Kerala spokojem tchnąca

Jest takie miejsce w Indiach, gdzie na plażach można spotkać liczne osoby ćwiczące jogę, ale krów już nie. Gdzie Ajurweda jest nauką, wykładaną na uniwersytetach, a w sklepach widać głównie produkty oparte na ajurwedyjskich zasadach. Gdzie plaże są czyste, fale wzburzone, a na wielu z nich mkną surferzy. Jest to również jedyne miejsce w Indiach, gdzie można zjeść wołowinę. Zaintrygowani? Witajcie w Kerali.


Nasza przygoda z Keralą trwała zaledwie parę tygodni, ale nawet tak krótki pobyt pozwolił nam nadać temu stanowi tytuł numeru 1 wśród naszych ulubionych miejsc w tym niezwykłym kraju. Planując nasz pobyt przejrzeliśmy mnóstwo blogów, trochę przewodników i poczytaliśmy opinie w sieci. Wiadomo, opinia zależy zawsze od indywidualnych doświadczeń i preferencji, niemniej wszystkie te informacje pozwoliły nam wybrać trzy miejsca, o które chcieliśmy zahaczyć.

Trivandrum (Thiruvananthapuram)

Nie będę tutaj bzdur pisać pod hasłem jak to marzyłam, żeby Trivandrum zobaczyć. Po prostu do tego miejsca złapaliśmy bilety z Australii z przesiadką w Kuala Lumpur. I nie ma co dorabiać teorii. Niemniej Trivandrum jest całkiem niezłym miejscem do rozpoczęcia swojej przygody z Keralą.


Już sama jego historia jest dość niezwykła - miasto liczy sobie około 3000 lat. Ponoć do portu w Trivandrum zawijały statki samego króla Salomona, który kupował tutaj drzewo sandałowe, przyprawy oraz kości słoniowe. Wyobrażacie to sobie? Kiedy nasi słowiańscy przodkowie kryli się w lasach i budowali pierwsze wioski, w Indiach, przez wielu dzisiaj uważanych za kraj trzeciego a nawet czwartego świata istniały potężne miasta i prężnie działające porty. Zapominamy często, że to właśnie w Azji rozwijało się sporo ciekawych kultur i niesamowitych również pod względem technicznym miejsc i to przed kilkoma tysiącami lat. Taka perspektywa zmienia trochę odbiór Indii.

Wróćmy jednak może do Trivandrum. Miasto rozwijało się przez wieki, najszybciej w XIX w. kiedy to powstały szpitale, biblioteki, wiele szkół oraz obserwatorium.


Obecnie Trivandrum jest stolicą stanu Kerala, bywa nazywane tutejszą "Doliną Krzemową" ze względu na instytut informatyczny Technopark. Zainteresowanych tematem odsyłam do internetu :)

Jednym z ciekawszych miejsc w Trivandrum jest świątynia Padmanabhaswany. Pierwsze wzmianki o świątyni pochodzą ze świętych tekstów hinduistycznych z około 500 p.n.e., wymienia się ją jako jedną ze świątyń poświęconych bogowi Wisznu.


Parę lat temu na żądanie Sądu Najwyższego Indii otworzono kilka skarbców świątyni i okazało się, że ukryte tam skarby predestynują ją do tytułu najbogatszej świątyni świata. Wówczas (2011) szacowano je na 22 mld dolarów, co jest sumą wprost niewyobrażalną. A to jeszcze nie wszystko. Jednych drzwi nie udało się otworzyć do dzisiaj. Po serii niewyjaśnionych śmierci wśród tych, którzy próbowali je otworzyć (przynajmniej tak twierdzą Plotki całego świata) Sąd Najwyższy wydał ostrzeżenie przed podejmowaniem dalszych prób. Drzwi z dwiema masywnymi kobrami pozostają zamknięte, chroniąc swoje tajemnice. Czy jest tam kolejny skarb? A może niezwykły tunel, który (jak twierdzą miejscowi) prowadzi wprost do morza i jeśli drzwi zostaną otwarte, zalane zostaną całe Indie? Tego nikt nie wie, a żaden Indiana Jones naszego wieku się nie objawił. Jeszcze ;)


