy to kwestia przejrzystości powietrza czy bliskości, ale tak jest), zatem widok jest naprawdę niezwykły. Warto na pewno.

Trzy rzeczy zaskoczyły nas negatywnie w Broome. Pierwsza to ogromna ilość osób bezdomnych. I to niestety w większości Aborygenów. Zresztą okazało się, że im dalej na północ tym częstszym będzie to widokiem, ale to również temat na osobnego posta. Druga kwestia to impreza, którą mieliśmy okazję obserwować.

Przez kilka dni w Broome w trakcie naszego pobytu trwał festiwal Shinju Matsuri. Załapaliśmy się na jakiś koncert na plaży, obejrzeliśmy parę ciekawych występów. Ze zdziwieniem obserwowaliśmy natomiast odbywającą się w ramach tego festiwalu kolację (Long Table Dinner jak to ładnie nazwali). Wyglądało to co najmniej dziwnie. Na środku plaży ustawiono wielkie stoły, na kolację zaś zjawili się ci, którzy wcześniej za jakieś horrendalne pieniądze (kilkaset dolarów) wykupili "talerzyk". Panie w eleganckich sukniach, panowie też ubrani odpowiednio. I tylko dziwnie to wyglądało na plaży, gdzie kręciło się sporo różnych ludzi, kiedy elita miasteczka zasiadła do obiadu na oczach wszystkich. Popatrzyliśmy z daleka i my, rzuciliśmy okiem na kręcących się bezdomnych i jakoś tak zrobiło nam się nieprzyjemnie. Może przesadzam. A może wystarczyłoby zrobić to w jakimś odseparowanym miejscu. Plaża jest długa. Naprawdę tak trzeba na samym środku?

Trzecia kwestia, która nas zaskoczyła to ceny noclegów, a raczej stosunek ceny do jakości. Najtańsze campingi nie schodziły poniżej 50 AUD za miejsce bez prądu, a warunki... no cóż, pamiętam lepsze z czasów głębokiej komuny. Ale campingów w Broome mało. Płać i nie marudź. Taka dziwna polityka w tym mieście. W rezultacie sporo osób nielegalnie śpi na plaży albo gdzie bądź w swoich camperach czy vanach. I po co tak?

Broome jest również "bramą" do zwiedzania ciekawych parków, miejsc. Do niektórych można wybrać się tylko ze zorganizowaną wycieczką, a nawet samolotem, więcej informacji można znaleźć na stronie www.visitbroome.com.au 

7. Derby: Baobaby
Sama miejscowość Derby nie jest absolutnie warta oglądania. Nie ma tam nic ciekawego i nie dajcie sobie wmówić inaczej. Nas zaciągnęła do Derby wizja baobabów, które można tam zobaczyć, ale szczerze mówiąc po drodze na północ zobaczycie ich tyle, że nie warto zjeżdżać. Na głównej trasie z Broome w kierunku Kununurry będzie ich mnóstwo :) A tak BTW: czy tylko my żyliśmy w przekonaniu, że Baobaby to rosną tylko w Afryce?


8. Danggu Geike Gorge National Park
Większość turystów jadąc tą samą trasą wybiera zwykle Winjana Gorge NP albo Tunnel NP, my jednak poszliśmy pod prąd i wybraliśmy Geike. Nie wiem, jak się mają do niego wymienione wyżej parki, ale ten akurat bardzo nam się podobał.

Wszystkie trzy parki łączy jedno: są pozostałością po wielkim morzu z okresu Devonu (jakieś 360 mln lat temu). To, co widzimy w nich dzisiaj, to pozostałości po rafie. W Geike Gorge trasy biegną wzdłuż brzegu rzeki, przez busz, obok wapiennych wzgórz i formacji. Po całym parku radośnie "kangurują" sobie kangury (nie sposób ich nie spotkać), nad głowami krążą liczne ptaki (sporo drapieżników), a w rzece wylegują się krokodyle.

 Oczywiście, że widzieliśmy krokodyle. Ale żadnemu nie zrobiliśmy zdjęcia. Dlaczego? Wyobraźcie sobie, ze idziecie wzdłuż rzeki, brzegiem. I nagle widzicie krokodyla. Co robicie? My z zasady uciekamy. Taki dziwny odruch. Dopiero potem człowiek sobie myśli: a trzeba było zrobić zdjęcie. No może trzeba było. Ale taka myśl przychodzi do głowy jakieś 300 metrów dalej, jak się człowiek wspiął już na jakiś wielki kamol czy wzgórze i właśnie próbuje złapać oddech po szalonej ucieczce. Śmiesznie jak obok uciekają kangury, gorzej, że wtedy człowiek ma ochotę podstawić im haka, żeby w razie czego krokodyl je zjadł. No co. Że za szczera jestem? Ciekawe jakie byłyby wasze przemyślenia po ucieczce przed krokodylami ;)

W parku można wybrać się też na wycieczkę łódką, wcześniej trzeba to jednak załatwiać przez internet. Wszystkie informacje na ten temat znajdziecie wpisując nazwę parku.