Co prawda do środka świątyni wejść nie mogliśmy, ale obejrzeliśmy ją z zewnątrz. Osoby z niej wychodzące częstowały się jakimś dziwnym napojem mlecznym, poczęstowano i nas. Słodki ulep na ciepło do najsmaczniejszych nie należał, ale podziękowaliśmy kłaniając się głęboko :) Przy okazji znowu zostaliśmy atrakcją turystyczną i załapaliśmy się na kilka selfie. Ach ta sława :)


Co poza tym można porobić w tym uroczym mieście? Poszwendać się trochę, wpaść na tutejszy rynek, zajrzeć do kilku sklepów, odwiedzić ogromny i nowoczesny mall, zjeść lody w parku koło muzeum i zoo. Odsapnąć po wielogodzinnym locie. Przypomnieć sobie za co człowiek Indie lubi (jedzenie) i za co nie cierpi (smog i ruch uliczny). Co do jedzenia to muszę przyznać, że Kerala, a Trivandrum w szczególności ma się czym poszczycić. Przede wszystkim liczne lokalne knajpki, w których za śmieszne pieniądze można zjeść przepyszne rzeczy. Po drugie - świeże owoce, pomarańcze i banany. Po trzecie - liczne mini knajpeczki (wersja stojąca), w których sprzedawane są wypieki oraz kawa z mlekiem. Kubek pysznej kawy (choć słodkiej) kosztuje jakieś 7 rupii czyli niecałe 40 groszy :) Do tego jakaś dobra bułeczka (na słodko lub ostro) i lunch zaliczony :) Ach, jakże tęsknię za tymi smakami :(

Oczywiście w necie można znaleźć jeszcze ze 100 przewodników pod hasłem "co zwiedzać w Trivandrum", my jednak postanowiliśmy skorzystać z jeszcze tylko jednej podpowiedzi. Mianowicie wybraliśmy się na plażę w Kovalam.

Kovalam to niewielkie miasteczko niedaleko Trivandrum. Można się do niego dostać autobusem publicznym: bilet kosztuje 36 rupii, a podróż trwa około 45 minut. Autobusy odjeżdżają stąd, ale żeby je złapać trzeba pytać ludzi dookoła (co prawda na niektórych napisy są po angielsku, ale nie muszą być na wszystkich). Ktoś się zlituje i wrzuci do odpowiedniego :)


Kovalam to tak naprawdę kilka plaż. My zwiedzanie zaczęliśmy od tej najbardziej wysuniętej na północ (zdaje się, że nazywa się Grove Beach). Jest ładna, spokojna, otoczona kilkoma resortami.  Co prawda kawałek (przy jednym z hoteli) zastawiony był łódkami miejscowych rybaków, ale kąpiącym się turystom najwyraźniej to nie przeszkadza.

Następna jest już Kovalam Beach, która składa się z dwóch części: bardziej lokalnej (na północ od latarni morskiej) i turystycznej (na południe od niej). Powiem szczerze, że zachwyt mnie nie ogarnął na żadnej - no, może ciut większy na tej lokalnej. Zacznę może od części południowej. Jest całkiem długa, zastawiona leżakami i parasolami pod które w trakcie przypływu podchodzi woda. Wzdłuż plaży ciągnie się deptak z knajpkami, sklepikami i hotelami. Przyjemne miejsce, ale żadne wow.



Część północna też jest miejscami zastawiona parasolami i leżakami, ale tylko częściowo. Jest znacznie szersza niż jej południowa siostra i naszym zdaniem ładniejsza. Na niej zdecydowaliśmy się poleżeć i pokąpać. Było to całkiem przyjemne doświadczenie, choć deszcz (to ciekawe, ale w tym regionie w trakcie naszego pobytu codziennie mniej więcej o tej samej porze przetaczała się burza) wygonił nas koło 14. Na szczęście zbiegło się to z porą lunchu, udaliśmy się zatem do ślicznej knajpki z widokiem na plażę i radośnie zamówiliśmy (jak zwykle) za dużo jedzenia. Po wytoczeniu się z knajpki zastanawialiśmy się czy nie iść na piechotę, ale znowu zaczęło padać, wskoczyliśmy zatem do akurat odjeżdżającego autobusu i pognaliśmy do Trivandrum. Niestety w Trivandrum również lało, musieliśmy zatem schronić się w pobliskiej aptece (razem z 100 innych osób bez parasolek). Na szczęście w końcu przestało padać, wyszło słońce, a o niedawnej ulewie przypominały tylko rwące rzeki i jeziora na ulicach i chodnikach :)

Parę razy czytałam opinie, że plaża w Kovalam jest fajniejsza od tej w Varkali - szczerze mówiąc osobiście absolutnie się z tym nie zgadzam. Kovalam jest przyjemne, ale Varkala jest wspaniała. Oczywiście - to tylko moja opinia, prywatna i własna. Można mieć inne ;)

Varkala

Skoro już wspomniałam o Varkali, to czas się tam przenieść. Po paru dniach w Trivandrum wskoczyliśmy do autobusu do Varkali. Są również pociągi (nawet pewnie jadą trochę szybciej), ale ja nie jestem fanką pociągów w Indiach. Są strasznie zatłoczone, momentów kiedy można coś stracić jest znacznie więcej niż w autobusach, no i chyba jednak częściej trafia się na miejsce stojące. Oczywiście można wykupić miejscówkę, ale czy to oznacza, że się będzie miało komfortowe warunki (czyli całe siedzenie dla siebie) to już inne pytanie ;) Podsumowując - wolimy autobusy.


Na dworcu autobusowym należy zastosować prostą technikę - zapytać kilka osób o autobus do danego miejsca. W końcu znajdzie się ktoś, kto poczuje się za nas odpowiedzialny i zrobi wszystko, żeby nas do właściwego autobusu wsadzić. Co prawda tę podróż odbyliśmy z przesiadką (ktoś nas wrzucił do autobusu, konduktorka wyrzuciła nas w Attingal (bilet za 43 rupie od osoby), kazała czekać, po czym wrzuciła nas do kolejnego (bilet za 18 rupii od osoby) - podobnie jak pan sklepikarz, który aż wybiegł ze swojego lokalu, żeby nam wskazać, że to już ten autobus, ale w końcu dotarliśmy do Varkali, najpierw do miasteczka, a potem rikszą (100 rupii) do nadbrzeża. I znaleźliśmy małą oazę.

Jak to my - noclegi rezerwowaliśmy praktycznie z dnia na dzień. Znaleźliśmy niewielki B&B jak to się ładnie nazywa. Co prawda zarezerwowaliśmy mniejszy pokój, ale ponieważ był zajęty - dostaliśmy większy. Tak nam się spodobał, że dopłaciliśmy różnicę (ustaloną na miejscu z właścicielem, dużo taniej niż na bookingu) i zostaliśmy w nim do końca pobytu. Który przedłużyliśmy o kolejne 5 dni. A co ;)

Homestay mieści się jakieś 10 minut na piechotkę od plaży, przy wejściu jest niewielki taras z licznymi wygodnymi fotelami, na których można sobie odpocząć, posiedzieć i pogadać z innymi gośćmi. Poznaliśmy sporo fajnych osób. Szczególnie zaprzyjaźniliśmy się z pewną przemiłą Francuzką, która przebywała w homestay'u prawie tak długo jak my. Codzienne wspólne śniadania (o tym zaraz), wieczorne dyskusje. Bardzo często towarzyszył nam właściciel homestay'a, Rafi, który cierpliwie odpowiadał na wszystkie pytania odnośnie Indii oraz inni, przewijający się goście. Błogosławiony, spokojny czas. Śniadania to inna historia. Codziennie rano dostawaliśmy pyszną kawę, miseczkę z kawałkami arbuza oraz danie główne w formie różnych placków indyjskich z sosami bądź też tosty z omletami (w zależności od dnia tygodnia). Pyszne i pożywne. Do dyspozycji gości jest też kuchnia, jakby ktoś miał ochotę samemu coś upichcić :)