Jeszcze jedna ciekawostka. W parku nad rzeką stoi zadaszone miejsce dla turystów: ot, kilka stolików z ławeczkami. Na belce, słupie przechodzącym przez środek, zaznaczono poziom wody przy powodzi z poszczególnych lat. Zaś na samej górze jest napisane, że w 2000 którymś roku woda miała poziom 3 metry powyżej dachu. Także tak...

9. Kununura/ Wyndham
W zasadzie oba te miasteczka na zbyt dużą uwagę nie zasługują. Ot, gdzieś po drodze między Broome a Darwin można złapać trochę cywilizacji właśnie poprzez wpadnięcie do nich. My spędziliśmy między innymi urocze pół dnia nad rzeką w Kununurrze, opalając się i kąpiąc i uparcie próbując przywabić krokodyla. Niestety żaden się nie pokazał, choć sporo ich tam mieszka. Raczej można je tam spotkać rano i wieczorem, a my byliśmy w ciągu dnia. To pewnie dlatego ;) 

Tutaj opuszczamy stan Western Australia.

Wrócimy do niego od strony południa, teraz zaś wkraczamy na Northern Territory. Oczywiście opisane powyżej punkty to tylko część miejsc, które odwiedziliśmy. Nie będę też opisywać samej drogi, bo wyszłaby z tego raczej książka. Wiedzcie jednak, że od naszego wyruszenia z Perth mniej więcej do Kununurry zrobiliśmy prawie 5000 km. Nasza podróż zaczęła się wśród zielonych winnic obok Perth, wiodła przez złociste pola i pełne kwiatów łąki z wielkimi, czarnymi krowami i radośnie galopującymi końmi, rozmaite góry i przepiękne formacje skalne (czasem po prostu jadąc drogą widzi się niezwykłe miejsca), busz oraz tereny pustynne. W wielu miejscach walczyliśmy z wiatrem, na tym etapie zapoznaliśmy się też już dobrze z muchami. Powietrze z zimnego i wilgotnego stało się najpierw cieplutkie i wilgotne, a na koniec suche i gorące. Pakowaliśmy w siebie tyle balsamów i kremów nawilżających ile się dało, piliśmy wodę jak wielbłądy, a gardło wysychało co kilka minut, zaś skóra stała się szorstka i wysuszona. A spróbuj z takiej skóry wygarnąć czerwony pył. Najlepszy pilling nie pomoże. A przecież to dopiero była Zachodnia Australia.... czekało na nas jeszcze caaaałe centrum ;)


PS. Przekraczając granicę stanów KONIECZNIE trzeba zapoznać się z informacjami, co wolno przewozić, szczególnie w kontekście warzyw i owoców. I naprawdę dobrze zapoznać się z tą informacją wcześniej, żeby nie skończyć jak my: z dniem jedzenia tylko jabłek oraz gotowania dwóch kilo ziemniaków (gotowane można przewozić ;) Na granicach stanów są specjalne stacje, gdzie każdy samochód jest sprawdzany. Informacje można znaleźć na stronie: https://www.interstatequarantine.org.au/travellers/interstate-quarantine/

PS 2: Większość parków narodowych na terenie WA jest płatnych, można płacić za każdy oddzielnie (obecnie 15 AUD za dzień za samochód) albo wykupić któryś pass okresowy (np. 2 tygodnie czy rok).- najlepiej przez internet albo w Visitor's Center Jest to sprawdzane przy wjazdach do Parku, warto zatem mieć to w pamięci. Jeżeli będziecie chcieli kupić sobie Pass na samym wjeździe, to trzeba mieć odliczone pieniądze (często tylko gotówka wchodzi w grę), wkłada się je bowiem do koperty, wpisuje tablice rejestracyjną auta i wrzuca do skrzyneczki. 

Komentarze

  1. Super wszystko opisane, macie talent do pisania... Powinniście wydać książkę:) koniecznie. Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Łączna liczba wyświetleń