Varkala jest dość specyficznie umiejscowiona. Około 2-3 km od wybrzeża mieści się miasteczko Varkala (tam docierają wszystkie autobusy/pociągi). Część turystyczna ciągnie się wzdłuż klifów, z których schodami schodzi się na plaże. Nie na jedną, a na kilka - w zależności od tego, gdzie się człowiek zatrzyma. W necie można natknąć się na teksty pod hasłem, że północna część jest bardzo turystyczna, a część południowa lokalna i że lepiej zatrzymać się w południowej, ale wyjątkowo nie zgodzę się z tą tezą. Część południowa to dosłownie kilka hotelików (patrząc z zewnątrz część w dość opłakanym stanie) i może ze dwie średnio wyglądające knajpki. Północna strona to liczne knajpy, sklepy, masażownie. Pod turystów? Oczywiście, że tak, ale szczerze mówiąc wygląda dużo lepiej niż część południowa. I choć zwykle preferujemy klimaty "lokalne", to jednak w tym konkretnym wypadku polecamy bardzo część północną :)


Co oprócz sklepów, restauracji oraz hoteli można tu jeszcze znaleźć? Oczywiście liczne szkółki jogi oraz kliniki Ajurwedy. Jak już pisałam - Ajurweda narodziła się w Kerali i traktowana jest tutaj bardzo poważnie. W Varkali znajdziecie sporo miejsc, gdzie można umówić się z ajurwedyjskim medykiem, który po dokładnym zbadaniu zleci konkretne zabiegi.


"Zabiegowni" jest tutaj bardzo dużo. Można chodzić na pojedyncze masaże, można też wykupić sobie całe pakiety (wtedy warto negocjować ceny). Ceny za jeden masaż zaczynają się od 700 rupii czyli niecałe 40 zł. Oczywiście im dłuższy i bardziej skomplikowany zabieg, tym droższy. Pisałam już raz o tym (tutaj), nie będę się powtarzać, chcę tylko uczulić na jedno: to są masaże/zabiegi inne niż w Europie. Mówiąc wprost - w Europie niektóre części tych zabiegów by nie przeszły (zaraz by się pozwy za molestowanie posypały). To jest jednak inna kultura inne tradycje, inne podejście - to po pierwsze. Po drugie zaś - zabieg ma być przyjemny. Nie chcesz się na coś zgodzić? To mów. Nikt się nie obrazi. Każdy z nas ma swój poziom otwartości na pewne rzeczy czy chociażby akceptacji swojego ciała. Nie chcesz masażu pupy? Mów głośno. Wolisz nie być całkiem nagi (bywają i takie zabiegi)? Mów śmiało. Granice wyznaczasz ty i tylko ty. I tyle :)

Wspomniałam o plażach i klifie - to jeden z największych plusów Varkali. Główna plaża znajduje się pod klifem, schodzi się po stromych schodkach.


Plaża jest bardzo szeroka, z cudownym piaskiem. Fale są dość spore, a zmieniające się prądy czasem trochę ściągają, ale są ratownicy, którzy przesuwają ludzi z miejsca na miejsce, wskazując gdzie jest bezpiecznie.

Kwestia bezpieczeństwa na plaży - szczególnie dla samotnych turystek w Indiach - bywa tematem wielu rozmów. Ujmę to tak - samotna turystka na plaży jest narażona na zaczepki. Łatwo je jednak uciąć (na spokojnie, bez wrzasków). Poza tym ma się licznych obrońców, reagują bowiem zarówno inni turyści (widziałam to parę razy) jak i panowie ratownicy (ubrani w mundury). Naprawdę. Jak tylko widzą, że turystka jest niechętna dyskusji z osobami, które się do niej zbliżyły za bardzo, biegną i reagują.

Fakt faktem bywają sytuacje dość niezręczne. Jak pisałam wyżej w Kovalam rozłożyliśmy się na północnej części plaży. Póki siedzieliśmy na ręczniku oboje z Łukaszem, był spokój. Jak tylko Łukasz poszedł do wody, od razu pojawiły się grupki panów chętnych robić sobie ze mną selfie (w kostiumie, najchętniej na przytulaska). Ja mam proste zasady co do selfie w Indiach. Z paniami czy rodzinami nie mam z tym problemu. Z panami - tylko przy Łukaszu i to on ma stać obok mnie plus żadnego obejmowania. Na plaży, w kostiumie - absolutnie nigdy nie. Asertywnie, ale spokojnie odmawiam i tyle. Tak samo robiłam w Kovalam i nie miałam z tym problemu. Szczególnie, że widziałam jak pan ratownik uważnie obserwuje czy nikt mi się nie narzuca i podnosi się z krzesła za każdym razem, jak tylko ktoś do mnie podchodził. Czułam się w miarę bezpiecznie.

Na plaży w Varkali w ogóle nie miałam żadnych problemów i czułam się bardzo bezpiecznie, niemniej uczulam koleżanki wybierające się tam same. Jeżeli macie ochotę poćwiczyć jogę na środku plaży, wyginacie się w różnych pozycjach w samym kostiumie (szczególnie stringach), to nie skarżcie się później, że "obrzydliwi lokalsi" na was patrzyli. Gwarantuję (widziałam na własne oczy), że Europejczycy też patrzyli na niejedną i się ślinili. Jak już chcesz tę jogę ćwiczyć, to może jednak nie w stringach w wersji z wypiętą pupą. Tak jakoś.... instynkt samozachowawczy u niektórych nie działa.

Kolejnym plusem jest również ścieżka ciągnąca się wzdłuż klifu na północ - można nią iść dobrych parę kilometrów (ach, spacery w przepięknych okolicznościach przyrody), dotrzeć do innych plaż, przejść przez wioskę. Wzdłuż tej ścieżki ciągną się również liczne hotele (eleganckie, z basenami, jogą), gdyby ktoś miał ochotę na większy luksus.



Minusów oczywiście też kilka się znajdzie. Ot, chociażby wszechobecne palenie śmieci. Tak, wiem. Problem większości krajów azjatyckich. Szczególnie jest jednak uciążliwy w takim fajnym miejscu :( Cóż zrobić, skoro nawet ekspaci w Azji nie chcą zrozumieć jakie to szkodliwe. Do dzisiaj pamiętam Niemca, który nam tłumaczył, że przecież teraz są takie plastiki, że można je palić bez problemu. I nie dał sobie przetłumaczyć, że jest inaczej :(

Trzeba też uważać na oszustwa, szczególnie w knajpach. My jesteśmy na to bardzo uczuleni, zawsze upewniamy się, że kelner wie, co chcieliśmy. Niemniej i nam zdarzają się różne przygody☹️ Poszliśmy na grillowaną rybkę. Zamówiliśmy - pokazując palcem konkretne wersje, coś nam przynieśli (pyszne było, zaczęliśmy więc snuć plany powrotu do knajpy), zjedliśmy. Potem dostajemy rachunek. Cola kosztuje 2 razy więcej. Czemu? Bo była większa. Ale w karcie macie tylko jedną bez określonej wielkości. No tak, ale w karcie mamy wycenioną tą mniejszą. Hmm, no dobra, ale czemu danie kosztuje ponad dwa razy tyle? Bo przynieśliśmy inne. Ale chcieliśmy to. Ale daliśmy inne i je zjedliście. Poczułam się jak na Sri Lance 🙈🙈🙈 Nauka prosta - czytaj rachunki! 

Spędziliśmy kilkanaście dni w Varkali, wylegując się na plaży, chodząc na długie spacery, relaksując się w trakcie masażu czy też oglądając przepiękne zachody słońca z klifu lub samej plaży. Bardzo, bardzo fajne miejsce. 

Drobne dziwactwa regionu: 
- alkohol jest dostępny w niektórych knajpach, ale w sklepach nie. Celem zakupu alkoholu "na wynos" (poza knajpami, które nielegalnie sprzedadzą wszystko) należy udać się do dedykowanych sklepów. I teraz część najdziwniejsza: sklepy dzielą się na dwa typy- taki z zagranicznym alkoholem (w miarę normalnie wygląda, choć radośnie mimo podanych maksymalnych cen na opakowaniu uparcie próbują skasować więcej) i taki z lokalną wersją. Wersja lokalna ma chyba na celu przypomnienie mieszkańcom Indii, że alkohol jest złym nałogiem. Do okienka bowiem prowadzi korytarzyk zakratowany, kraty są też w oknach. Ludzie stoją w wąskim korytarzyku z tymi kratami, wygląda to bardzo przygnębiająco. 
- na jednym krańcu plaży co kilka dni od odbywają się jakieś uroczystości. Wygląda to jak zjazd rodzinny. Podpytywaliśmy się Rafiego o co chodzi, ale jakoś nie chciał nam udzielić odpowiedzi. Coś mówił o lekcjach jogi, mistrzach itp, ale tak to nie wyglądało. Gdzieś w otchłani internetu znaleźliśmy informację jakoby była to część pogrzebowa, a prochy wrzucone są wrzucane do morza, ale jakoś nie wierzę w tę teorię. 

Spędziliśmy w Varkali bardzo relaksujące trzy tygodnie, aż nadszedł dzień kiedy trzeba było spakować znowu plecaki i ruszyć dalej. I tak pewnego dnia stanęliśmy z bagażami na dworcu, ściskając w dłoniach bilety do Allepey (50 rupii od osoby). Jak pisałam wyżej nie jesteśmy fanami indyjskich pociągów, ale w tym wypadku zrobiliśmy wyjątek, bowiem była to ponoć najszybsza opcja. Faktycznie jakieś 3 godziny później dotarliśmy na miejsce. 

Allepey (Allapuzha)

Pierwsze chwile w Allepey pozytywnie nas zaskoczyły.  Oto bowiem po wyjściu z dworca okazało się, że nie będziemy musieli negocjować cen z panami od taxi (nasza kosztowała 60 rupii), bo policja czuwa nad całym procesem, a ceny są odgórnie ustalane na sensownym poziomie.

Ach, nie napisałam jeszcze dlaczego w ogóle wybraliśmy się do Allepey. Naszym celem były słynne backwaters. Czym w zasadzie są backwaters? Wyobraźcie sobie setki kilometrów kanałów, szerokich jak Wisła w Warszawie bądź też wąziutkich jak górskie rzeki, splątanych ze sobą, wypełnionych malutkimi łódeczkami, wielkimi statkami, a nawet domami na wodzie. Na brzegach zaś toczy się życie - liczne domy i domki, świątynie i sklepy, restauracje, szkoły i pola ryżowe. 



Kanały to centrum życia codziennego. Wyobraźcie sobie taki obrazek. Po lewej stronie niewielkiego kanału do wody po schodkach właśnie schodzi starszy mężczyzna w typowej szacie (długi pas materiału zawiązany w pasie jak spódnica). W ręce niesie mydło, na schodkach rzuca gdzieś ręcznik. To jego czas kąpieli. Kilka domów dalej po pas w wodzie stoi młoda kobieta i myje długie, czarne, jedwabiste włosy. Kilkuletni chłopczyk stoi na brzegu i wpatruje się w nią ssąc kciuka. Obok na kocyku siedzi malutka dziewczynka i bawi się klockami. Ma na włosach kolorowy proszek, słońce odbija się w branzoletach, które ma na rączkach. W kolejnym kanale na schodkach stoi starsza kobieta i myje naczynia. Co chwilę prostuje plecy i śmieje się do sąsiadki, która na sąsiednich schodkach myje warzywa. Będą na obiad. Gdzieś słychać krzyki dzieci, dzwon kościoła. W oddali muczy krowa, drą się kłócące się o ziarno kury. Tak właśnie wyglądają backwaters. 



Ich zwiedzanie jest bardzo proste. Można skorzystać z wodnych tramwajów (pływają po dużych kanałach), można wykupić wycieczkę (jak my), podczas której będzie szansa zobaczenia zarówno dużych kanałów jak i małych (pływa się małą łódeczką). Opcji jest wiele: wynajęcie kajaka, indywidualnej łodzi, spędzenie kilku dni na barce z domkiem (są wersje luksusowe jak i bardziej spartańskie). Cokolwiek sobie nie wymarzycie - na pewno jest to do zorganizowania. 



Jak wspomniałam my wybraliśmy się na całodniową wycieczkę. O pomoc w zorganizowaniu poprosiliśmy właściciela hotelu, ogarnął nam to w kilka minut. Całodniowa wycieczka z wliczonym śniadaniem i obiadem kosztowała po 1000 rupii od osoby.



 Rano zostaliśmy zabrani z hotelu rikszą. Następnie po przepłynięciu wspólnie z innymi uczestnikami tramwajem kilku dużych kanałów zostaliśmy zabrani na śniadanie w jednym z domków. Po śniadaniu (pyszne placki, sosy i kawa) podzielono nas na małe grupki (3-4 osoby) i w małych łódkach ruszyliśmy na oglądanie mniejszych kanałów. Nie powiem - bardzo spokojny, relaksujący dzień. Siedzisz wygodnie na łódce i oglądasz przez kilka godzin świat. Trochę tylko zostaje wrażenie, że się człowiek z butami ludziom do domu pakuje. Dla nas, turystów, to ciekawe zjawiska, malownicze obrazki, a przecież dla kogoś to po prostu życie codziennie. Sama nie wiem do końca jak oceniać tę atrakcję. Z jednej strony ciekawe doświadczenie, możliwość podejrzenia jak żyją inni. Z drugiej strony - no właśnie to podglądanie innych. Jak my byśmy się czuli, gdyby przez drzwi i okna ktoś nam do życia zaglądał? I jeszcze zdjęcia robił? Z trzeciej strony... można tak długo. Jest sporo za i przeciw - jak zawsze. Każdy może sam zdecydować czy chce takich doświadczeń. My chcieliśmy, choć lekko zawstydzeni. Jeszcze nie przekraczało to naszej granicy, ale już się o nią ocierało. I to dość mocno niestety. 

Poza backwaters w Allepey w zasadzie nie za bardzo jest co robić - na razie przynajmniej. Miasto ma ogromny problem ze smogiem, szczególnie po południu. Jest sporo knajpek, hoteli, masażowni, sklepów. No i wspaniała plaża. Naprawdę wspaniała, z ogromnym potencjałem, który kiedyś może zostanie wykorzystany. Nie będę ukrywać - na razie to po prostu piękna, choć miejscami brudnawa plaża. Szeroka, piaszczysta, z palmami. Za kilka lat, przy odpowiednich inwestycjach ma szansę stać się przepięknym kurortem, łącząc w sobie wygodę, elegancję i naturę. Wszystko przed nimi :)



Po dosłownie dwóch dniach w Allepey ruszyliśmy w kierunku miejscowości Kochin (znowu autobusem -wystarczy iść na dworzec, ktoś was do autobusu wsadzi, bilet kosztował 70 rupii od osoby). Naszym celem nie było jednak samo miasto (zresztą ponoć dość ładne), a lotnisko. Był to bowiem czas, aby opuścić Keralę i udać się na północ, do Radżastanu, kraju (świadomie używam tego słowa) twardych wojowników Radżputów, opowieści o bohaterach i dawnych bitwach. Ach, takich Indii jeszcze nie widzieliśmy.

Czy warto wybrać się do Kerali? Na pewno. Poza miejscami, które my odwiedziliśmy są jeszcze inne: tarasy herbaciane w Munnar czy pełne zwierząt parki narodowe. Same backwaters można oglądać z różnych perspektyw i w różnych miejscach. Nas Kerala urzekła i z pewnością jeszcze tam wrócimy. Kto wie jak szybko :)

Komentarze

Łączna liczba wyświetleń